Rozdział 3. Fortuna kołem się toczy
Bal dobiegał końca. Para królewska, jak to miała w zwyczaju, jako pierwsza postanowiła opuścić pałac, a niedługo później również reszta gości zdecydowała się uczynić to samo. Bez króla i królowej było jednak zdecydowanie więcej miejsca na plotki. Nie było już tańców i picia, a jedynie szmery kolejnych pogawędek. Każdy chciał wiedzieć, co dzieje się w królestwie, w tym i księżniczka, której obecność, a także wcześniejsze ekscesy z młodym klaususem były jednym z tematów przewodnich balowych rozmów. Co rusz, przechodząc między ludźmi, Everain obserwowała niezbyt nieśmiałe spojrzenia, a także słyszała swoje imię, lub jedno z imion, które nadała jej tutejsza elita. Nie była w stanie przechodzić obojętnie obok tego typu wzmianek. Chowała głowę i odwracała się w drugą stronę. Stopień natężenia rozmów na jej temat, dywagacji o jej powiązaniach z młodym arystokratą, czy nawet królem były na tyle nie do zniesienia, że ostatecznie i ona postanowiła opuścić Pałac Lisejski (punktem granicznym było zasugerowanie, że utrzymuje się jeszcze przy życiu wyłącznie dlatego, że jest kochanką króla Jaspera). Natychmiastowo zawołała swoją służącą, Teanę.
Gdy obok księżniczki pojawiła się wezwana służka — ruda i młoda kobieta w białej, długiej i zwiewnej sukience, ukłoniła się, czekając na polecenia.
— Przekaż arcyksięciu, że było mi bardzo miło gościć w pałacu, ale niestety, muszę już wracać — oznajmiła księżniczka spokojnie, a potem ruszyła prosto do wyjścia.
Teana zgodnie z życzeniem odeszła.
Everain chciała znaleźć się w domu. Musiała się w końcu wyspać, bo jutro czeka ją spotkanie z królową we własnej osobie. Samo przygotowanie do tej rozmowy zajmie jej przynajmniej kilka godzin. Przemierzając pałac, nie spostrzegła zbyt wielu osób. Wysokie, jasne korytarze wydawały się być opustoszałe, jakby wszyscy goście rzeczywiście udali się do sali balowej, by plotkować. Jej jedynymi towarzyszami w podróży były Wysokie Gwiazdy, które spotykała raz po raz za kolejnym zakrętem w tym luksusowym labiryncie. Jej krok był przyspieszony, podobnie zresztą jak oddech. Gwardziści, na jej szczęście, nie zwracali jednak większej uwagi na jej osobę. Odgarnęła włosy, opadające jej na twarz, gdy usłyszała kroki za sobą.
— Księżniczko!
Równocześnie ze swoim obrotem w stronę dźwięków, usłyszała głos starszego mężczyzny. Był to poczciwy arcyksiążę w jasnożółtej pelerynie powiewającej za nim niczym żagiel. Arystokrata pędził do księżniczki. Nie wydawał się być w dobrej kondycji, dlatego skróciła nieco dystans, podchodząc bliżej.
Mężczyzna dysząc, pokłonił się.
— Dzięki Wszechmocnemu, że jeszcze księżniczka nie wyjechała. Księżniczki służąca poinformowała mnie, że księżniczka chce już wyjść...? Czy to prawda...? — zapytał zmęczony, łapiąc oddech.
— Tak, jak wspomniała zapewne moja służka, to był wielki zaszczyt być gościem w pałacu arcyksięcia, ale nie mogę już dłużej zostać. Jutro wyjeżdżam do Kuthadew na spotkanie z jej królewską mością, wyruszę zapewne z samego rana — wyjaśniła sytuację Everain, uśmiechając się.
— Spotkanie z królową... — odparł zdziwiony Rhodes, drapiąc się po brodzie. — To w istocie ważne sprawy, księżniczko Ritaant'h. Pozwól jednak, że odprowadzę cię do karocy — oznajmił arcyksiążę z entuzjazmem. Stanął obok księżniczki ze zgiętym ramieniem sygnalizującym, by dołączyła do tego spaceru.
— Z chęcią, arcyksiążę... Kali...fran...Kalifra... — Nie potrafiła wymówić tej nazwy. Było jej potwornie wstyd. Otworzyła usta, szukając w gardle i w powietrzu liter, jednak bez rezultatu.
Mężczyzna zaśmiał się jedynie i poklepał ją delikatnie po dłoni.
— Proszę się nie przejmować, księżniczko. To Kaltefren, ale i tak określamy je jako Alphaeus. Odwiedziła kiedyś księżniczka to miasto?
— Nie, nie miałam przyjemności.
— Jeszcze dziesięć lat temu to była wioska rybacka na wschodnim wybrzeżu Tkających Wysp, a teraz... Każdy chce tam mieszkać — odpowiedział jej mężczyzna.
— Słyszałam. To arcyksięcia zasługa.
Lunati machnął jedynie ręką.
— Proszę mi mówić Rhodes, księżniczko. I proszę nie przypisywać mi takich zasług. Ja jedynie byłem fundatorem tego przedsięwzięcia, ale rezultat to zasługa gubernatora i miejskiej rady, a także szaheli, nie moja.
— Proszę więc mówić mi Everain — odpowiedziała księżniczka z uśmiechem. — A... Kim jest szahela?
— Oh, no tak. Przepraszam. Szahele to kapłanki. Pomogły nam opanować lud. Miejscowi z ich pomocą zrozumieli, że lepiej jest tworzyć coś pięknego. Dostrzegli wartość w rozwoju, w miastach i we wspólnocie — wyjaśnił arcyksiążę. — To dzięki nim Alphaeus mogło być takim miastem, jakim jest obecnie. Przez cały rok rosną tam owocowe drzewa, pałace wyglądają, jakby wrosnęły w ogrody, a zamiast ulic są rzeki. Gdy ostatni raz odwiedzałem to miasto, siedem miesięcy temu, mój pałac był kilka metrów dalej niż go zostawiłem, teraz pewnie przesunął się jeszcze bardziej.
— Jak to możliwe? — zapytała zaskoczona księżniczka, patrząc z zaciekawieniem na Rhodesa.
— Każda część miasta jest zawieszona w wodzie, to... tak jakby stworzyć miasto z wysp. Wszystko wiecznie jest w ruchu, lud zresztą też... To pracowici ludzie.
— Niesamowite...
Rhodes wydawał się zadowolony, opowiadając o swoim mieście. Niemniej zadowolona była księżniczka, wyobrażając sobie błękitne morze, cudowne rzeki, wokół których rosły kamienne i drewniane wille porośnięte kwiatami i bluszczem. Z każdego domu wyłaniałaby się piękna kobieta o długich włosach, patrząca na silnych mężczyznach poruszających się po mieście łodziami. Zanurzyła się w tej wizji. Alphaeus musiało być cudownym miejscem. Prawdziwym rajem, o którym czytała w księgach. Rajem, który wyrósł na pustkowiu w przeciągu kilkunastu lat.
— Ale nie mówmy o tym. Żadne słowa nie oddadzą piękna tego miasta, trzeba odwiedzić je osobiście. Z pewnością nie są to północne tereny, jest tam o wiele goręcej, nawet goręcej niż na Pustyni Węża, ale myślę, że nie boisz się gorąca.
— Nie, skąd — urwała, wyłaniając swój umysł z mgły wyobraźni. — Przyzwyczaiłam się do tutejszej pogody — dodała chwilę później.
— Twoje piękno jedynie rozkwitło w blasku słońc. Gdy pierwszy raz cię zobaczyłem, gdy byłaś mała, sądziłem, że będziesz przepiękną damą, ale nigdy nie podejrzewałem, że będziesz piękniejsza niż boginie, lub teraz królowa Ferelith. Podobno najpiękniejsza kobieta Południa.
— Schlebiasz mi, Rhodesie, królowa jest na pewno obdarzona większą urodą i wdziękiem niż ja. To zapisane we krwi Taylenów — odpowiedziała skromnie, odwracając wzrok, a także zarumienione policzki.
— Tak jedynie mawiają Taylenowie — zauważył szeptem Lunati, nachylając się do księżniczki. — Niemniej, wydaje mi się, że nawet królowa dostrzega twe piękno, chociaż w zazdrości, nie podziwie — powiedział arystokrata, podnosząc głowę, jakby nic przed chwilą nie powiedział. Zaczął rozglądać się niewinnie po korytarzu. Szli zresztą bardzo wolno. Księżniczka na początku była przekonana, że to przez zmęczenie arcyksięcia, teraz jednak miała przypuszczenia, że po prostu chciał z nią rozmawiać.
— Co przez to rozumiesz? — zapytała, przełykając ślinę. Czyżby popadła jednak w niełaskę królowej?
— Ludzie mawiają, że królowa obawia się o swojego męża i o ciebie. Wasz dzisiejszy taniec był tak samo piękny jak i... emocjonalny. — Zaczął mówić zdecydowanie ciszej.
Z twarzy Everain zniknął uśmiech. Pojawił się poważny wyraz twarzy, patrzyła przed siebie ze zmarszczonym czołem.
— Królowa jest zazdrosna o... mnie?
— Tak mawiają. Jego wysokość nigdy nie zdradził królowej, ale...
— To niedorzeczne. Jestem...
— Prawowitą królową Północy — dokończył jej szybko.
— Sarnin rządzi od czterdziestu lat. On jest królem na Północy — odpowiedziała mu, zatrzymując się.
— Ale nie przez krew lub prawo, czy... Tradycję, jak to mawiacie na Północy, a przez zbrodnię — zauważył Lunati.
Stali naprzeciwko siebie. Rhodes patrzył na rozmówczynię pewnie, z beznamiętnym wyrazem twarzy. Wcześniej był taki radosny, szczęśliwy, obecnie widziała w nim więcej obojętności. Konkretne emocje zanikały nawet w jego starczych oczach.
— To niemożliwe, żeby była zazdrosna. Królowa była dla mnie miła.
— Nie mogłaby nie być. Jesteś księżniczką.
Miała odpowiedzieć, ale przerwała. Po prostu patrzyła na niego przez moment, a potem odwróciła się i przeszła parę kroków zdenerwowana. Ruszył za nią.
— Moja pani, nie miałem zamiaru księżniczki urazić, chciałem pomóc — powiedział poczciwym, uprzejmym głosem, doganiając ją z uniesionymi dłońmi, chcąc ją zatrzymać.
Stanęła jak na komendę, patrząc na niego roztrzęsiona.
— Dziękuję, Rhodesie, ale... — zapytała. — Łaska królowej to jedyne, co trzyma mnie tu, gdzie jestem, nie jestem w stanie nic z tym zrobić. Jeśli jest tak, jak mówisz, to...
— Łaska króla — poprawił ją, wtrącając się. — Królowa nie może nic zrobić. Jest co najwyżej orkiestrą, a on dyrygentem.
— Na dworze mówią...
— Na dworze mówią wiele rzeczy. Byłem kanclerzem, byłem podskarbim, wiem, co mówią na dworze, ale wiem też, jak jest — zaczął, a ona zamilkła, wsłuchując się w to, co miał do powiedzenia. — Chcę ci pomóc, jak powiedziałem. Powinnaś zbliżyć się do króla. Zyskać jego zaufanie, nie w sensie romantycznym, a po prostu... politycznym — powiedział Rhodes.
— Nigdy nie chciałam być politykiem, Rhodesie. To nie dla mnie są te intrygi — odparła zrezygnowana, wzdychając.
Ruszyli dalej pod ręce.
— Stałaś się obiektem jednej z nich, moja droga. Nie wiem, czy to prawda, ale niektórzy mówią, że król Jasper chciałby zjednoczyć Północ i Południe — wyjaśnił.
— Zjednoczyć? Dzielą nas dziesiątki dni drogi, wiele państw, królestw, jak chciałby to uczynić?
— Imperium, którego Złoto Lśni w Każdym Rogu Świata, wiesz, kto to powiedział?
Everain zaprzeczyła.
— Tytus V Zdobywca z rodu Pelagiosów. Dziadek Jaspera — odpowiedział. — Tym ma być to królestwo, moja pani.
— Mam im dać Północ?
— Prawdopodobnie nie dać, a... Zjednoczyć pod jedną koroną.
Everain nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok od arcyksięcia. Nie mogła jednak zawiesić go na niczym innym. W korytarzach znajdowały się wyłącznie obrazy, posągi i gwardziści. Ciągle jakby oglądała ten sam krajobraz. Dłuższą chwilę trwała w milczeniu. Rhodes powiedział jej wiele o tym, czego ona najwyraźniej nie dostrzegała. Znalazła się w centrum zainteresowania najpotężniejszej pary w tej części świata. Jeśli to, co mówił faktycznie było prawdą, to jak król miałby to uzyskać? Chciał ożenić ją ze swoim kilkuletnim synem? Rozwieść się z królową? Przeprowadzić zamach?
Nie. To wszystko nie miało sensu, ale czy potrafiła odnaleźć coś, co było bliższe prawdzie?
Stała się narzędziem do uzyskania hegemonii. Do mitycznego połączenia obu skrajnych światów. Nie wiedziała, jak powinna się z tym czuć. Przyzwyczaiła się do roli Księżniczki Niczego. Wymagano od niej wyłącznie wyglądania, nie... angażowania się w politykę, posiadania poglądów, nawet wychodzenia za mąż. Jedyne, co musiała robić, to słuchać i nawet nie była zmuszana, by rozumieć, co się dzieje, wystarczyło, że powtarzała to, co usłyszała.
Rhodes dostrzegał jej zakłopotanie. Milczenie. Usta zwinięte w cienką linię. Błądzący wzrok. Blade policzki. Wyprostowaną do przesady sylwetkę i spięte mięśnie. Postanowił, że ruszy więc dalej powolnym krokiem. Położył subtelnie rękę na jej plecach i obrócił w odpowiednim kierunku. Posuwali się więc oboje do przodu, chociaż Everain zrobiła to o wiele mniej radośnie i energicznie. Nie spojrzała nawet na arcyksięcia.
— Razem stworzylibyście najpotężniejszą...
— Parę królewską na świecie. Wiem, Rhodesie.
Uśmiechnął się skrycie.
— Ale to nadal...
— O! Jesteśmy!
Właśnie stanęli przed drzwiami wyjściowymi. Arcyksiążę zatrzymał się. Na jego twarzy zagościł promienisty uśmiech. Wesoło rozstawił ręce. Gwardziści otworzyli natomiast drzwi, za którymi było już widać przepiękną karocę z sześcioma białymi końmi.
— Cieszę się, że udało nam się porozmawiać — odezwał się Lunati, skinając głową.
Everain była zaskoczona tą natychmiastową zmianą jego postawy. Nie odpowiedziała mu. Również skinęła głową, błądząc dalej wzrokiem, a potem odwróciła się i zmieszana zeszła po schodach. Na ich końcu czekała na nią służąca, która nałożyła białe, wilcze futro na barki księżniczki. Everain zdjęła je natychmiastowo i wręcz rzuciła w stronę dziewczyny. Skierowała się prosto do karocy z głową w dole. Czuła jak zimny wiatr smaga jej skórę, a włosy szaleją na wietrze, przysłaniając jej obraz, na szczęście nie odczuwała tego chłodu tak poważnie jak ludzie. W pewnym momencie zauważyła czarne buty. Nie zdążyła zatrzymać się i wpadła na przystojnego młodzieńca, z którym miała okazję już tańczyć.
— Prince Dianes.
— Księżniczka Messai.
— Co tu robisz, klaususie?
— To moja posiadłość. W pewnym sensie — odpowiedział szybko. — Już wychodzisz?
— Mam jutro spotkanie z królową — odpowiedziała z uśmiechem, próbując przejść obok niego, jednakże szybko zablokował jej drogę..
— Brzmi poważnie. Pozwól, że cię odprowadzę — zaoferował się blondyn, wyciągając rękę w jej stronę.
— Do karocy? — zapytała zaskoczona, powoli sięgając po dłoń klaususa.
— Do domu — oznajmił pewnym tonem, z nienagannym, jak zwykle, uśmiechem, a drugą ręką pstryknął palcami.
Księżniczka usłyszała rżenie konia, a gdy obróciła się w jego stronę dostrzegła kasztanowego, wysokiego rumaka, który trzymany na delikatnej linie, prowadzony był przez małego chłopca. Gdy zbliżył się, wyglądał jak mała kopia Prince'a. Starszy Dianes przejął linę, a potem puścił rękę Everain i wskoczył sprawnie na konia.
— Zapraszam, księżniczko — powiedział, wyciągając do niej dłoń.
Była oczarowana jego szarmanckim tonem głosu. Jego pięknymi oczami. Jego włosami, które pod wpływem wiatru wydawały się pląsać niczym ziarenka piasku w czasie pustynnej burzy. Nie wiedziała, czemu tak na nią oddziałuje. Znała wyłącznie skutki tego, co z nią robił — wpływające na jej policzki wbrew jej woli czerwienie, podnoszące się samoistnie kąciki ust, drżące mięśnie jej rąk, zaparty dech i skurcze żołądka. Dianes był dla niej jak krew dla bestii. A póki co jej bestia tkwiła w klatce przyzwoitości. Domyślała się jednak, że nie są to mury kamiennej fortecy, a ledwie utworzona z wysokich traw zielona ściana.
Chwyciła dłoń arystokraty. Jego uścisk był delikatny, skóra gładka niczym u dziecka. Z drugiej strony był na pewno człowiekiem silnym — jednym, sprawnym ruchem sprawił, że była w stanie dosiąść wysokiego zwierzęcia. Zasiadła za plecami mężczyzny i wyprostowała się jak na damę przystało. Wzrokiem objęła cały dziedziniec Pałacu Lisejskiego. Jej służąca patrzyła na tę scenę zobojętniona, brat Dianesa wydawał się onieśmielony jej urodą, a w wejściu do budowli stał Rhodes. Jego widok, wpatrzonego w ich dwojga, sprawił, że jej śmiałość uleciała niczym liść na wietrze. Nieznajome wcześniej zimno przesunęło się po jej ciele. Szybko odwróciła wzrok od starszego mężczyzny.
— Może lepiej, żebym pojechała karocą, klaususie?
Odwrócił się w jej stronę praktycznie skokiem wykonanym na końskim grzbiecie.
— Dlaczego? Czujesz się źle?
— Nie. Skądże. Twoje towarzystwo jest bardzo... przyjemne, klaususie, ale jest zimno, a poza tym, nie wiesz, gdzie aktualnie przebywam.
— W Kruczym Zamku, czyż nie? A jeśli jest ci zimno, księżniczko, to zaraz coś poradzimy — odezwał się, a potem spojrzał na swojego brata. — Dashiellu, przynieś księżniczce futro — oznajmił Prince. Młodzieniec o podobnych do niego blond włosach ruszył biegiem do pałacu.
Everain nie potrafiła wyjść z podziwu, jak bardzo Dianesowi na tym zależy, a także jak wiele o niej wie, podczas gdy ona nie znała na początku nawet jego nazwiska.
— Skąd klausus to wiedział?
— Gdy jesteś kimś o moim tytule możesz albo być tym, który służy, albo tym, który wie — odpowiedział jej lekkim tonem. — Nawet u Lunatich tak to wygląda — dodał chwilę później, prychnąwszy.
Nie odpowiedziała mu. Nie wiedziała, co powinna powiedzieć. Zauważył to najwyraźniej, bo postanowił zmienić temat rozmowy.
— I nie mów do mnie po tytule, księżniczko.
— Oczywiście, Prince.
Uśmiechnął się szerzej, podnosząc rękę. Powoli, jakby nieśmiale, palcem musnął jej policzek. Wpatrywała się jednak w niego nieruchomo. Wydawało się, że oboje nie widzą świata poza własnymi obliczami.
— Proszę, księżniczko.
Młody, wysoki głosik wyrwał ich z hipnotycznego stanu. Na ziemi stał Dashiell z ogromnym, szarym, wilczym futrem, które właściwie było większe od niego. Podnosił je wysoko swoimi delikatnymi rączkami, by księżniczka mogła je złapać. Everain sięgnęła po nie z uśmiechem, ale to Prince złapał za odzienie jako pierwszy i podniósł je. Strzepał nadmiarowy kurz, a następnie rozpostarł przed jasnowłosą i odział jej ramiona materiałem.
Kobieta dotknęła sierści dłońmi. Było niezwykle miękkie, ciepłe i przyjemne. Czuła się jakby rzeczywisty zwierz opatulał jej ciało. Spojrzała na młodzieńca, który nadal stał pod koniem.
— Dziękuję.
Dashiell uśmiechnął się szeroko i podskoczył z radości.
— To futro wilka sertyjskiego!
— Oh, doprawdy? Sam go upolowałeś? — zapytała z uśmiechem.
— Nie... — Zasmucił się chłopiec, spuszczając głowę.
— Na pewno kiedyś upolujesz. I to największego w tej części Etamwayen — odparła księżniczka.
Dashiell podniósł delikatnie głowę, a kąciki jego ust zaczęły się podnosić, policzki natomiast zaczerwieniły się podobnie jak te kobiece przy starszym z Dianesów.
— Księżniczka nie może tak marznąć — wtrącił się Prince, pociągając za lejce. Koń ruszył o parę kroków do przodu. — Do zobaczenia, bracie — pożegnał się blondwłosy i przyspieszył.
Księżniczka pomachała z uśmiechem dziecku, które odmachało jej niemniej energicznie i radośnie. Dashiell pobiegł nawet do bramy pałacu za koniem swego brata. Tam jednak zatrzymał się. Everain i Prince wyjechali na otwarte pola, gdzie wiatr był ich jedynym towarzystwem. Noc była bowiem praktycznie bezchmurna, a także cicha. Mężczyzna pewnie ciągnął konia za lejce, przyspieszając bieg. Księżniczka nie była w stanie utrzymać się stabilnie na rumaku. Przylgnęła swoim ciałem do pleców arystokraty. Delikatnymi rękami objęła jego tors, zauważając przy tym jak szczupły w rzeczywistości był. Pochłaniała zapach jego ciała, starając się nie odurzyć tą wonią.
Karoce wszystkich możnych włóczyły się kamiennymi ścieżkami, podczas gdy oni zwiedzali niziny, a także leśne zagajniki, a nawet wsie. Oglądali nocne krajobrazy. Z daleka widzieli wyłącznie ognie zawieszone na murach twierdz i zamków. Przez całą drogę nie odzywali się do siebie, tak jakby ich ciała mówiły za nich. To były godziny ciszy, podczas których księżniczka oparta o Prince'a delektowała się i chłonęła wszystkimi zmysłami otoczenie, którego był bez wątpienia najważniejszą częścią. On nawet na nią nie patrzył. Pozornie skupiony na drodze przed nimi, co chwila jednak gładził jej dłoń przyklejoną do jego brzucha. W pewnym momencie stało się to nieodłącznym elementem ich podróży, co wywoływało na obu twarzach uśmiech, zdecydowanie śmielszy u Lunatiego.
Podróż mijała przyjemnie, ale w końcu dobiegła końca, gdy na horyzoncie pojawił się Kruczy Zamek. Niewielka twierdza zbudowana przeszło sto lat temu przypominająca formację złożoną z kilkunastu mniejszych, prostokątnych wież, z jedną, największą, górującą nad pozostałymi. Zamek nie był nawet czarny, była to przeciętna kamienna konstrukcja pośrodku zielonych pól. Nie było tam zdobień, wielkich murów, a nawet żelaznych bram. Kruczy Zamek nie był obronną budowlą mającą wytrzymać wrogie najazdy. W rzeczywistości była to już rudera z odpadającymi kamieniami, dziurawym dachem, a także nieurodzajnymi ziemiami wokół. Prince spowolnił swojego konia i wyprostował się.
— Księżniczko... — Podjął rękę swojej towarzyszki, przesuwając kciukiem po jej dłoni.
Podniosła się natychmiast do pionu i spojrzała na zamek. Budowla nie przywoływała w niej najszczęśliwszych emocji. Ta twierdza była brzydka, zimna, brudna. W pewnym sensie idealnie oddawała sytuację, w której znajdowała się Everain od kilku lat. Nie miała już nawet ochrony. Poprzednik króla Jaspera, jego ojciec pozbawił ją tego przywileju cztery lata temu. Gorzko przyglądała się, podczas gdy Prince prowadził konia do wejścia Kruczego Zamku.
Jedna z mniejszych wieżyczek była strzeżona przez dwójkę gwardzistów, których sama musiała opłacać. Drewniane drzwi nie wytrzymyłaby pewnie jednak oblężenia przez większą grupę chłopstwa, a co dopiero rycerstwa. Uśmiech spadł z ust arystokratki, która speszona odsunęła się od Lunatiego. Odwrócił się w jej stronę natychmiast i widząc, że postanawia sama zsiąść z konia, zeskoczył z niego znacznie szybciej, a potem objął ją i opuścił na stabilny grunt.
— Coś nie tak? — zapytał troskliwie, podchodząc bliżej. Przyglądał się jej twarzy ze smutkiem w oczach.
— Nie. Wszystko w porządku. Dziękuję, że towarzyszyłeś mi podczas powrotu — odpowiedziała beznamiętnie i wymusiła na sobie uśmiech. Potem minęła go, kierując się do drzwi.
— Everain, poczekaj — zawołał dosyć głośno. Szybko podbiegł do niej i stanął przed jej obliczem.
— Chcę iść już spać, Prince. Jestem zmęczona balem.
— Taka kobieta jak ty nie powinna mieszkać tutaj. To poniżej twojej godności, twojej pozycji, twoich tytułów — dodał szybko, blokując jej drogę, gdy ponownie próbowała go ominąć.
— Nie mam tytułów. Dziękuję królowi, że w ogóle mam, gdzie mieszkać — odpowiedziała.
— Tylko tyle wymagasz? Messai słyną z dumy, a ty dziękujesz, że masz dziurawy dach nad głową?
— Jak w ogóle śmiesz wypominać mi moje nazwisko? — zapytała z oburzeniem. — Odsuń się — oznajmiła twardo.
Minęła go szybkim krokiem. Gwardziści otworzyli jej drzwi, za którymi zniknęła. Prince stał ze spuszczoną głową i zaciśniętymi pięściami.
Księżniczka znalazła się w swojej komnacie. Było tam porządne, ogromne łoże wyłożone białym prześcieradłem. Do tego lustro stojące w rogu pomieszczenia ze srebrną ramą, a także szafa i jeden drewniany kufer. Pokój był wyłożony zwierzęcymi skórami, zarówno na ścianach jak i na podłodze. Przykrywało to okropne, niszczejące kamienie. Opadła w końcu na łóżko i oddychała głęboko. Żałowała, że przyjechała z Lunatim do swojego zamku. Nie powinna była tego robić. Następny mężczyzna, który postanowił się jej przypodobać.
W pewnym momencie usłyszała kroki na korytarzu. Coraz głośniejsze i szybsze. Spodziewała się, że to jej doradca. Powinien już spać, niemniej był starym człowiekiem. Tacy ludzie potrafili nie spać całymi nocami. Niejednokrotnie przyłapała go na czytaniu ksiąg w środku nocy. Drzwi od jej komnaty otworzyły się. Podniosła głowę momentalnie i zobaczyła wysokiego, szczupłego arystokratę, którego przed chwilą odprawiła.
— Jak tu wszedłeś!? — zawołała z gniewem, wstając z łóżka.
— Twoja ochrona była dostatecznie inteligentna, by wiedzieć, że ich pensja jest niewystarczająco wysoka, by krzywdzić Lunatiego — odpowiedział z nutą ironii w głosie. Podszedł do niej, szybciej niż ona zdołała wygonić go za próg. Zamknął też drzwi. Stanęli na szarym, wilczym futrze na środku pokoju. — Posłuchaj mnie, Ev, nie powinnaś dawać sobą tak pomiatać. Jesteś księżniczką, następczynią tronu, nie możesz tak... żyć! Moje dwórki mają bogatsze komnaty.
— Nie jestem żadną następczynią tronu, a ty... Co to w ogóle ma znaczyć?
— Króla nie obchodzi twój los. Ale mnie tak.
— O czym ty mówisz? Poznałeś mnie kilka godzin temu — odparła z konsternacją. — Wyjdź stąd! — odepchnęła go od siebie.
Prince złapał jednak za jej rękę i pociągnął w swoją stronę. Nie spodziewała się tego. Opadła na jego ciało. Obrócił ją gwałtownie tak, że plecami dotykała jego klatki piersiowej. Trzymał dalej mocno jej rękę, którą przełożył do przodu. Tkwiła w jego sidłach niczym złapana przez pająka ofiara. Nie czuła się jednak zagrożona. Podświadomie czuła, że jej nie skrzywdzi. Była po prostu wściekła. Wyrywała się mu, ale trzymał ją mocno, nachylając się do jej ucha.
— Ev, posłuchaj...
— Nie będę cię słuchać!
— Ev...
Złapała za jego przedramię i przerzuciła go przez bark. Sprawnym ruchem, niczym workiem z pierzem, rzuciła nim o podłogę, wyswobadzając się. Stała nad nim, oddychając szybko i patrząc jak wije się na futrze. Łapał się za rękę i pojękiwał z bólu.
— Silna jesteś... — wystękał, wstając powoli na równe nogi.
Everain odwróciła się od niego. Złożyła ręce na piersi i gładziła się po ramionach, starając się uspokoić. Podszedł do niej i położył rękę na jej ramieniu. Reakcja była jednak natychmiastowa. Odwróciła się i odrzuciła go na ścianę, a potem przyszpiliła go do niej, przyciskając swoje przedramię do jego klatki piersiowej. Chwilę jęczał z bólu, zaciskając oczy. Wampirzyca patrzyła na niego z irytacją.
Zaraz potem ich usta się złączyły. Całował ją, jakby od tego zależało jego życie — łapczywie, namiętnie, silnie. Jakby chciał poczuć każdą nutę smakową, którą skrywały jej usta. Traktował to jak pierwszy pocałunek, którego nie zamierzał komukolwiek oddać. Jej uścisk słabł natomiast z każdą sekundą. Stojący ledwo na palcach arystokrata mógł stanąć na nogi, oswobodzić swoje ręce i przyciągnąć księżniczkę do siebie, przenosząc swoją dłoń na jej talię. Jej ręce dalej wisiały na jego klatce piersiowej. Chłonęli tę chwilę z zamkniętymi oczami. Odczuwając wyłącznie siebie, trwali w tej pozie przez moment, aż w końcu podnieśli powieki i spojrzeli na siebie. Byli przestraszeni, jednocześnie szczęśliwi. Prince uśmiechnął się pierwszy. Widział jak bije się z myślami, jak nie wie, co zrobić. Pocałował ją po raz drugi, a gdy odchylał się od niej, zauważył jak jej usta lgną za jego niczym magnes. Nie był w stanie ulec temu niewerbalnemu zaproszeniu. Po raz kolejny i kolejny całował ją, co ośmielało obu kochanków coraz bardziej.
Nie minęła chwila, a jego koszula znalazła się na podłodze. Księżniczka nie przestawała wówczas gładzić jego chudego torsu. Delikatnym ruchem zsunął suknię z jej ciała, a potem rozpiął gorset, pozostawiając księżniczkę w samym gieźle. Odbił się również od ściany, przestał ją całować, a potem ruszył do łoża, na którym położył księżniczkę. Górował nad nią przez chwilę, starając się pocałować jej szyję. Odchyliła swoją głowę i rozchyliła ręce, gdy jednak zszedł z pocałunkami niżej, jej dłonie znalazły się na jego delikatnych włosach. Czuła wyłącznie uniesienie, które elektryzowało jej ciało z każdym jego dotykiem. Zamykała oczy, ale widziała przed nimi tylko tę twarz. On natomiast nie przestawał prowadzić jej drogami przyjemności, pokazując jej co kolejne zakamarki satysfakcji. Była jego królową, a on jej niewolnikiem, spełniającym każde życzenie. Nie oczekiwał nawet nagrody. Służba była wystarczającym darem od jego pani, o czym przypominał jej co chwila, składając wdzięczne pocałunki na brzuchu, udach lub szyi.
Kilka godzin później leżeli już na łóżku. Everain zasypiała na jego klatce piersiowej, gdy gładził delikatnie jej włosy, przeczesując co chwila któryś z kosmyków.
— To nie są twoje prawdziwe włosy — odezwał się cicho, zakręcając jeden z nich na palcu.
— Nie. Musiałam je zmienić — odpowiedziała, wzdychając. Rękę przełożyła na jego brzuch.
— Dlaczego?
— Bo południowe kobiety są jasnowłose. To oczywiste — odparła rozbawiona.
— Królowa ma ciemne włosy.
— Ale nadal nie czarne.
— Pendragonowie mają czarne — dodał z przekorą, uśmiechając się, gdy oparła się brodą o jego mostek, a ich spojrzenia się spotkały.
— I wiadomo, jak się kojarzą.
Nic już nie odpowiedział, tylko przyglądał się jej. Dłuższą chwilę wymieniali się spojrzeniami, potem pocałunkami, które zainicjonowała, a ostatecznie położyli się obok siebie. Wtuliła się w niego, otoczona silnym ramieniem.
— Czemu chciałaś... być jak tutejsze kobiety? — zapytał szeptem, patrząc przed siebie.
Sama nie wiedziała. To było dla niej trudne przeżycie. Jako dwunastolatka znaleźć się na drugim końcu świata, bez przyjaciół, rodziny... Najprościej byłoby odpowiedzieć, że...
— Bo nie potrafiłabym być jak te na Północy... Nawet nie pamiętam, jakie tam są...
— A jak je sobie wyobrażasz? — zapytał zainteresowany, obracając się, by widzieć jej profil.
Podniosła na niego wzrok, a widząc dziecięce wręcz spojrzenie, które błagało o odpowiedź, nie potrafiła nie rozczulić się i nie uśmiechnąć.
— Nie wiem... Yngvar twierdzi, że kobiety na Północy są o wiele silniejsze niż te tutaj... Myślę, że są czarnowłose, jak moja matka, że mają mnóstwo biżuterii, podobno uwielbiają biżuterię... Podobno nie lubią pić, są wykształcone i potrafią czarować. Yngvar powiedział, że kobiety mają tam ziemie na własność, że kochają ptaki — opowiadała, co jakiś czas się uśmiechając. — Ale myślę, że kobiety tam są po prostu odważne, że potrafią walczyć o swoje, że nie cierpią, gdy się im coś narzuca, że są matkami, ale nie tylko dla swoich dzieci, tylko dla kraju, dla swojej ziemi.
— A tutaj nie...?
— Tutaj nie mamy poczucia, że coś od nas zależy, więc się niczym nie przejmujemy. To... wygodne. Tutaj kobiety nie są matkami, bo mają opiekunki. Nie są żonami, bo są kochanki. Nie są hrabinami, bo mają hrabiów — odpowiedziała spokojnie.
Prince przytaknął i powrócił do gładzenia jej włosów.
— Jak się tu znalazłaś? — zapytał po dłuższej chwili.
— Tu...?
— W Monadent. Jak to było?
Podniosła wzrok, wybierając z pamięci odpowiednie wspomnienia.
— Miałam dwanaście lat. Pamiętam, że bawiłam się z przyjacielem w ogrodach zamku. Moja matka była wówczas Sędzią Tradycji, a moja ciotka była królową. Nie byłyśmy w stolicy. Byliśmy w Uretl.
— Miasto czarownic?
Przytaknęła.
— Lubiłam tam jeździć. Było tam zawsze... lepiej niż w Kartelu. Piękne ulice, wiele istot, różnych istot, chodziłeś tamtymi uliczkami i mogłeś spostrzec czarownicę w długiej szacie, centaura, elfa, a nawet anioła czy sedala. Do tego było tam więcej wszystkiego... Owoce z całego świata, minerały, zabawki, ubrania, kupowałyśmy wszystko tam, bo w Kartelu nic nie było. Nikt nie chciał jeździć do Kartelu przez... Nawet nie wiem, czemu, ale tam była po prostu inna energia. Czułeś, że to miasto żyło. I to tam wtedy się bawiliśmy... — zatrzymała się na chwilę, otwierając delikatnie usta. Wzięła głęboki wdech. — Usłyszałam krzyki. Za murem, nie w zamku. Nie wiedziałam, co się dzieje i chciałam podejść bliżej, by zobaczyć, co to było. Gdy byłam przy murze, żołnierz złapał mnie za nogi i podniósł, a potem zaczął biec. Krzyczałam. Uderzałam go w plecy. Wierciłam się. Chciałam uciec, ale nie potrafiłam. Inny z nich złapał Torgera. Też krzyczał, ale nie długo. Przestał po chwili. Mnie zabrał do zamku. Nie miałam już siły się bronić, po prostu co jakiś czas przypominałam krzykiem, że jeszcze żyję. Byliśmy w kuchni. Usłyszałam moją matkę. Wrzasnęła coś. Żołnierz upadł i ja razem z nim. Kiedy się podniosłam byłam cała w jego krwi i zaczęłam krzyczeć. Matka zakryła mi usta i powiedziała: „idziemy na spacer, Ev, kupimy ci nowe buciki, dobrze?". Nie potrafiłam się ucieszyć. Czułam ciepło tej krwi na swojej twarzy, rękach, ale ona się tym nie przejmowała. Ale przynajmniej przestałam krzyczeć. Biegłyśmy przez cały zamek. Razem z nami było kilkanaście innych osób. Między innymi Yngvar i strażnik mojej matki, nie wiedziałam wtedy, jak ma na imię, ale potem przedstawił się jako Seutrig. Wszyscy razem wybiegliśmy z zamku na ulicę. Widziałam krew. Była wszędzie. Na ścianach domów. Na chodnikach. Gdzie nie spojrzałam widziałam krew, nogi, głowy. Wszyscy krzyczeli. Widziałam biegających mieszkańców i żołnierzy. To nie było to samo miasto, które widziałam dzień wcześniej. Wszędzie była śmierć. To... To była rzeź, jakiej nie widziałam nigdy w życiu. Matka zabrała nas poza miasto. Chyba boczną bramą. Potem przez cztery dni szliśmy przez pustynię, aż nie dotarliśmy do portu. Matka powiedziała, że muszę wsiąść na statek i popłynąć, a ona pójdzie kupić te buciki i do mnie przypłynie. Nie chciałam. Płakałam. Błagałam. Nie chciałam, żeby mnie zostawiała. Żeby... Nie chciałam być bez niej. Wyrywałam się. Wyskoczyłam nawet z łodzi do wody. Pamiętam, jak na mnie patrzyła. Wtedy... Nie rozumiałam. Teraz... Chyba też nie rozumiem. Płakała, to na pewno, ale stała spokojnie, wyprostowana, razem z jakimiś żołnierzami na brzegu. A ja płynęłam z Yngvarem i Seutrigiem. Płynęliśmy tak chyba dwa tygodnie, zatrzymując się co kilka dni w mniejszych portach. Kupowaliśmy jakieś rzeczy i płynęliśmy dalej. Pamiętam, że nie odezwałam się ani razu do żadnego z nich. Aż w końcu nie dopłynęliśmy do lądu. Mieliśmy potem jeszcze kilka dni drogi do Monadent, ale zatrzymano nas na granicy. Żołnierze zabili Seutrigia. Po prostu odcięli mu głowę, gdy chciał wyciągnąć miecz, by mnie obronić. Zabrali mnie i Yngvara do jakiegoś dworu. Siedzieliśmy tam trzy dni. Ja w pokoju z łóżkiem, a Yngvar w lochach. Ale podobno rozmawiał kilkakrotnie ze szlachcicem, który był właścicielem tego dworu i powiedział mu, kim jesteśmy. Mieliśmy szczęście, że nie sprzedał nas najemnikom. Podobno Sarnin sowicie płacił za moją głowę. Ale zamiast tego zabrał nas do Kuthadew i stanęliśmy przed obliczem króla. Musiałam opowiedzieć, co się stało. Przyznać się, kim jestem i kim jest moja matka. I... I co... Resztę już znasz. Król dał mi pałac, królowa uczyniła mnie dwórką, otrzymałam pieniądze i ochronę, a z czasem to wszystko straciłam, bo po co komu utrzymywać księżniczkę, której matka prawdopodobnie nie żyje, a wuj chce zabić — zakończyła, opuszczając wzrok i wzdychając smutno.
Prince zauważył, że jej oczy straciły wcześniejszy uroczy blask. Skarcił się sam w myślach za zadanie tego pytania, ale od każdego słyszał, co innego. Jedni mówili, że przybyła tutaj na łódce i została znaleziona przez rybaków, inni, że monadejscy żołnierze uratowali ją z bihijskiej niewoli, a jeszcze inni uważali, że pewien arystokrata kupił ją od najemnika, by uratować jej życie. W większości tych historii królestwo oczywiście prezentowało się niczym zbawca. Nigdy nie wierzył, że tak było. Rody nie dbały o interesy własnego ludu, a co dopiero obcego.
— Przepraszam — wydostało się z jego ust.
Rękami objął księżniczkę, a następnie przytulił ją do siebie, mimo jej początkowej niechęci. Zaczął głaskać ją po głowie, pocałował w czoło, i nucił cicho piosenkę, którą kojarzył z dzieciństwa. Everain mimowolnie zamknęła oczy i wsłuchiwała się w melodię, próbując zasnąć. Noc nie była dla niej łaskawa w tej materii, a nadal przecież musiała jeszcze przygotować się na spotkanie z królową. Te myśli zresztą od razu zdominowały jej głowę, dlatego ociężale przeniosła się z ciała chłopaka na drugi kraniec łóżka, odwracając się do niego plecami. Arystokrata nie wyglądał na zadowolonego, wyciągnął rękę i położył ją na talii księżniczki, ale bez rezultatów, udawała, że śpi niewzruszona jego wymownymi prośbami o jakąś bliskość. Poddał się więc i przytulił się do jej pleców, również zasypiając.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top