Prolog
Zapewne zastanawiacie się, dlaczego opowieść ta przeszła u mnie kolejny glow up :D otóż traktuje ją jak jedną z moich sztandarowych prac, a cały mój wattpad jest moim portfolio, dlatego kiedy myślę sobie, że coś może być zrobione lepiej poprawiam to. Tyczy się to bardzo starych rzeczy, takich które pisałam naprawdę dawno temu, jak to ff (2017/18). Chciałabym, żeby destiele, z którymi jestem kojarzona były na naprawdę jak najwyższym możliwym poziomie. A Wy przy okazji macie możliwość przeżyć je i odkryć na nowo :)
Kiedy planuję coś poprawić, zawsze wyciągam na początku największe widoczne mankamenty danego "dzieła", w tym przypadku jak wspomniałam na tablicy było to dość nielogiczne, by Cas, któremu tak bardzo zależało, by Deana nie było w pobliżu zgodził się dobrowolnie, żeby został w zamku. Dlatego nowa wersja ma pewne ulepszenia, dotyczące zdolności jakie Castiel posiadł przez lata trwania klątwy, przedstawiam tu również Amarę jako Ciemność, którą jest w kanonie, a nie kogoś, z kim zawiera się pakty, bo pakty zawiera się z demonami. Historię wzbogaci rozbudowany wątek halloweenowy, będzie dłuższy rozdział na ten temat niż w oryginale. Całość zwieńczy zakończenie dopinające sprawę przeszłości Deana, jego dawnego domu i prawdziwych rodziców.
Naprawdę lubię tę historię, od zawsze kochałam również samą "Piękną i Bestię", w różnych wydaniach, dlatego cieszę się, autentycznie, że ponownie mogę się nią zająć i napisać raz jeszcze najlepiej, jak mnie aktualnie stać. Życzę Wam przyjemnego ponownego obcowania z tym opowiadaniem <3
Enjoy!
Certain as the sun rising in the east, tale as old as time, song as old as rhyme... Beauty and the Beast.
10 czerwca 1995
Głuchy grzmot przetoczył się w ciemnych chmurach rozpostartych nad Różaną Kotliną. Ulewa trwała od kilku godzin i nie zanosiło się na rychły jej koniec – woda przebierała w rynnach nienadążających radzić sobie z jej nadmiarem. Wypływała z nich i spływała po parapetach, przez zasłonę deszczu trudno było dostrzec cokolwiek. Zwłaszcza w ciemnościach, które przez burzę zapadły wcześniej niż w lecie powinny.
– Cas? – mały chłopiec o jasnych włoskach i dużych zielonych oczach przekręcił się na dywanie z pleców na brzuch. Popatrzył na przyjaciela, który uniósłszy brwi dosięgnął go wzrokiem, spoglądając w górę.
– Tak, Dean?
Błysnęło. Dean wzdrygnął się, spojrzawszy w kierunku okna, dało się słyszeć trzaśnięcie, głośniejsze i – zdawałoby się – bliższe niż tamto poprzednie. Nie odezwał się od razu. Dopiero po chwili spojrzał ponownie na Castiela, wciąż patrzącego na niego i czekającego, aż zada swoje pytanie.
– Dlaczego najpierw widać błyskawicę, a dopiero potem słychać grzmot?
– Bo światło jest szybsze od dźwięku. Jeden kilometr równa się trzem sekundom, więc kiedy zobaczysz błyskawicę, a trzy sekundy po niej usłyszysz grzmot oznacza to, że piorun uderzył mniej więcej kilometr od ciebie.
– Och... – blondynek zastanowił się nad tym. – Jesteś najmądrzejszy na świecie, Cas – stwierdził, z wyraźnym przekonaniem.
Jego przyjaciel, niebieskooki, ciemnowłosy, parsknął śmiechem, przewracając się na ziemi podobnie jak on. Leżeli na podłodze casowej sypialni, bez światła, z kroplami spływającymi po szybach i wiatrem hulającym głośno za jedynych towarzyszy. Było miło, było... spokojnie. To ciekawe, że można tak określić wsłuchiwanie się w huk robiony przez burzę – byciem spokojnym, ale taka była prawda. Deanowi było z Casem w takich okolicznościach lepiej niż kiedykolwiek.
– Chciałbym ci coś dać – brunet oświadczył, znajdowali się teraz naprzeciw siebie. – Mam to od mamy. Dziś jest rocznica jej śmierci, zatem to chyba dobry moment, żeby... – potrząsnął głową. – Proszę – wyjąwszy tajemniczą rzecz z kieszeni podał ją Deanowi do ręki. Chłopiec zamrugał i zmarszczył czółko, przyglądając jej się, to był kieszonkowy zegarek. Srebrny, inkrustowany czerwonymi kamieniami szlachetnymi. W środku tarcza zamknięta pod szkłem, nieco już wysłużonym; zegarek miał cienki srebrny łańcuszek i zawieszkę w kształcie serduszka. Maleńkiego. – Powiedziała, że mam go dać komuś, kto jest dla mnie ważny.
„Daj go komuś, na kim ci zależy", brzmiały dokładnie jej ostatnie słowa. „Bo gdziekolwiek ten ktoś się nie znajdzie, on przyprowadzi go z powrotem do ciebie."
Tyle usłyszał od niej, nim odciągnięto go od jej łóżka. Królowa zmarła na gruźlicę, pod koniec życia było z nią doprawdy źle – organizm nie przyjął leków, nie zareagował na nie, być może podano je zbyt późno, szkody wyrządzone przez chorobę były już zbyt duże.
– Jestem dla ciebie ważny? – Dean przekrzywił główkę. W jego głosie więcej zabrzmiało podejrzliwości, niż niedowierzania.
– Oczywiście. Weź go i... i zawsze do mnie wracaj.
Blondynek sięgnął przed siebie jedną ręką, zamknął jej palce na dłoni kumpla.
– Zawsze? – upewnił się, z lekkim skinięciem. Cas kiwnął, potwierdzająco.
– Zawsze. – Westchnąwszy rzucił spojrzeniem ku drzwiom, deszcz ześlizgujący się po oknie kładł się na nich cieniem. – Ona umarła tego dnia. Jest już tak późno, a ojca nie ma od rana. Powinniśmy byli odwiedzić cmentarz, głupi czekam na niego, a mógłbym poprosić Dariusa, żeby mnie tam zawiózł. Na jej grób.
– W taką pogodę?
– Cii – Cas uciszył go, w korytarzu na zewnątrz trzasnęły bowiem drzwi. Rozległy się kroki, chichotanie. – To chyba on. Ojciec.
Ostrożnie wyjrzeli z pokoju na korytarz, to, co tam zastali, nie było przeznaczone dla oczu dzieci takich jak oni, nawet jeżeli Castiel starszy był od Deana o całe sześć lat. Miał ich jedenaście, Dean pięć. Król nie był sam, był z kobietą – kolanem dociskał ją do ściany, jego ręka zniknęła pod jej sukienką. Wyczuwszy obecność gapiów oderwał się od gładkiej skóry tuż ponad jej lewą piersią.
– Spadaj, gówniarzu – warknął, Cas cofnął się dalej za drzwi. – No! Powiedziałem, wypieprzaj!
Pociągnąwszy za gałkę ciemnowłosy chłopiec, książę w tym zamku, zamknął drzwi, Dean zmrużył oczka, nie rozumiejąc; był za mały, żeby to rozumieć. Żeby mieć świadomość tego, iż jego ojciec chrzestny zabawiał się z prostytutkami na długo przed śmiercią żony – ojciec Casa był ojcem chrzestnym Deana. Nie byli rodziną, ale ich ojcowie przyjaźnili się ze sobą, dopóki jednemu z nich całkowicie nie odbiło i nie zrobił się zły do szpiku do kości. A może zawsze taki był. Może zawsze był sukinsynem, jednak tata Deana przymykał na to oko. Potem zaczęło różnić ich zbyt wiele, zbyt daleka otworzyła się pomiędzy nimi przepaść. Mniej więcej wtedy, kiedy Dean przyszedł na świat. Od tamtej pory było już tylko gorzej i gorzej.
„Gówniarzu" nie stanowiło najgorszego określenia, jakie mogło paść z ust króla w kierunku jego syna. „Znowu świrujesz, mały skurwysynu?", zwykł mawiać, ilekroć Castiel robił coś, co dawało upust jego zamiłowaniu do nauki, Dean nie przesadził. Jego przyjaciel był wybitnie inteligentny, i interesowały go inteligentne rzeczy, jak latające balony na ogrzane powietrze, samoloty i astronomia. Na jego ojcu nie robiło to jednak wrażenia. Trudno, by robiło, na kimś, kto sam zajmował się jedynie piciem, puszczaniem się z kolejnymi kurtyzanami i odpalaniem w co popadło na królewskich polowaniach. Cas prychnął, nie potrafiąc uwierzyć w głupotę i nieczułość człowieka, który przyczynił się do jego pojawienia się na tym świecie. Ich rozmiar przekraczał wszelkie wyobrażenie.
– Cassie? – w wielkich oczach Deana jaśniała niepodważalna, niepodlegająca dyskusji miłość do bruneta. Spośród wielu w pałacu, choć byli i tacy, którym żal było księcia pozostawionego po utracie matki na pastwę losu, nikt nie darzył go równie bezwarunkowym uczuciem co ten pięcioletni blondyn. Cas imponował Deanowi. Chłopiec wpatrzony był w niego jak w obrazek. – Nie bądź smutny. Może twój tata zapomniał, że to ten dzień.
– Nie wydaje mi się. Raczej zwyczajnie woli towarzystwo dziwki.
– Co to znaczy?
– Nie musisz tego wiedzieć – Cas posłał Deanowi pełen smutku przepraszający uśmiech. – Wybacz.
Odczekawszy, aż hałasy na korytarzu ucichną wymknęli się z komnat księcia i pobiegli ku schodom, schowali się w ich pobliżu za posągiem centaura. Kamienny centaur stał na tylnych nogach swej końskiej dolnej połowy, wyprostowany, naciągający łuk gotową do wystrzelenia strzałą; miał koński ogon, i zmierzwioną fryzurę.
– Darius jest pewnie w skrzydle gwardzistów – Castiel zastanowił się na głos. Błysnęło, zagrzmiało, drzwi do holu znajdującego się teraz bezpośrednio pod nimi otworzyły się. Wyjrzeli przez rzeźbioną balustradę na przybyszy.
– Mama! – blondynek zawołał i rozpoznawszy rodziców popędził jak na złamanie karku, w dół po szerokich pałacowych stopniach. Książę i księżna zatrzymali się, rodzice Deana byli... tak inni i reprezentowali jako ludzie wychowujący dziecko cechy charakteru tak inne od tych znanych Casowi. Uśmiechali się do swojego syna, czego on, przynajmniej ze strony ojca, niemal nigdy nie doświadczył. Ojciec Deana podnosił go wysoko, albo wciągał sobie na barana, jak w tamtej chwili. – Tata!
– Załóż płaszcz, mój drogi, na dworze okropna pogoda. Jody, byłabyś tak dobra? – księżna skinęła służącej, ta ukłoniła jej się, młoda dziewczyna, młodziutka, w fartuszku i czepku.
– Przyniosę, proszę Waszej Wysokości.
Deana ubrano, służba zabrała jego rzeczy. W wakacje spędzał zawsze u Casa parę tygodni, jednak w ostatnim czasie panujące w zamku porządki poczynały budzić względem tego coraz poważniejsze wątpliwości – przebywanie w tych murach dzieci nie wydawało się dobrym pomysłem, nawet jeżeli Dean króla praktycznie nie widywał. Nauczyciel Casa, Albert, co rusz częściej spędzał możliwie jak największą część dnia zamknięty w pracowni na szczycie wieży. Królowi KAŻDY o zdrowym rozsądku starał się schodzić z drogi. Ze spotkania się z nim nie wynikało nic dobrego.
– Poradzisz sobie, Cas? – tata Deana popatrzył na bruneta, och, jakże maleńki i zagubiony zdawał się w tym ogromnym pałacowym holu ten dzieciak, pomimo swej wrodzonej inteligencji i mądrości prześcigającej jego wiek.
Chłopiec wzruszył ramionami.
– Pójdę zapytać Dariusa, czy nie zawiózłby mnie na grób mamy.
Rodzice Deana popatrzyli po sobie, w promieniu wielu mil od pałacu, w okolicznych wioskach i miejscowościach mówiono wciąż – szeptano, właściwie – o okrutnych aktach zwyrodnialstwa, jakich dopuszczali się królewscy gwardziści. Trudno oczekiwać przyzwoitej gwardii po takim królu. Darius, jej kapitan, był jego prawą ręką.
– Jak szybko coś na siebie zarzucisz zabierzemy cię ze sobą – książę zdecydował, pokręciwszy głową. – Mam na myśli Coin Ensoleillé (franc. „Słoneczny Zakątek"). Możesz pojechać do nas, żeby o tym dzisiaj nie myśleć. To nieodpowiednia aura do wizyty na cmentarzu.
– Cassie pojedzie do nas? Do domu? Hurra! – Dean zakrzyknął, podskakując na posadzce. – Hurra, hurra, hurra!
Coin Ensoleillé ojciec Deana zbudował w młodości dla swej wybranki, matki Deana, byli wtedy zaręczeni. Była to piękna rezydencja, z której okien rozciągał się widok na pola słoneczników i nieduży zagajnik w oddali, daleko od lasów otaczających zamek, gdzie mieszkał Cas. Okolica Casa była chłodniejsza. W bezpośrednim sąsiedztwie gór klimat okazywał się surowszy, częściej wiało i padało, niebo bywało zachmurzone, a zimą spadało więcej śniegu. Temperatury oscylowały na niższym poziomie. Jednym słowem „zakątka", w którym postawiono zamek bynajmniej nie można by określić „słonecznym".
Cas przełknął ciężko, skłoniwszy głowę. POWINIEN BYŁ spotkać się z ukochaną matką w dzień taki, jak ten, jednak rodzice Deana mieli rację. Pogoda na to nie pozwalała. A przecież chciałby spędzić weekend czy dwa w Coin Ensoleillé, gdzie nie było tak ponuro jak w jego własnym domu, gdzie mogli grać z Deanem na pianinie i ktoś przychodził powiedzieć im przed snem „dobranoc".
Ubrał się więc, jak mu polecono. W deszczu szofer zapakował torby i walizki do bagażnika eleganckiego rolls-royce'a.
Książę siedział z przodu, jako pasażer, księżna z tyłu, po prawej Casa, który znalazł się na tylnym siedzeniu pomiędzy nią a Deanem; auto było przestronne i wygodne, nie narzekał więc na to. Zastanawiał się, jak dużo czasu minęłoby, zanim jego ojciec zorientowałby się, że nie ma go w zamku gdyby nikt mu o tym wcześniej nie powiedział – zapewne sporo.
– Co nucisz? – Dean zapytał, wlepiając w niego swe zielone ślepka. Owszem, Cas nucił bezwiednie, pogrążony w rozmyślaniach.
– Mama śpiewała mi to – odparł jedynie, melodia ta była dość smutna, a piosenka o dziwnym przesłaniu.
„Był sobie król, był sobie paź i była też królewna,
żyli wśród róż, nie znali burz, rzecz najzupełniej pewna.
Tragiczny los, okrutna śmierć, w udziale im przypadła,
króla zjadł kot, pazia zjadł pies, królewnę myszka zjadła.
Lecz żeby ci nie było żal, Dziecino ma kochana,
z cukru był król, z piernika paź, królewna z marcepana."
Popatrzyli na siebie i uśmiechnęli się do siebie nawzajem, uśmiech Deana rozjaśniał nawet najcięższy mrok.
– Jedź wolniej, Joseph – książę upomniał swego kierowcę. W następnej chwili błysnęło tak mocno, że na moment zrobiło się jaśniutko jak w dzień i ujrzeli czarne kontury wszelkich zarysów terenu dookoła, czarne sylwetki drzew na tle ciemnoniebieskiego nieba; trzasnęło, ale to nie był grzmot. To złamało się drzewo, które upadło na jezdnię tuż przed nimi, prędkość prowadzenia pojazdu niewiele była tu winna. Winny był czas, którego dostali zbyt mało na manewr. Roll-royce wbił się w powalony konar, Cas był mniejszy i lżejszy niż pozostali dorośli w samochodzie, i, w odróżnieniu od Deana, nie miał zapiętych pasów. Siedział na środku, przeleciał więc pomiędzy pasażerem a kierowcą i z hukiem wypadł przez przednią szybę.
Wylądował na asfalcie za przewróconym drzewem.
Ciemne placki przed oczami, podziurawiona wizja. Ogłuszenie, totalne, spowolnione reakcje na bodźce, chwilowa głuchota; trudno powiedzieć, jak długo to trwało. Zapewne sekundy, choć jemu wydawało się wiecznością, świat wirował. Był rozmazany i niewyraźny. Kiedy wreszcie dotarło do niego, co się wydarzyło, spod maski rolls-royce'a wydobywał się już dym, wóz zaczynał się palić. Na nogach jak z waty pokuśtykał w tamtym kierunku, potłukł się, miał rozbite czoło i chyba wstrząs mózgu, możliwe, że zwichniętą prawą rękę. Bolała jak diabli. Wypadłszy jednak z samochodu spadł w locie na asfalt i tym samym uniknął jako jedyny przykrego losu wszystkich pozostałych uczestników tej wycieczki – szofer leżał głową na kierownicy, z szeroko otwartymi z przerażenia, zamarłymi na zawsze oczami i strużką krwi sączącą się ze skroni. Książę spoczywał na swoim miejscu, nieruchomo. Pasy przytrzymały ich na siedzeniach, a siła zderzenia się z drzewem spowodowała w połączeniu z tym poważne wewnętrzne urazy. Oczy nawilgły Casowi od łez. Chlipiąc minął przednie drzwiczki i dostał się do tylnych, otworzył je...
I nabrawszy głośno powietrza rozpłakał się w głos, bo Dean był... martwy. W momencie wypadku skręcony został jego kark.
– Dean – Castiel sięgnął do auta, dosięgnął jego twarzy, jego słodkich dziecięcych policzków. – Dean – powtórzył, płaczliwie, głowa blondynka poruszyła się na przekręconej szyi bezwładnie niczym u lalki. – Dean, nie – wspiął się na niego i odpiął go od fotela, chwyciwszy ciało przyjaciela w ramiona wyciągnął je z rolls-royce'a. – Nie – parsknął, upadając z nim na drogę. Rolls-royce był tuż obok nich i płonął, grożąc eksplozją, Cas zdawał sobie z tego sprawę, jednak jakie miałoby to mieć znaczenie? O Boże, jeśli Dean miał nie żyć żałował, że i on nie zginął z nim w tym wypadku! – Nie! – krzyknął, z rozpaczą. Przyciągnął Deana do siebie, przytulił go i zaniósł się szlochem, wszyscy, tylko nie on! Miał tylko jego. Dean był jego jedynym przyjacielem. Nie tylko Dean kochał Casa, Cas... kochał Deana również.
A teraz już go z nim nie było.
– Wracaj do mnie. Dałem ci zegarek, żebyś wracał, więc wracaj – płacz zamienił się w szept, nie rozpoznawał własnego głosu. Całe jego wnętrze cierpiało okrutnie i nie miało to nic wspólnego ze zwichniętą ręką, ani raną na czole. – To niesprawiedliwe – otworzył oczy i spojrzał w górę, w niebo zasnute chmurami, deszcz spływał mu po twarzy. Był zimny. Podobnie jak Dean w jego objęciach. – NIESPRAWIEDLIWE! – ryknął.
Spuścił głowę. Chwila minęła, nim zrozumiał, że czuje, iż ktoś go obserwuje. Obrócił się, wolno, za sobą zobaczył w mroku i ulewie kobietę, której burza zdawała się wcale nie dotykać – jej długie ciemne włosy nie mokły. Ułożone w nienaganne fale sięgały na odsłonięte ramiona, miała na sobie suknię, czarną, długą do samej ziemi. Nietypowy ubiór na spacer w takich warunkach.
– Masz rację – stwierdziła, jej twarzy nie widział w ciemności najlepiej, całkiem pewien był jednak, że nie wyraziła nic. Piękna, a równocześnie lodowata jak trup, którego trzymał. – Absolutną. To nie jest ani trochę sprawiedliwe.
– Dlaczego on nie żyje? – Cas nie zaczynał z reguły rozmów z obcymi. Tę nieznajomą widział pierwszy raz, nie wydawała się zbyt realna, równie dobrze mógłby wysyłać to pytanie w nicość; widać rzeczywiście doświadczył wstrząsu mózgu i zaatakowały go urojenia. – Nie zrobił nic złego, nikomu.
– Nie to, czy robimy coś złego decyduje, kto żyje, a kto odchodzi.
– Ale on jest dla mnie ważny! Jeżeli on ma odejść... to ja też chcę. Nie chcę żyć bez niego.
Kobieta przekrzywiła głowę, przyglądając mu się.
– Więc oddaj za niego życie. Poświęć swoje, by on mógł swoje odzyskać.
Popatrzył na nią.
– To możliwe?
– Zależy dla kogo. Mogę wymienić twoje życie na jego, jeśli chcesz. Jeśli taka jest twoja decyzja – uniosła jedną brew, wciąż, żadnego uśmiechu. Ni ludzkiej miny. Zjawiła się znikąd, nienaturalnie hipnotyzująca. – Pamiętaj tylko, że wtedy on obudzi się bez ciebie. Bez rodziców. Bez nikogo, właściwie. Zastanów się, czy nie sprawisz mu taką decyzją jedynie więcej cierpienia.
– Będzie żył! To chyba najważniejsze?
– A jednak ty nie chcesz żyć samotnie.
– Nie mógłbym na trochę z nim zostać? Kilka miesięcy. Na kilka lat – poprawił się, uświadamiając sobie nagle, jak mało to czasu. – Proszę, pozwól mi z nim zostać, błagam. Zabierz kogo chcesz, ale jego mi zostaw.
– Tak łatwo szastasz żywotami innych ludzi, książę? Ktoś powinien nauczyć cię, jaki to ból, odebrać komuś życie, żeby żyć mogli inni. Oto nauczka ode mnie – powiedziała i nieoczekiwanie, nie wiadomo skąd potworny impuls przeszedł Casa niczym prąd przenikający go od stóp po koniuszki ciemnych włosów. Zaskoczony wypuścił Deana z objęć, spojrzał na swoje ręce, a w nich... pojawiły się dziury, rany jak po oparzeniach wykwitły mu na dłoniach niczym w spalanym papierze. Poczuł ukłucie w gardle i złapał się za nie, wargi wyschły mu, jakby był bardzo spragniony. Upośledzone po upadku na drogę zmysły gwałtownie powróciły do normalności, ba, wyostrzyły się, usłyszał trzask płomieni, szum deszczu, sowę... gdzieś między drzewami. Usłyszał pluśnięcie i poszukał wzrokiem jego źródła; żaba wyszła na asfalt. Zobaczył ją, choć z całą pewnością znajdowała się od niego o dobre piętnaście metrów. Zobaczył z takiej odległości żabę. Po ciemku, w ulewie. – Od dziś jesteś drapieżnikiem – oczy kobiety błysnęły w ciemności. – Słyszysz i widzisz jak one. I jak one potrzebujesz krwi, żeby żyć, i świeżego mięsa. Twój instynkt sam każe ci zabijać. Opanujesz wybieranie, kto będzie żył, a kto nie, do perfekcji.
– Nie zrobię tego!
– Własne ciało nie pozwoli ci na to. Rozpadnie się, jeśli się nie nasycisz.
– Co z Deanem?
Kobieta przez chwilę trwała w mroku bez ruchu. A potem głośne uderzenie sprawiło, że Cas się wzdrygnął, głuche uderzenie. Spojrzał na Deana i dotarło do niego, że to on, że to... jego serce. Wraz z pierwszym podjęciem pracy drobne ciałko blondynka poruszyło się na mokrym asfalcie, to była pojedyncza drgawka. Deanowi wróciły funkcje życiowe, pomimo iż się nie zbudził.
– Będzie żywy? Czy on będzie żywy!
– O ile sam go nie uśmiercisz. Po ciebie wrócę, będzie jak dziś dziesiąty czerwca i będziesz miał trzydzieści trzy lata.
– Chcesz, żebym żył męcząc się z tym przekleństwem z daleka od niego bo mógłbym zrobić mu krzywdę i odliczał dni do momentu, w którym powrócisz, żeby mnie zabić?
– Nie, Castiel. To TY tego chciałeś.
Zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu niczym senna mara, koszmar na jawie, Cas powiódł wzrokiem wokół siebie, po asfalcie, po poboczu drogi. Po Deanie. Wycofując się przysłonił rękawem nos, nie tylko słyszał bicie serca przyjaciela. Czuł jego krew, wyczuwał w przesyconym wilgocią, a teraz i swądem spalenizny nocnym powietrzu jej słodką woń. Zapłakał nad tym faktem, rozejrzał się raz jeszcze, nie wyglądało na to, by Dean miał wstać. Walcząc ze sobą, zwalczając w sobie koszmarne pragnienie i ból, który się nasilił, bo jego zmieniająca się skóra bolała, złapał blondyna za ramiona i odciągnął go od płonącego rolls-royce'a. Przynajmniej przybyło mu także siły, zdaje się. Pociągnął Deana po asfalcie i zostawił go na poboczu w bezpiecznym odstępie od wraku.
– Ktoś cię znajdzie – rzekł, w całkowitej rozpaczy, z ostatkiem silnej woli odgarniając ukochanemu przyjacielowi jasny kosmyk. – Nie mogę z tobą zostać, przepraszam. Ktoś cię znajdzie, Dean... Z daleka ode mnie będziesz bezpieczny. Wybacz mi, proszę – jego łza zmieszała się z deszczem i skapnęła chłopcu na ubranie. – Wybacz mi.
Skoczył w zarośla, poraniony, obolały i głodny, chciało mu się jeść i pić tak, że bolało go od tego całe ciało. Ktoś biegł drogą, krzycząc coś, zobaczył go, obejrzawszy się; mężczyzna w kamizelce i czapce z daszkiem. Za nim podążali już inni, co najmniej trzech. Rolls-royce eksplodował, mężczyźni pozatrzymywali się, osłaniając twarze. Kawałki samochodu wystrzeliły w górę, siła wybuchu rozrzuciła je po okolicy.
Słuch i węch, a chyba nawet i termowizja, wyczuwanie ciepła pozwoliło Castielowi upolować tamtej nocy zająca. Dopadł go i rozszarpał, posypało się futerko. Pożarł zwierzaka niemal w całości, zaślepiony tym dziwnym głodem prawie nie czuł się sobą. Mięso zwierzęcia zgrzytało mu pod zębami, nie myślał o tym. Działał jak machina. Ciepła krew zalała mu podbródek. Padł na trawę, w miarę jak głód został zaspokojony wróciło mu jasne myślenie. Podniósł obie ręce i przyjrzał im się, rany zniknęły, dziury zarosły. Znów miał gładkie jak przedtem dłonie. Zmarszczył brwi, mimowolnie łącząc kropki – żeby nie powracały, będzie musiał się żywić. O to chodziło nieznajomej kobiecie. Na samą myśl o niej zacisnął odzyskane zdrowe dłonie w pięści.
Burza trwała, gdy w miasteczku na obrzeżach lasu Bobby Singer zapukał do drzwi Mary i Johna Winchesterów. Na widok chłopca trzymanego przez niego na rękach Mary zakryła dłonią usta, John zabrał blondynka i wniósł go do domu; nie mieli swoich dzieci, jeszcze nie. Byli krótko po ślubie, John założył z Bobby'm warsztat samochodowy. Singer pokręcił głową, na wszelkie wypytywanie co się stało. Znalazł nieprzytomne dziecko, i tyle. Castiel upewnił się, że ani on, ani nikt ze świadków prawdziwych wydarzeń z dziesiątego czerwca nie zdradzi w mieście, kim jest blondynek, którego uratowali. Zadbał o to. Podobnie jak o śmierć własnego ojca.
Stwierdzono, że na polowaniu zabiła go puma. Jak w feralnej piosence, „króla zjadł kot".
Lata mijały i książę Castiel minął próg dwudziestu lat, a później trzydziestu. Odizolowany od wszystkich, siejący wokół postrach, by nikt, kto nie powinien, nie zbliżał się do zamku, do jego twierdzy w lesie, w górach. Do jego samotni, gdzie planował umrzeć. Z jednym dobrym uczynkiem na koncie. Sam jak palec.
Któż bowiem mógłby pokochać Bestię?
dziś (26.10) pojawia się prócz prologu jeszcze jeden rozdział, reszta systematycznie >
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top