Ekwinokcjum (part 2)
Gwiazdy zniknęły za przesłaniającymi niebo koronami drzew. Im dalej od pałacu, tym robiło się ciszej, ciemniej... groźniej, chciałoby się rzec – choć Dean tego nie czuł, zbyt pochłonięty biegiem przez puszczę, rozglądaniem się za Amarą, której nigdzie nie było. Ale przecież go zawołała, czyż nie? Słyszał to, słyszał, jak go woła. Zwolnił, prawie przystanął, następując przy tym na gałązkę. Złamała się z trzaskiem. W oddali zahukała sowa. Było ciemno, a on nie miał wzroku przystosowanego do (w przeciwieństwie do kogoś innego) buszowania w mroku.
Przypomniał sobie o wiążącym go z zamkiem zaklęciu, przez które utknął tu w czerwcu i spojrzał na swoją rękę, ale pieczęć nie dawała o sobie znać. Najpewniej chodziło o to, że zwyczajnie nie miał wcale zamiaru dawać dyla. Wybiegł z pałacu szukać Amary. Gdzie podziali się gwardziści? Jak to możliwe, że on, jako więzień, tak po prostu wyszedł sobie w ciemną noc i nikt go nie powstrzymał? Mieli jebane jedno zadanie, pilnować, żeby nikt nie wychodził. Utrzymać więźniów w zamku. I co? Była cholerna noc, a on znajdował się w środku lasu. Obejrzał się za siebie niepewny, czy wie, jak wrócić, przez głowę przemknęła mu myśl, że może skoro dotarł już tutaj, nie powinien oglądać się na zamek tylko mknąć czym prędzej prosto do chałupy w mieście. Ależ by się Bobby i tata zdziwili! I Sam! Jego całe ramię, od palców po bark przeszył ból, ledwo dopuścił taką możliwość do świadomości. Zaklęcie uruchomiło się, jak tylko rozważył jednak ucieczkę.
Coś zawarczało gardłowo za jego plecami. Usłyszał trzask łamanych gałązek i tym razem to nie on był tego hałasu sprawcą; odwrócił się za siebie, trzymając się za rękę i oczy... wyszły mu z orbit.
W czerni lasu błysnęły dwa jasne ślepia. Olbrzymi wilk, GIGANTYCZNY, wyskoczył na niego wprost z tej ciemnej nicości, jego ogromne cielsko powaliło blondyna na ziemię, przygniotło go, paskudnie duże zwierzę z pyskiem jak stodoła. Zajechało mu z paszczy, Deana zemdliłoby, gdyby nie rozpierająca go adrenalina. Dysząc pośpiesznie naparł na wilka, usiłując odepchnąć go od siebie, zacisnął powieki, odsuwając głowę, potworne szczęki kłapnęły mu tuż nad twarzą. Obryzgała go ślina. Spróbował raz jeszcze, pchnął łeb zwierzęcia, dłonie tonęły mu w brudnym, śmierdzącym futrze. O kurwa, to koniec, pomyślał i wtedy dało się słyszeć łupnięcie głośne jak zderzenie się dwóch ciężarówek, coś wpadło na wilka i z impetem zrzuciło go z Deana, pchnąwszy nim na leśną ściółkę. Wilk odbił się grzbietem od grubego pnia starego drzewa.
Przetoczywszy się w ściółce, zerwawszy się na nogi Dean ujrzał przed sobą dwa zażarcie walczące ze sobą monstra, bestie rzuciły się sobie do gardeł. Jedną z nich był wilk, który go zaatakował, drugą... Castiel. Jego bogato zdobione ubranie wisiało na nim, poszarpane, brudne, białe spodnie miał ubłocone. Włosy w nieładzie. Ale to nie te rzeczy były najistotniejsze – najistotniejszy był fakt, jak wyglądała jego szczęka. Wielka, nie taka jak normalnie. Wykrzywiona. Cas miał w ustach kły niemal dorównujące rozmiarami zębom wilka. Dean stał tam jak debil, i nie mógł się ruszyć. Musiał wyglądać idiotycznie. Patrzył na rany na twarzy księcia, i nie potrafił uwierzyć, że to ta sama osoba, która tańczyła z nim przed godziną, tak zniszczona, tak... zdeformowana. Okaleczona. A jednak. Nie było innego wytłumaczenia, to musiał być Cas. Dean nie wiedział, bo skąd, że Darius przyszedł do sali balowej powiedzieć Castielowi, iż gwardziści złapali na skraju puszczy młodego jelenia. Przyciągnęli go do królewskich ogrodów spętanego więzami, jednakże nim kapitan gwardii sprowadził księcia jeleń zdołał się w jakiś sposób uwolnić. Pierwszy gwardzista, który złapał za broń, wystrzelił z niej zbyt późno, zwierzak na powrót zniknął już w lesie. Nastawionego na rychły posiłek Castiela rozsierdziło to jak mało co. Niedawny taniec z Deanem, obecność tak wielu ludzi, ciepło w sali balowej i jeszcze złość na dokładkę, wszystko to przemieniło go w potwora jak z bicza strzelił. Pobiegł do puszczy sam, licząc, że wytropi jelenia. Z kroku na krok było z nim coraz gorzej.
Aż do tego momentu.
Cas skoczył na wilka i złapał go zębami za kark, zwierzę obróciło się pod nim, z rykiem, usiłując go z siebie zrzucić. Udało mu się, Cas spadł jednak na cztery łapy, był mniejszy od wilka, a zatem i zwinniejszy. Nawet to nie uchroniło go jednak od zadrapania, wilk machnął pazurami i trafił bruneta w ramię, zostawiając mu na nim parę głębokich sznytów, Cas zaryczał we wściekłości, tak, dokładnie tak zrobił i nabrawszy rozpędu pchnął wilka, bestia uderzyła o drzewo, ponownie. Zaskomlała cicho. Bez cienia litości, sięgnąwszy po broń Castiel wystrzelił jej w pierś, w serce. Trzy srebrne kule trafiły potwora jedna po drugiej, wystrzał, wystrzał, wystrzał.
I nagle zapadła cisza. Po tym ferworze walki w lesie zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
Ciało wilka zadygotało i znieruchomiało. Spojrzenia Deana i Casa spotkały się, tęczówki bruneta zmieniły kolor. Na Boga, zmieniły kolor, Dean znał przecież ich normalną barwę doskonale. Były niebieskie. Nie żółte, jak teraz. Zaskoczony tym przerażającym odkryciem nie zdążył nic powiedzieć, nawet nie otworzył buzi, Cas puścił się biegiem w kierunku zamku i tyle go widziano. Nie zastanawiając się wiele Dean ruszył z kopyta za nim, ręka przestała boleć. Zapomniał, co wcześniej rozważał, och, zapomniał o tym całkowicie.
Castiel był szybszy. Dotarł do pałacu w try miga.
– Cas! – Dean spróbował za nim zawołać, ale nawet, gdyby książę go słyszał, nie po to uciekał przed nim jak szalony, by zatrzymać się na dźwięk swego imienia. Amara przestała się liczyć, Dean zapomniał o niej, jak o powrocie do domu. Może ten wilkołak ją zjadł. Wszystko jedno. To był wilkołak, nie wilk, inaczej Cas nie celowałby w jego serce srebrnymi pociskami. Tłumaczyłoby to jego pieprzone gabaryty. – CAS!
Chyba dostał się do pałacu od strony ogrodów. Blondyn obiegł zamek, wpadł od tyłu do środka; domyślał się, iż książę skieruje się do swoich apartamentów, może do pracowni. Nie, zdecydowanie do apartamentów – na szczęście znał już drogę. Zatrzymał się pod drzwiami komnat Castiela i załomotał w nie, pięścią.
– Cas! – powtórzył. Albo mu się wydawało, albo za drzwiami, w apartamencie, coś się stłukło. Bądź też zostało stłuczone. – Cas? Cas, proszę, daj spokój. Nie zamykaj się tam. Nie zamykaj się, słyszysz? I tak cię już widziałem, chcę porozmawiać. Chcę tylko porozmawiać! – dał mu znać, głośniej. Prawie krzyczał przez te drzwi. – Wpuść mnie. Otwórz mi.
Kroki. Zobaczył, że Cas przystanął po drugiej stronie, bo pod drzwiami pojawił się jego cień; odsunął się, ale Cas drzwi nie otworzył.
– Otworzyć ci? – Za to go wyśmiał. – Jeśli ci otworzę, możesz tego nie przeżyć. Wyglądam tak, bo jestem głodny. Rozerwę ci krtań, jeżeli staniemy ze sobą twarzą w twarz – jego głos brzmiał cholernie inaczej. Był zachrypnięty, przesiąknięty bólem. Ociekający krwią, jakby Cas darł do niej gardło, wypowiadając każde słowo. – Odejdź stąd. Odejdź stąd natychmiast, to rozkaz. Masz stąd iść, Dean.
– Nie zastosuję się do twoich rozkazów, nie takich – znów przylgnął do drzwi. Oparł na nich czoło. – To tamten wilkołak był potworem, nie ty. Nie boję się ciebie.
– A powinieneś! Zabijam ludzi. Odejdź.
– Nie mogę – choć Cas nie mógł tego zobaczyć, lekko potrząsnął głową. – Nie zostawię cię tak. To jakaś... choroba? Jesteś na coś chory?
Niespodziewanie drzwi otworzyły się i mało brakowało, a Dean wylądowałby u stóp Casa na pysku.
– To nie choroba – Castiel warknął na niego. – Tylko klątwa. Noszę ją na sobie od dziecka.
– Dlaczego? Ktoś cię przeklął?
– Kobieta. Nie spotkałem jej nigdy więcej.
– Cas – blondyn z cichym jęknięciem zebrał się z ziemi. Wstał na jedno kolano, wreszcie wyprostował się. – Uratowałeś mi życie. Tamten wilkołak zabiłby mnie jak nic, gdyby nie ty, czemu nie chcesz przypisać sobie za to zasługi? Chyba oznaczałaby, że nie jesteś tak do końca zły? Bo to BYŁ wilkołak, no nie? – jednak postanowił się upewnić. – Nie zwykłe zwierzę. Myślisz, że to on mógł w czerwcu... – urwał, zdawszy sobie sprawę, jak wielką gafę popełnia, Cas popatrzył na niego, spode łba, ten straszliwie zmieniony, niepodobny do siebie samego Castiel. Książę o twarzy istoty z koszmarnego snu. – Och – okej, zrozumiał swój błąd. To nie wilkołak był bestią z lasu, na którą polowano w lecie. Był nią Cas. – Chwytam już, jak faktycznie doszło do tego, że zostałeś postrzelony.
– Zamordowałem Roberta Granta. Chance'a Bauera i Phoebe Jordan – choć w salonie nie świeciło się żadne światło, nie panowały w nim nieprzeniknione ciemności, bo przez okna wpadał do pomieszczenia blask gwiazd i księżyca widniejącego na niebie w połowie. Była dokładnie trzecia kwadra, księżyca ubywało i za tydzień należało spodziewać się nowiu. Cas postąpił wolno do tyłu, rozbite szkło zachrupało pod jego butami; naprawdę coś rozbił. Trudno było ocenić, co. – Jestem potworem, którego wszyscy szukali – powiedział, w świetle księżycowym jego zmasakrowane oblicze było upiornie blade. Lewy rękaw, miejsce, gdzie podrapał go wilk, przesiąknął krwią. Z daleka widać było, że jest od niej mokry. – Potworem, którego mieli odstrzelić.
Dean nie odezwał się od razu.
– Nigdy dotąd tego u ciebie nie zauważyłem – uznał, w końcu.
– Bo wyglądam normalnie, dopóki żywię się na czas! – warknięcie. – Powiedziałem ci, ten wygląd oznacza, że jestem w stanie głębokiego głodu. Bal mi nie pomógł. Jebany Darius i jego gwardia ćwoków nie pomogła mi także. Ty mi też nie pomagasz, stojąc tu! – szarpnął za klamkę od okna, otworzył je na oścież. Świeży podmuch wtargnął do komnaty, rozpraszając w powietrzu słodki zapach deanowego ciała. – Czuję cię z kilometra. Nie jestem pewien, jak długo... – odwrócił się, przysłonił nos. Na moment przymknął oczy. – Nie wiem, jak długo zdołam powstrzymywać się od rzucenia się na ciebie. Więc skoro już znasz moją tajemnicę, wyjdź proszę, o ile nie chcesz stać się jeszcze jedną jej ofiarą.
Znów chwila ciszy.
– Na pewno jest jakiś sposób, żeby to ustało. Czytałem o klątwach, w tych książkach, które od ciebie dostałem. Klątwę się rzuca, to logiczne, że można ją też zdjąć. Prawda? Klątwy się przełamuje.
– Gdyby był taki sposób, trafiłbym na niego przez dwadzieścia lat. Dean... – brunet westchnął ciężko, nie otwierając oczu. – Zostaw mnie w spokoju. Nie masz pojęcia, ile wysiłku kosztuje mnie przebywanie obok ciebie bez tragicznych tego konsekwencji. Jeśli chcesz coś dla mnie zrobić... Idź, po prostu idź. Ja sobie poradzę, jak zawsze.
– Z tego, co mówisz, wynika, że musisz zabić.
– Więc zabiję! Od miesięcy żywię się wyłącznie zwierzętami... prawie wyłącznie – przypomniał sobie Louisa Hayes'a. – Nie chcę zabić ciebie – szept. – Poradzę sobie, tylko idź do siebie. Ugh, pachniesz tak mocno – wyrzucił mu, mimo woli. Deanowi coś przewróciło się w żołądku. Skóra pękła Casowi tuż nad prawą górną wargą i nad prawą brwią. – Idź!
Ileż razy musiał powtórzyć mu to, by to finalnie zrobił – blondyn odwrócił się i pobiegł do drzwi, być może to ostatecznie zmiany w wyglądzie księcia, postępujące na jego oczach zmusiły go do tego, im dłużej się temu opierał, tym dłużej Cas cierpiał. Bo walka z działaniem klątwy bolała. Zdecydowanie łatwiej byłoby mu się zwyczajnie poddać, i mordować z radością, mając do dyspozycji taki arsenał, szybkość, siłę, wyczulone zmysły, rozpoznawanie istot chowających się w mroku po emitowanym przez nie cieple... Ale Castiel taki nie był. Miał na to zbyt dobre serce.
Dean wpadł do swego apartamentu i zatrzasnąwszy za sobą drzwi przekręcił w nich klucz, odsunął się od nich, idąc tyłem, nie spuszczając z nich wzroku. W głowie rozbrzmiały mu słowa Jody Mills, której nie widział od pamiętnego dnia, gdy pomagał jej w kuchni – a właściwie jej z nim rozmowa, krótka, na korytarzu. W noc, kiedy zginął służący Ray.
– W tej jebanej chacie jest bestia!
– Nawet nie masz pojęcia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top