2. Wrócę, obiecuję.
Po upadku Najwyższego Porządku nie wznowiono idei Republiki. Zebrała się wielka rada i trwała całymi miesiącami. W pewnym momencie obecni byli wszyscy przedstawiciele galaktyki. Długo szukano odpowiedniej formy organizacji, ostatecznie decydując się na utworzenie demokratycznej Wielkiej Unii Galaktycznej, bez konkretnego terytorium i stolicy. Z Wysokim Ministrem na czele i głównym pałacem na Coruscant.
Idea, której do tej pory nie próbowano i naprawdę mogła się udać. Przynajmniej wszyscy chcieliśmy w to wierzyć.
Planety i układy członkowskie dołączały na różnych warunkach. W większości chodziło o sojusz militarny, ale także handlowy i komunikacyjny. Wszyscy byli tak zmęczeni wieczną wojną, że pomysł utworzenia takiego porozumienia brzmiał jak idealne rozwiązanie.
Poe został generałem Zjednoczonych Sił Zbrojnych, działających pod flagą Unii i znakomicie odnajdywał się w tej roli. Był surowy, ale sprawiedliwy i miał wizję. Leia byłaby z niego dumna.
Powiedziałam mu o tym któregoś razu, gdy odwiedził mnie na Ahch-To gdzie szkoliłam się blisko rok po zakończeniu wojny. Wypiliśmy odrobinę za dużo i nasze maski na chwilę się odsłoniły. Pijanymi oczami mogliśmy zajrzeć sobie nawzajem w ziejące w nas otchłanie smutku i zagubienia. Zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi, po części z braku wyboru. Takich jak my nie było wielu.
Osobiście byłam dumna z moich towarzyszy z rebelii, którzy płynnie weszli w ten nowy świat z pełnym zaangażowaniem.
Finn znalazł sobie dobre miejsce w departamencie strategii handlowych. Miał wkrótce awansować na stanowisko wiceministra. Nigdy nie zgodził się na moje propozycje. Chciałam by szkolił się ze mną, opanował Moc. Jednak ta idea była dla niego martwa.
On przynajmniej miał wybór.
Uszanowałam to i nie pozwoliłam by nas poróżniło.
Natomiast dla mnie w polityce nie było miejsca. I dobrze, bo nie byłam zainteresowana niczym podobnym. Dość wiedziałem o moich korzeniach, by zrozumieć, że to jeden z najgorszych możliwych pomysłów.
Poza tym miałam co robić...
Duchy Mocy zgodziły się poprowadzić moje szkolenie do końca, co ocaliło mnie przed ostatecznym życiowym zagubieniem. Co nie znaczy, że byłam grzecznym uczniem. To były ciężkie czasy, szczególnie na samym początku.
Pierwsze tygodnie po bitwie nad Exegol nie rozmawiałam z nikim, nie jadłam i prawie w ogóle nie spałam. Przychodzili do mnie po kolei. Najpierw Luke, potem Leia, potem reszta starych mistrzów. Na końcu, zupełnie inaczej i osobno - On.
I wtedy pękłam. Wpadłam w szał i przepędziłam go nim zdążyłam się mu przyjrzeć. Wezwałam Luka, prosząc go o dwie rzeczy.
Pierwsza - aby pomógł mi w ukończeniu szkolenia.
Druga - aby przysiągł, że pomoże mi sprawić, że Ben Solo już nigdy się przede mną nie pojawi.
Luke chciał abym - wręcz przeciwnie - największą część szkolenia odbyła z Nim. Uważał, że nasza więź nawet po tym co się zdarzyło, może ułatwić nam kontakt i pomóc mi w wyleczeniu mojej rany. Wiedział jak głęboko zraniła mnie śmierć i jak bardzo nie potrafię zdobyć się na wybaczenie. Zarówno jemu jak i sobie. Mój mistrz lubił nierealistyczne wizje. W końcu był idealistą.
W tej kwestii nigdy się nie zgadzaliśmy, ale to nie szkodzi. Nie musisz zgadzać się na wszystko czego chcą od ciebie duchy - tego się nauczyłam.
Ostatecznie zgodził się na obie moje prośby, ostrzegając mnie jednak. Jego zdaniem z każdym widmem przeszłości należy się skonfrontować. Im szybciej tym łatwiej.
Może miał rację, ale wolałam tego nie sprawdzać.
W końcu do stracenia miałam resztki mojego zdrowia psychicznego.
Później kilka razy słyszałam jak wołał do mnie, prosząc bym go do siebie wpuściła. Szarpał lekko za naszą martwą więź, która niegdyś łączyła nas jak żywy organizm. Teraz przypominała wypchane zwierzę postawione na półce, albo narząd zatopiony w słoiku z formaliną. To było ponad moje siły, mdliło mnie od tego. Gdy to robił zamykałam się na Moc i czekałam aż przestanie. Z czasem zrezygnował i widziałam go już tylko w niechcianych wspomnieniach.
Jeden jedyny raz zrobiłam wyjątek.
Nie wiem na ile uczestniczył w decyzji, którą podjęli. Luke w imieniu rodziny Skywalker poprosił mnie o przyjęcie ich legendarnego nazwiska - aby mnie chronić i dać mi tożsamość, która nie ściągnie na mnie nieszczęścia. W przeciwieństwie do mojego prawdziwego. Byłam im wdzięczna.
Później pewnego zimnego i deszczowego dnia na Jakku, pojawił się on. Zaledwie na ułamek sekundy, ale wystarczyło abym zobaczyła jego smutne, blade oczy na tle płonącego ogniska. Patrzyłam skamieniała, jak schylał się by położyć obok mojej dłoni niewielki srebrny krążek. Świecił jasnym i stabilnym blaskiem, od którego zabolały mnie oczy.
Wrócę, obiecuję - usłyszałam w duszy.
Zniknął, zostawiając onyksowy pierścień, skromny i szlachetny, z okiem ciemnym jak noc. Nosiłam go od tamtej pory, nie będąc pewna, czy jest on bardziej protezą pierścienia rodowego, rodu do którego przecież nie należę w krwi, czy może zaręczynowego, którego nigdy nie będę miała okazji przyjąć.
Nosiłam go bez przerwy.
Moje życie było życiem pustelnika.
Gdy zakończyłam szkolenie, przestałam widywać się Lukem. Opuściłam wyspę nie wiedząc co ze sobą zrobić. Dostałam propozycję pomocy od Wielkiej Unii, jednak uprzejmie odmówiłam. Nie chciałam mieszać Mocy z polityką. Nie trzeba było być geniuszem aby stwierdzić, że to zły pomysł. Szybko znalazłam propozycję przejęcia starej świątyni i kompleksu szkoleniowego na planecie Araknia. Przez ciche kontakty, które zdobył dla mnie Poe, zyskałam kilku majętnych sympatyków, którzy zaproponowali mi wsparcie finansowe w zamian za odważne podjęcie się odnowienia tradycji Jedi. Zgodziłam się nie myśląc nad tym dwa razy. Lepiej taki cel niż żaden - pomyślałam, nim zdążyłam się powstydzić takiej myśli.
Ci ludzie odczuwali większą potrzebę kultywacji Jasnej Strony Mocy niż ja i to nauczyło mnie pokory wobec innych.
Przedsięwzięcie nie było tak łatwe jak się wydawało. Prace nad odnowieniem infrastruktury godziłam z podróżami po porzuconych bibliotekach i ruinach starych świątyń, aż w końcu po czterech latach nastał dzień inauguracji.
Ten dzień, w którym oficjalnie otwieram moją samotną drogę.
W piątą rocznicę Bitwy nad Exegol.
Bezwstydnie ostentacyjny bankiet, który wydano dziś z tej okazji na Coruscant, to coś do czego Poe i Finn przekonywali mnie dobre pół roku. Nienawidzę takich zgromadzeń. Nienawidzę tego obłudnego przepychu jakim opływa cała ta planeta. Takie miejsca sprawiają, że potrafię zatęsknić za Jakku.
Jednak mieli swoją rację. To świetna okazja do powiedzenia światu o tym, że Jedi przetrwali - w mojej skromnej osobie - i że czekam na uczniów.
Luke mówił, że jeżeli mistrz jest gotowy, to uczeń sam go znajdzie. Ja natomiast jestem sceptyczna w stosunku do niektórych jego mądrości i myślę, że dodatkowy rozgłos nie zaszkodzi.
Więc oto jestem.
///////////////////////////
Jutrzejsza część będzie już o wiele mniej wprowadzeniowa
i obiecuję, że COŚ sie wydarzy ;)
Jestem super ciekawa tego kto wie albo zgaduje skąd jest cytat na samej górze?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top