XIV: Dzień czternasty

Siedzieliśmy na rozgrzanym piasku i obserwowaliśmy morskie fale, które leniwie docierały do brzegu, ochlapując nasze ciepłe stopy. Słońce już nie dokuczało tak bardzo, więc można było w pełni rozkoszować się widokiem rozciągającym przed nami. Upajać zniewalającym spokojem, który w końcu i naszą pechową dwójkę zaszczycił swoją obecnością.

Od ponad dwóch godzin oboje milczeliśmy, jedynie, co jakiś czas, przelotnie na siebie spoglądając. A cisza, która zapadła między nami, wcale nie była niekomfortowa. Tylko delikatna, satysfakcjonująca i sprzyjająca. Dodawała mi odwagi, której potrzebowałam. I siły, żeby w końcu zrobić z niej użytek.

Bo to nie był tylko kolejny dzień upalnego lata, w trakcie którego para znajomych relaksowała się w swoim towarzystwie na prywatnej plaży w Warnie. To był przede wszystkim dzień, w którym zamierzałam się przyznać. Zdeklarować się, w którą stronę chciałam iść. I czy to miała być podróż w pojedynkę, czy wręcz przeciwnie.

Ostatnie tygodnie pokazały mi, że ja i Krum mieliśmy wiele wspólnego. Rozumieliśmy się na wielu płaszczyznach. Doskonale wiedzieliśmy, jak smakuje przemoc domowa i jak trudno udawać wśród innych ludzi kogoś innego, normalnego. A przy sobie nie musieliśmy tego robić. Bo oboje byliśmy skrzywdzonymi dzieciakami, które z czasem dorosły, ale wciąż szukały swojej własnej drogi. Odpowiedzi, kim były i kim mogły jeszcze być.

– Krum? – wymamrotałam chrapliwym głosem, przekrzywiając głowę w jego stronę.

Miał rozczochrane przez wiatr włosy, które uroczo opadały mu na czoło. Zamyślony wyraz twarzy, dodający mu kilka ponadprogramowych zmarszczek. I zmrużone oczy, które przed słońcem osłaniały gęste i długie rzęsy.

Wyglądał tak niewinnie. Tak niewiarygodnie łagodnie, że w niczym już nie przypominał tego mężczyzny, którego wcześniej poznałam. Tego popaprańca z chłodnym spojrzeniem i złośliwym uśmieszkiem, za którym, jak kiedyś podejrzewałam, nie kryło się nic dobrego.

– Leno? – Spojrzał na mnie dopiero po dłuższej chwili, od razu marszcząc czoło i prawdopodobnie zastanawiając się, jak długo mu się już tak przyglądałam.

Uśmiechnęłam się delikatnie. Lubiłam, kiedy był przy mnie taki swobodny. Kiedy nie ukrywał swoich emocji. Nawet tych najmniejszych. I cieszyłam się, że mogłam poznać prawdziwego Kruma. Bo uważałam, że właśnie taki był naprawdę. 

– Muszę ci coś powiedzieć – odparłam, spoglądając mu w oczy, których ciemnobrunatna barwa coraz śmielej mnie prześladowała.

– To powiedz. – Zagryzł na moment dolną wargę, a potem głośno wypuścił powietrze. – Chyba że to coś złego, to wtedy nie mów – chrząknął znacząco. – Chcę jeszcze nacieszyć się tą chwilą, bo – zawahał się, szukając właściwego określenia – bo jest taka dobra.

Wiedziałam, co miał na myśli, bo ja również je czułam. To zniewalające ciało i myśli zadowolenie.

– Jest bardzo dobra, m ó j p r z y j a c i e l u – wyszeptałam, ciesząc się, że wreszcie mógł to ode mnie usłyszeć.

– Przyjacielu? – podchwycił i zaczął wodzić wzrokiem po mojej twarzy, szukając na niej jakichś dodatkowych zapewnień, że się nie przesłyszał. Że los tym razem nie pogrywał z nim okrutnie.

– Pewnie założyłeś, że zajmie mi to o wiele więcej czasu, ale ja już go nie potrzebuję. Nie potrzebuję się zastanawiać, bo znam odpowiedź. – Wciągnęłam gwałtownie haust powietrza, otumaniona faktem, że patrzył na mnie tak intensywnie, tak przenikliwie, jakby właśnie rozbierał mi duszę. – Chcę zapomnieć o naszej przeszłości. – Mój głos drżał z przejęcia. – I chcę zostać twoją przyjaciółką. Najlepszą przyjaciółką.

Zamrugał, a potem oderwał ode mnie wzrok i skierował go na morze. Milczał, chociaż parę razy zdarzyło mu się otworzyć buzię, żeby z pewnością coś mi odpowiedzieć, ale szybko z powrotem ją zamykał, rezygnując z tego. Nerwowo bawił się swoimi czarnymi rękawiczkami, co rusz naciągając i prostując ich materiał na swoich długich palcach. W końcu się jednak uśmiechnął. I tym samym oficjalnie zaczęła się nasza wspólna podróż.

W bezsprzeczne nieznane.




Dzień czternasty

Ostatnia noc była trudna. Przewracałam się z boku na bok, wplątując w morze tkanin i chwilę później odplątując. I zastanawiałam się. Zastanawiałam się, czy na pewno zasłużyłam na to, żeby potraktował mnie tak surowo. Żeby nie odpowiedział mi ani jednym słowem, pomimo że mój ton głosu z pewnością zdradzał desperację.

Oczywiście, że miał prawo się rozłączyć. Skazać na dłuższą i jeszcze większą niepewność. Zupełnie nie przejmować się moim samopoczuciem. Wyjechać na te dwa tygodnie i się z tego powodu nie tłumaczyć. Miał do tego wszystkiego prawo. Krum nie musiał mi się z niczego spowiadać. Teraz to dla mnie jasne. Nic nie mogłam jednak poradzić na to gorzkie uczucie zawodu, które rozgościło się w moim wnętrzu i na moje nieszczęście zaczęło się w nim perfidnie zadomawiać.

Chociaż wiedziałam tyle, że nic nie wiedziałam, wciąż na nowo zakładałam pewne możliwości i je analizowałam. Bo było ich wystarczająco wiele. Zważywszy, że Krum Manczenko pasował do tych mało szablonowych sytuacji, pozwoliło mi to zachować nadzieję. Beznadziejną wiarę w to, że on również za mną tęsknił. Że mój cięty język wcale definitywnie nie zniszczył wszystkiego, co budowaliśmy przez te ostatnie cztery ciepłe miesiące.

Próbowałam także przepracować swój żal. Poczucie utraty kogoś, kogo tak naprawdę nigdy nie miałam. Byłam nieuważna, bo nie dostrzegłam w porę, że stał się tak bliskim mi człowiekiem, że mogłam z nim na wiele tematów porozmawiać, ale także i pomilczeć. I ta cisza między nami wcale nie była niekomfortowa.

Zwłaszcza wracałam pamięcią do tej, która dopadła nas na plaży w dzień, w którym miałam mu wyznać, że również traktowałam go jak przyjaciela. Ale wtedy od razu w głowie nawiedzała mnie również nasza ostatnia kłótnia, po której wyjechał. A w której podważyłam sens tej przyjaźni, czego nigdy robić nie powinnam była.


– Mhm – chrząknął wreszcie. – Na dzisiaj mi wystarczy – skwitował krótko.

– Uciekasz jak ostatni tchórz!

– Co, proszę? – Odwrócił się powoli w moją stronę.

– Czego ty ode mnie chcesz, Krum? – Skrzyżowałam ofensywnie ręce na piersi. – Tej bezsensownej przyjaźni, która nie ma przyszłości? Bycia zakładnikiem twojej twierdzy? – Wbijałam w niego kolejne szpilki, aż ostatecznie pękł.


W końcu usiadłam, opierając się o drewniany zagłówek łóżka i wyciągnęłam spod poduszki dziennik o szmaragdowej oprawie. Ten sam, od którego, o, ironio, zamierzałam, ale wcale nie potrafiłam trzymać się z daleka. Bo chciałam go mieć przy sobie. Zupełnie tak, jakby był on fizyczną cząstką Kruma i uśmierzał mi ból w wyczekiwaniu na jego powrót.

Przejechałam dłonią po okładce, przedłużając tę chwilę. Delektując się nią. Bo świadomość, że trzymałam we własnych rękach, spisane przez niego sekrety, w dłuższej perspektywie czasu wydawała mi się niezmiernie ekscytująca. To było coś nowego. Coś pozornie niedozwolonego. Niewłaściwego. A mimo to, niesamowicie pociągającego.

Otworzyłam dziennik i zaczęłam go wertować, chcąc jak najszybciej odnaleźć wpis z dwudziestego piątego sierpnia, którego cztery dni temu nie skończyłam czytać. Wtedy zabrakło mi odwagi, ale dziś było już inaczej.


Od początku byłem przeklęty. Szkoda tylko, że nie uwierzyłem w to wcześniej. Że okłamywałem siebie przez cały ten czas, naiwnie snując plany na przyszłość, która miała być dobra. Spokojna. I piękna, w całym tego słowa znaczeniu.

Marzyłem o założeniu własnej rodziny. O żonie. Dzieciach. Może i zwierzaku domowym, który scalałby nas do siebie jeszcze mocniej. Pragnąłem rodziny kompletnej. Zdrowej. Bez tajemnic. Bez przemocy. I całego tego syfu, którego za dzieciaka ja sam doświadczyłem. Ale dziś już wiem, że to nigdy nie było dla mnie.

Bo jestem przeklęty. Bo całe moje życie to farsa, która została od początku do końca zaplanowana przez niego. Przez o̶j̶c̶a̶ dawcę. W moich oczach jest wilkiem. Wilkiem w owczej skórze, z której wciąż jeszcze ścieka świeża krew w kolorze intensywnej czerwieni.

Nie kocham go. I chyba nigdy szczerze nie kochałem. On nie zasługuje na miłość. Jest tyranem, dewiantem i gwałcicielem. Jest też mordercą. Wcześniej wydawało mi się, że w każdym człowieku tkwi jakieś dobro, tylko trzeba je umieć znaleźć. Ale to idiotyzm. Bezsensownie powtarzane frazesy.

Źli ludzie są źli i kropka.

K.


Wpatrywałam się w pożółkłą kartkę papieru w całkowitym milczeniu. A właściwie to tylko w jedno krótkie zdanie. Tylko w te trzy konkretne słowa.

Jest też mordercą.

Chociaż niecodziennie człowiek spotykał się z takim stwierdzeniem, ja nie czułam przerażenia. Może wynikało to z faktu, że wychowali mnie bezwzględni Królowie, którym przecież nie było daleko do ojca Kruma. A może z faktu, że sama byłam córką mordercy.


Siedziałam zgarbiona na schodach, kiedy drzwi od gabinetu tatusia gwałtownie się otworzyły, wpuszczając na korytarz trochę światła. Z pomieszczenia wyszedł jakiś nieznajomy pan, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Nie zauważyłam nawet, kiedy dokładnie przyszedł do naszego domu, ale musiało to być dawno, bo przecież od kilkudziesięciu minut bawiłam się na drewnianych stopniach i nie przeoczyłabym tego. Nie mogłabym.

Nieznajomy rozejrzał się i dopiero po tym zamknął za sobą drzwi, z powrotem pogrążając mnie, ale także i siebie w półmroku. On mnie nie zauważył, z czego właściwie się ucieszyłam. Lubiłam być niewidzialna dla znajomych moich rodziców. Chyba głównie dlatego, że mnie przerażali. Ich uśmiechy sprawiały wrażenie sztucznych, a oczy, och, ich duże oczy, wcale nie były piękne. Nie miały w sobie blasku. Były puste jak u lalek, które należały do moich koleżanek.

Starszy pan przemierzał wolno korytarz, podpierając się jedną dłonią ściany. Wydawał się zagubiony. Z tego też powodu, zastanawiałam się, gdzie właściwie był mój tata. Dlaczego nie wyszedł odprowadzić swojego gościa do wyjścia, które było przecież w przeciwną stronę, niż ten szedł. Byłam pewna, że jeśli tylko mogłabym zapraszać do domu swoje koleżanki, zawsze po spotkaniu odprowadzałabym je przynajmniej do drzwi. Słyszałam, że właśnie tak trzeba było postępować.

Moja kochana babcia często powtarzała mi, że gość w dom, Bóg w dom. Nie rozumiałam jednak, co miała na myśli. Nie znałam przecież żadnego Boga, chociaż starsi ludzie często mawiali, że to właśnie on nas wszystkich stworzył. I to dla mnie trochę dziwne. Trochę też przerażające.

Zacisnęłam mocno palce na materiale swojej sukienki, kiedy nieznajomy nagle zatrzymał się przed schodami, ale wciąż na mnie nie patrzył. Wydawało mi się, że wsłuchiwał się w ciszę. Potem pociągnął za klamkę od drzwi, za którymi był przedsionek i metalowe stopnie, po których schodziło się do piwnicy. Wszedł do tego przedsionka, ale szybko z niego wypadł, głośno charcząc i zataczając się do tyłu, jednocześnie trzymając się za szyję.

Po chwili z przedsionka wyszedł również tatuś. Podszedł do tego nieznajomego pana, który w trakcie zataczania się do tyłu, przewrócił się na podłogę. Nie ruszał się ani nie wydawał już żadnego dźwięku. Tatko podniósł tego człowieka do pozycji stojącej i przejechał jakimś długim, podłużnym przedmiotem po jego szyi, po czym z powrotem opuścił go na podłogę. Stał jeszcze tak przez krótki czas, a potem nacisnął kontakt, a półmrok został zastąpiony przez oślepiające światło.

Od razu zamknęłam oczy, zasłaniając je dodatkowo dłońmi. I otworzyłam je dopiero wtedy, kiedy usłyszałam głos taty, który zwracał się bezpośrednio do mnie.

– To tylko włamywacz, Lenuś – powiedział, kiwając głową, a w dłoni trzymał nóż, z którego skapywały czerwone plamy. – Tylko włamywacz, rozumiesz?

Oderwałam od niego wzrok, który skierowałam na ścianę. Spływały po niej te same czerwone plamy, co z ostrza noża i tworzyły na białym tle linie, które przypominały rozgałęziające się cienkie korzenie rośliny. Wstałam, cała drżąc i kurczowo łapiąc się za barierkę. Potem spuściłam oczy na podłogę.

– Dla-dlaczego t-ten p-pan się nie nie ru-rusza? – jąkałam się, nie wiedząc, co o tym myśleć.

– Ten pan był bardzo złym człowiekiem. – Tatuś uśmiechnął się do mnie szeroko. – Chciał zrobić nam krzywdę. Chciał zrobić tobie krzywdę, skarbie – powiedział, wykrzywiając twarz w dziwnym grymasie. – Musiałem go zabić.

– Zabić? – wymamrotałam szeptem.

Wiedziałam, co oznaczało to słowo. I nie kojarzyło mi się ono dobrze. Śmierć była przecież końcem człowieka. Końcem! Spuściłam z powrotem wzrok na tego pana i zaczęłam płakać, chociaż doskonale pamiętałam, że rodzice bardzo nie lubili, kiedy to robiłam.

– Uspokój się! – wrzasnął, podchodząc do mnie. Od razu przestałam łkać, bojąc się, że jeszcze chwila i uderzy mnie w policzek. A ja nie chciałam być bita po policzku. To bardzo bolało. – Tak naprawdę zrobiłem coś dobrego. Dobrego, rozumiesz? – potrząsnął mną. Pokręciłam głową, bo nie rozumiałam. – Lenuś, śmierć jest nowym początkiem. A ja, zamiast nasyłać na niego policję, skazywać na cierpienie czy wstyd, zrobiłem dla niego dobry uczynek, wiesz? Ja, skarbie, odesłałem go do innego, lepszego świata. Nie trafiłby tam bez mojej pomocy.

– Nieba? – zapytałam cicho.

– Tak, tak! – Puścił mnie. –  Twój tatuś właśnie tam wysłał tego pana, bo gdyby dłużej został na ziemi, z pewnością wyrządziłby o wiele więcej krzywd, a wiesz przecież, co nawet twoja babcia zawsze powtarza, prawda?

– Źli ludzie nie idą do nieba. Źli ludzie płoną – powiedzieliśmy jednocześnie, patrząc sobie w oczy.



Potrząsnęłam energicznie głową, chcąc pozbyć się z niej tego wspomnienia i spokojne wrócić do przeglądania dziennika. Przewróciłam więc pożółkłą kartkę i po dwudziestym piątym sierpnia kolejny wpis przypadał dopiero na dwudziestego siódmego listopada.


Dwudziesty siódmy listopada, niedziela

ZOSTAŁEM BARANKIEM BOŻYM

K.


Zjechałam wzrokiem niżej i od razu pokarałam się w myślach za ten czyn.


Dwudziesty ósmy listopada, poniedziałek

I OCZYSZCZAM ŚWIAT Z GRZECHÓW

K.



* * *



Późne popołudnie spędzałam w towarzystwie Eliana w drewnianej altanie na tyłach ogrodu. Wspólny czas upływał nam całkiem znośnie, aż do momentu, kiedy to on postanowił poruszyć, w moim odczuciu, dość specyficzny temat.

– Mocno tęsknisz za swoimi rodzicami? – Wyskoczył z tym pytaniem niespodziewanie. Spojrzałam na niego zaskoczona, mrużąc podejrzliwie oczy. – Bo domyślam się, że Krum nie pozwala ci się z nikim kontaktować. Nawet z nimi. A to na pewno musi być dla ciebie bardzo trudne.

Szukałam na jego twarzy jakichś oznak złośliwości albo kpiny, które świadczyłyby o tym, że sobie tylko ze mnie żartował. Chyba z tego powodu, że nie chciałam tak łatwo uwierzyć, że Krum nie wtajemniczył swojego wspólnika, ale z drugiej strony, po co niby miałby to robić? Zwłaszcza że blondyn zdawał się pytać naprawdę całkiem poważnie.

– Oni nie żyją. – Wzruszyłam apatycznie ramionami. – Zginęli tragicznie w wypadku samochodowym – dodałam, nawet nie mrugnąwszy przy tym okiem.

– Och, przepraszam, nie wiedziałem – wymamrotał, sprawiając wrażenie mocno zakłopotanego. – Moje najszczersze kondolencje, Leno.

Skinęłam głową, przyjmując z lekkim rozbawieniem jego słowa i uśmiechnęłam się do niego, prawdopodobnie zbijając go tym gestem z tropu. Szczerze, to było całkiem przyjemne doświadczenie. Może i przede wszystkim niewłaściwe, ale cholera, nigdy przecież nie byłam uosobieniem dobroci.

– A co z twoimi? – zapytałam, ale bardziej z wymuszonej grzeczności niż jakiegoś większego zainteresowania. – Wciąż żywi czy mieli pecha jak moi? – Założyłam nogę na nogę.

– Żywi, no, chyba że coś zdążyło się zmienić od wczoraj. – Uśmiechnął się zawadiacko. – Ale szczerze w to wątpię.

– Bardzo ich kochasz, co? – Wsparłam głowę na dłoniach i zaczęłam wpatrywać się w jego urokliwe blond loki.

Elian miał w sobie to coś, co nie pozwalało całkowicie go zignorować. Zdecydowanie przykuwał uwagę. I roztaczał wokół siebie taką aurę, że mimo że mu nie ufałam, jego towarzystwo nie było dla mnie uciążliwe. Czasem miałam nawet wrażenie, że zaczęłam darzyć go jakąś lekką sympatią.

– Są moją największą inspiracją, złotowłosa. – Mrugnął do mnie przyjacielsko. – Chociaż sami jeszcze o tym nie wiedzą.

– Czemu im o tym nie powiedziałeś? – Zainteresowałam się, odczuwając pewnego rodzaju napięcie. Może to przez ledwo zauważalną zmianę w jego spojrzeniu, które na chwilę wydało mi się lodowate.

– Czekam na odpowiedni moment – odparł, a kąciki jego ust uniosły się jeszcze wyżej. – Czuję jednak, że ten wkrótce nastąpi – dodał niższym tonem głosu, wywołując gęsią skórkę na moich rękach.

Nie skomentowałam jego wypowiedzi. Właściwie, głównie dlatego, że wywołała u mnie mocno odczuwalny niepokój. I też jakiś wewnętrzny, cichy głosik podpowiadał mi, że Elian chyba nie do końca miał na myśli coś dobrego. Wolałam więc nie wchodzić w to głębiej.

– Leno? – zwrócił się do mnie po dłuższej chwili, którą zdominowała cisza.

– Tak? – mruknęłam, wzdychając pod nosem, a potem podniosłam głowę, którą wcześniej wsparłam na swoich dłoniach i wygodnie oparłam się plecami o drewnianą ramę.

– Muszę ci jeszcze coś powiedzieć. – Pochylił się gwałtownie w moją stronę. – Wiem, że jesteś zła, czy też rozczarowana tym, jak Krum cię wczoraj potraktował, że ci nie odpowiedział nawet jednym, żałosnym słowem, ale nie oceniaj go tak surowo.

Zacisnęłam zęby tak mocno, że aż przeraźliwie zgrzytnęły. A potem również pochyliłam się w jego stronę.

– Nie oceniam – wyszeptałam prosto w jego twarz.

– I dobrze – skwitował. – Bo musisz wiedzieć, że on miał już wyjechać z Warny kilka tygodni temu, ale zupełnie to zaniechał. – Zrobił krótką pauzę. – Z twojego powodu – poinformował mnie, głęboko patrząc mi w oczy. – Wiesz, co to oznacza? – Pokręciłam wolno głową. – Jesteś dla niego ważna, złotowłosa.



*   *   *


Stałam na dziedzińcu, przestępując leniwie z nogi na nogę i wpatrując się w wysoką metalową bramę. Przychodziłam tu codziennie, głównie pod wieczór i czekałam. Czekałam na niego, wierząc, że w końcu go zobaczę. Nie przeszkadzało mi w tym to, że na zewnątrz powoli ściemniało, że było bardziej wietrznie niż zwykle, czy nawet fakt, że zbliżała się burza, o czym świadczyły pojawiające się, co jakiś czas przebłyski na niebie, daleko na horyzoncie.

Ostatnie dwa tygodnie naszej rozłąki, te czternaście dni były dla mnie niewyobrażalnie ciężkie i bardzo niepewne. Musiałam mierzyć się ze samotnością, której już nigdy nie chciałam zaznać w swoim życiu. Z poczuciem straty, które wydało mi się zupełnie nowym doświadczeniem. I z faktem, tak, z faktem, że mieszkając w Krakowie, budując wspólne życie z Lukiem, kształcąc się na wyższej uczelni, zawierając coraz to nowsze znajomości i przyjaźnie, tak naprawdę nie byłam w tym sobą. Zatraciłam się w pewnym wyobrażeniu o sobie, które nie było prawdziwe. Ja nie byłam prawdziwa.

Nic więc dziwnego, że szybko zaczęłam w tej z pozoru idealnej codzienności, odczuwać pustkę, a wszystko to, co po kolei osiągałam, wydawało mi się błahe. Nie cieszył mnie tytuł inżyniera. Później magistra. Własne mieszkanie. Czy nawet towarzystwo tak przyjaźnie nastawionej do życia oraz ludzi, Ludmiły. Przyjaciółki, której postrzelenie z początku wywarło na mnie tak wielki wpływ, że zgodziłam się poświecić własne bezpieczeństwo, byle tylko ją chronić.

Jednak z perspektywy czasu, nie żałowałam tej decyzji. Bo to właśnie dzięki niej, wylądowałam w tajemniczej twierdzy i w Warnie, którą szczerze pokochałam. Jedynie, czasami zastanawiałam się, dlaczego tak łatwo zapomniałam o Lu i o naszej przyjaźni. Fakty były jednak takie, że za nią nie tęskniłam. Nie rozmyślałam nawet, co robiła i czy w ogóle zajmował ją mój obecny los.

Wzdrygnęłam się, kiedy poczułam pierwsze krople na swojej twarzy, które bezwiednie z niej starłam. Zaczynało padać, co było zresztą do przewidzenia, ale i tak się zezłościłam. Bo chciałam jeszcze na niego poczekać. I bardzo zależało mi na tym, żeby być pierwszą osobą, którą zobaczy po powrocie. Że się z mojego widoku ucieszy. A przynajmniej, że nie będzie zły.

Minuty jednak mijały nieubłaganie, deszcz nabierał na sile, a jego, jak nie było, tak nie było. Zamierzałam już sobie pójść i schronić się w budynku przed nadchodzącą burzą, kiedy nagle dotarł do mnie szczęk otwieranej bramy. A kilka sekund później na wysypany żwirem podjazd wtoczył się sportowy, czarny samochód, za którego kierownicą bez wątpienia siedział on. Krum Manczenko.

– Wszystko w porządku, Leno? – To były jego pierwsze słowa po wyjściu z pojazdu.

Wyglądał na szczególnie zmęczonego podróżą. Jego kasztanowe włosy znajdowały się w nieładzie, a na twarzy miał dłuższy zarost niż zwykle. Nie uśmiechał się. Sprawiał wrażenie spiętego i zakłopotanego.

– A jesteś prawdziwy? – zapytałam, próbując przegonić łzy, które pojawiły się w moich oczach znienacka.

– To podchwytliwe pytanie? – Zatrzasnął drzwi samochodu, wciąż nie spuszczając mnie z oczu, które wydawały się spoglądać na mnie z dużą rezerwą, co od razu mnie ukłuło. – Co tu robisz o tej porze? I to w taką niepogodę?

– Uwierzysz, jeśli powiem, że czekałam na ciebie? – Uśmiechnęłam się do niego niepewnie, ale on nie odwzajemnił tego uśmiechu, tylko zmarszczył czoło. – Jasne, rozumiem – odparłam ciszej, kiwając głową. – Prawda jest jednak taka, że przychodziłam tu codziennie przez te dwa tygodnie, kiedy ciebie nie było i czekałam, aż wrócisz – zawahałam się – do mnie. 

– To jakiś żart? Prowokacja? A może sen? – wykrztusił.

– Co? – wymamrotałam zduszonym głosem, zupełnie zaskoczona jego insynuacjami. Inaczej wyobrażałam sobie to spotkanie. Tymczasem było ono bardzo trudne. – Nic z tych rzeczy – powiedziałam, próbując uspokoić urywany oddech.

Nie mogłam powstrzymać wzruszenia, które rujnowało moje wnętrze. Tak długo na niego czekałam, że kiedy w końcu miałam go przed sobą w całej jego osobie, poczułam niewyobrażalną ulgę, ale i tkliwość. I kompletnie nie przeszkadzało mi, że był taki zarośnięty czy że nawet jego ubrania były wymięte i znajdowały się w nieładzie. Owszem, wiedziałam, że to nie było dla niego typowe, bo zawsze starał się być elegancki czy po prostu schludny, ale to się dla mnie nie liczyło.

– To nie rozumiem – mruknął, wciąż nie ruszając się ze swojego miejsca.

Chciałam do niego podejść i mocno go objąć, ale on w przeciwieństwie do mnie był bardzo zdystansowany, co zaczęło budzić we mnie coraz większy niepokój. Bo miałam wrażenie, że moje obawy o tym, że go jednak straciłam, właśnie się spełniały

– Przepraszam cię – wyszeptałam, zagryzając na moment dolną wargę. – Tak bardzo cię przepraszam, Krum.

– A za co? – wymamrotał, przejeżdżając nerwowo palcami po wilgotnych już włosach. – Albo może przełóżmy tę rozmowę na później? – zaproponował. – Jestem naprawdę wykończony – dodał, kiedy zauważył rozciągający się na mojej twarzy grymas.

Nie chciałam niczego przekładać na później, zwłaszcza że i tak czekałam na niego już bardzo długo, ale nie mogłam mu niczego rozkazać. Zasłanianie się zmęczeniem było dobrą, ale jednocześnie prawdziwą wymówką. Sama przecież widziałam, w jakim był stanie. Wyglądał tak, jakby ledwo trzymał się na nogach, a ostatnią dobę spędził za kierownicą samochodu.

– Jasne, rozumiem – powiedziałam cicho, bardzo cicho i odwróciłam wzrok, przytykając do oczu zziębnięte palce, żeby zatkać wypływające z nich łzy. – Zanim sobie pójdziesz, musisz wiedzieć, że za tobą przez cały ten czas tęskniłam. A te czternaście dni bez ciebie uświadomiły, że jesteś najbliższym mi człowiekiem, którego nie chcę stracić. – Łamał mi się głos. – I nigdy nie chciałam cię stracić.

– Tęskniłaś? – wykrztusił zaskoczony i zadarł głowę do góry, zupełnie nie przejmując się deszczem, niebem, które rozbłyskiwało nad nami coraz częściej i nieprzyjemnymi dla ucha odgłosami grzmotów.

– Nie wierzysz mi? – Spojrzałam na niego załzawionymi oczami, ale prawdopodobnie nie był mojego rozżalenia świadom. – Teraz to ja proszę cię, żebyś zapomniał o przeszłości. I uwierzył mi, że żałuję wszystkiego, co powiedziałam tamtego felernego dnia. Bo to były same kłamstwa. – Zazgrzytałam zębami z zimna. – Nie jesteś śmieciem. Jesteś moim najlepszym przyjacielem. I tęskniłam za tobą tak bardzo, że to aż fizycznie bolało – praktycznie wyszeptałam ostatnie już zdanie na jednym tchu.

Znaleźliśmy się w samym środku rozpędzającej się burzy, ale chyba oboje świadomie to ignorowaliśmy. Niemniej jednak było mi coraz zimniej, bo moje ubrania całkowicie przemokły, przylegając do mojego zziębniętego ciała.

– Leno – wypowiedział moje imię z wielką czułością, sprawiając, że moje serce zwolniło na moment, żeby potem przyspieszyć ze zdwojoną siłą. – Na pewno nie odwołasz tych słów później? – zapytał, w końcu do mnie podchodząc, tak, że dzieliło nas już zaledwie kilkanaście centymetrów.

Krople spływały po jego twarzy, wpadały mu do oczu, ale on skupiony był tylko i wyłącznie na mnie. Wpatrywał się intensywnie w moje usta, wyczekując od nich odpowiedzi. 

– Na pewno – odparłam, wciągając gwałtownie powietrze. – Pytanie, czy mi wybaczysz?

Uśmiechnął się, chociaż to nie był szeroki uśmiech, ponieważ zmęczenie zrobiło swoje. I myślałam już, że to wszystko z jego strony, ale posunął się do czegoś, czego sama bardzo potrzebowałam. Wyeliminował pozostałe dzielące nas centymetry i mocno mnie objął.

I to był dla mnie pewien zapalnik. Bo kiedy wylądowałam w jego ramionach, wtuliłam się w twardy tors, ściana łez w końcu puściła. Zaczęłam łkać. Z początku był to cichy płacz, ale z sekundy na sekundę stawał się on coraz głośniejszy i wzburzony.

– Już wszystko w porządku. – Gładził moje plecy przez wilgotny materiał bluzki. – Wszystko w porządku, złota dziewczynko – wyszeptał, z zaskoczenia biorąc mnie na ręce, więc nie zastanawiałam się, dlaczego użył akurat tego szczególnego określenia.

Instynktownie oplotłam go nogami i wtuliłam się mocniej w jego klatkę piersiową, pozwalając się zanieść do twierdzy. A Krum pokonywał tę odległość z niezwykłą łatwością, zupełnie tak, jakbym ważyła dla niego tyle, co najdelikatniejszy ptasi puch.

Kiedy przechodziliśmy przez ogród, przypomniało mi się, jak pierwszego dnia mojego oczekiwania, wracając, poślizgnęłam się na wilgotnej trawie i przeleżałam na niej kilkanaście długich, samotnych minut. Uśmiechnęłam się do siebie. Bo to przeszłość. A ja już wreszcie nie byłam samotna.

– Obyśmy się nie rozchorowali – powiedział, kiedy bezpiecznie znaleźliśmy się w budynku, a potem ostrożnie odstawił mnie na podłogę.

Staliśmy teraz i wpatrywaliśmy się w swoje twarze błyszczące od kropel deszczu w świetle kinkietowej lampy. Jego ciemnobrązowe oczy wydawały mi się takie nęcące, że aż hipnotyzujące, bo nie mogłam od nich oderwać wzroku.

– Chyba już jesteśmy chorzy – odparłam niższym głosem, uśmiechając się pod nosem. Nasza relacja, przyjaźń, zaczęła się może niewłaściwie, była w dużej mierze napiętnowana skrzywioną przeszłością u obojga z nas, ale według mnie miała sporą szansę, by przetrwać. – Ale mi to akurat zupełnie nie przeszkadza.

– Ach, Leno Król. – Odwzajemnił mój uśmiech, pochylając się nade mną. – Na tym właśnie polega piękno szaleństwa – wyszeptał prosto do mojego ucha.

Jego twarz była tak blisko mojej, że niemal czułam jego ciepły oddech na swojej zziębniętej skórze. Wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu, tak blisko, że prawie stykaliśmy się nosami. Mimowolnie rozwarłam usta, wpuszczając przez nie trochę powietrza. Wyczułam jakieś nowe napięcie między nami, które było tak obezwładniające i przyjemne, że za nic nie chciałam tego przerywać.

– I na czym jeszcze polega? – wymamrotałam prosto w jego usta, które były tak blisko, tak niebezpiecznie blisko, że...

– Och, patrzcie no, kto tu wreszcie łaskawie do nas wrócił. – Usłyszeliśmy, od razu odrywając się od siebie jak poparzeni.

– Elian – warknęliśmy oboje, kiedy dostrzegliśmy opartego o framugę blondyna, który to bez cienia skrępowania się nam przyglądał, szyderczo się przy tym uśmiechając.

– W czymś ważnym wam przeszkodziłem, że macie takie powykrzywiane negatywnymi emocjami twarze? – Uniósł pytająco jedną brew, śmiejąc się pod nosem. – Bo jeśli nie, to, wybacz Leno, ale będę musiał porwać na moment twojego lubego.

Zerknęłam kątem oka na Kruma, który zacisnął mocno szczęki, uwydatniając tym swoje surowe rysy twarzy. Zmrużył oczy, wpatrując się dość długo w swojego wspólnika w całkowitym milczeniu. W końcu jednak westchnął i nie obrzuciwszy mnie nawet jednym, przelotnym spojrzeniem, rzucił cicho:

– Wracaj do pokoju, Leno. Ja muszę jeszcze coś załatwić.




*   *   *



Po dotarciu do pokoju wzięłam długą i ciepłą kąpiel, nie żałując sobie pięknie pachnącej różami soli, a później zakopałam się tak głęboko i szczelnie pod czerwonymi tkaninami, że ktoś postronny mógłby zobaczyć tylko i wyłącznie moje oczy. Z kolei Krum, który musiał odbyć z Elianem jakąś pilną rozmowę, tuż po niej nie zajrzał do mnie, nawet na krótką chwilę.

Mimo to nie miałam mu tego za złe, zwłaszcza że wiedziałam, że tego dnia przede wszystkim potrzebował odpocząć. Zresztą, ja również byłam wykończona, bo przeżyłam przecież niemałą huśtawkę nastroju. W związku z tym nie wzbraniałam się długo przed zaśnięciem. Jednak, po dwóch, może trzech godzinach nagle się obudziłam i już potem nie zmrużyłam ponownie oka.

Siedziałam więc oparta o drewniany zagłówek łóżka i rozmyślałam, jak po tych ostatnich wydarzeniach i wielkich słowach, które padły z mojej strony, będzie wyglądała moja nowa codzienność. Bo bardzo zależało mi na tym, żeby była po prostu dobra. Wkrótce po pojawieniu się tej myśli, do moich uszu dotarło ciche pukanie do drzwi. Od razu zerwałam się na równe nogi i podbiegłam do nich, żeby otworzyć, bo przeczuwałam, kogo mogłam za nimi zobaczyć.

– Obudziłem cię? – wyszeptał, pochylając się w moją stronę i uważnie zaglądając mi w oczy, które od razu zmrużyłam, bo oślepiło je światło padające z korytarza.

– Nie śpię już przez dłuższy czas – również odpowiedziałam szeptem i wpuściłam go do środka, szybko zamykając za nami drzwi i pogrążając nas w ciemności, tak, że z początku widziałam jedynie jego kontur.

– Chyba nie powinienem, ale cieszę się z takiego obrotu sprawy. – Złapał mnie za ramię i zaczął je delikatnie gładzić. – Czy możemy porozmawiać?

– A przypadkiem już nie rozmawiamy? – Zaśmiałam się, w międzyczasie odrywając się od niego i podeszłam do łóżka, zajmując miejsce na jednym końcu. – Idziesz? – rzuciłam ponaglająco, kiedy wciąż stał tam gdzie wcześniej.

– Nie sądziłem, że mogę – odparł, niepewnie siadając na drugim końcu.

– A to niby dlaczego? – Zmarszczyłam brwi.

– Nieistotne. – Pokręcił energicznie głową. – Leno, przyszedłem tu, żeby ci powiedzieć, że w czasie mojego wyjazdu wiele myślałem o naszej dwójce. – Westchnął. – I o tobie.

– Czemu mam wrażenie, że zaraz powiesz coś przykrego? – Z nerwów zrobiło mi się tak niedobrze, że myślałam nawet, że zwymiotuję w trakcie zadawania tego pytania.

– Co? – wykrztusił i odwrócił głowę w moją stronę.

Moje oczy zdążyły się przyzwyczaić do panującej w pomieszczeniu ciemności, więc teraz bez problemu widziałam pomniejsze elementy jego twarzy.

– Boję się, że teraz wyznasz mi, że już nie jestem twoją obsesją – wyszeptałam, sama się dziwiąc, że odważyłam się wypuścić to zdanie ze swoich ust.

– Chyba nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać. – Zaśmiał się cicho. – Ale teraz mnie posłuchaj, proszę. – Skinęłam głową, żeby kontynuował. – Oboje chyba mamy zdanie, że ta relacja zaczęła się niewłaściwie, że ciężko po takich początkach złapać do nich dystans i w pełni zaufać tej drugiej osobie, ale... – zawahał się na moment – ale kiedy tak nagle wyjechałem, w ogóle nie konsultując tego z tobą, poczułem, że bez ciebie jestem niekompletny i nieszczęśliwy – wymamrotał. – Wtedy też zdałem sobie sprawy, że odkąd zamieszkałaś w twierdzy, przestałem czuć się tak bardzo samotny. W końcu miałem kogoś, z kim mogłem porozmawiać, kogoś, kto nie bał się mnie oceniać i krytykować. Bo ty zawsze mówiłaś to, co chciałaś powiedzieć, a nie to, co chcieli od ciebie usłyszeć inni. Co ja sam chciałem od ciebie usłyszeć. – Pogładził się po brodzie i wtedy zorientowałam się, że znów miał na sobie czarne rękawiczki, których nie miał na dłoniach po podróży. – Zrozumiałem, że nawet kiedy jawnie mną gardzisz, wciąż okazujesz mi przy tym o wiele więcej uwagi i sympatii niż jakikolwiek inny człowiek wcześniej.

– Nie gardzę tobą – wymamrotałam, przygryzając mocno wargę, kiedy skrzywił się, że mu ponownie przerwałam.

– Kiedy Elian zadzwonił i usłyszałem cię w słuchawce telefonu, od razu wsiadłem do samochodu i zacząłem do ciebie wracać, bo twój głos, twój cholerny, zmartwiony głos, uświadomił mi, że przede wszystkim, to co czuję, kiedy cię przy mnie nie ma, to tęsknota. – Westchnął głośno. – Bałem się naszego pierwszego spotkania po moim powrocie, więc kiedy tylko cię zobaczyłem na dziedzińcu, wpadłem w tak przedziwny stan, że dotąd nie wiem, co konkretnie poczułem. Wiem natomiast, że kiedy usłyszałem, że ty również za mną tęskniłaś, pomyślałem, że, mimo że tak niewłaściwie zaczęliśmy, że ciężko po takich początkach złapać do nich dystans i w pełni zaufać tej drugiej osobie, ja i tak chcę spróbować. – Zamilkł, kiedy poruszyłam się na materacu, drastycznie zmniejszając dzielącą nas odległość.

– Nasze pierwsze spotkanie wcale nie było takie złe, popaprańcu. – Wyraźnie zaakcentowałam ostatnie słowo.

– Popaprańcu? – Uśmiechnął się przebiegle.

– Mam ci to przeliterować? – wyszeptałam, czując osobliwe, aczkolwiek niezwykle przyjemne mrowienie zaczynające się na czubku głowy i rozchodzące w dół ciała, na szyję, kark, barki oraz plecy.

– A szukasz wrażeń, kochanie? – Pochylił się w moim kierunku. – Bo nieładnie tak zaczepiać obcych ludzi. – Mrugnął do mnie, śmiejąc się pod nosem.

– Obawiam się, że... – Że nie możesz zaoferować mi takich, jakich potrzebuję. Tak właśnie wtedy powiedziałam, mijając się z prawdą. – Owszem, szukam. – Odwzajemniłam jego szatański uśmieszek. – Zainteresowany?

– Zaintrygowany.

* * *

Słodko-gorzki ten rozdział, ale w sumie, czy nasze życie też takie nie jest?

Następny wkrótce.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top