V: Dwudziesty czwarty lipca

Nowy rok, stara ja.

Przynajmniej powieść doczekała się nowej okładki, za którą raz jeszcze chciałabym podziękować utalentowanej a_ish_a. Mam nadzieję, że Wam również się podoba.

Wiem, że trochę czekaliście na rozdział, ale styczeń był dla mnie cholernie ciężkim miesiącem. Obecnie walczę również o sprawiedliwość w sądzie, ale okazuje się, że niektórzy ludzie są w stanie skutecznie wymykać się systemowi. Tym razem bez puenty.

Ze spraw organizacyjnych: zdecydowałam się, że w powieści będą się pojawiały zarówno krótkie, jak i o wiele dłuższe rozdziały, do których Was już pewnie przyzwyczaiłam. Dlaczego? Nie chcę Was bombardować zbyt dużą ilością informacji naraz, plus nie jestem fanką niepotrzebnego rozciągania akcji.

Miłego czytania, kochani!






        Dwudziesty czwarty lipca. To jeden z wielu dni, przeważnie ciepłego miesiąca, w którym większość młodych ludzi przechodziła reset. W środku za każdym razem odradzało się we mnie intensywne wspomnienie beztroskich chwil nad jeziorem, które niczym olbrzymie lustro odbijało promienie skrytego już za horyzontem słońca. Pierwsze skojarzenia? Jak najbardziej pozytywne.

Jednak w nieco szerszej perspektywie, to po prostu kolejna nieistotna data. Bo takich dwudziestych czwartych lipca było przecież wiele, prawda? I żaden niczym specjalnym się nie wyróżniał. Chociaż dziś nie byłam już tego taka pewna, a wszystko za sprawą przeklętego dzienniczka w szmaragdowej oprawie.

Nigdy wcześniej nie przywiązywałam uwagi do urodzin. Dla mnie to był dzień jak co dzień. Bez życzeń, prezentów i wymyślnego tortu z najlepszej cukierni w mieście. Taki świat pokazali mi rodzice. Tylko taki świat wydawał mi się znajomy. Nie było w nim miejsca na celebrowanie pewnych terminów. Na radość z błahostek.

Kiedy zaczęłam naukę w szkole średniej, zrozumiałam, że ludzie, którzy mnie wychowywali, byli emocjonalnie skrzywieni. Manipulowali rzeczywistością, dręcząc mnie nią przez lata. Sprawili, że stałam się zepsuta. I chociaż usunęłam ich ze swojego życia, to czasem jeszcze się pojawiali w postaci mniej lub bardziej mglistych wspomnień.

Wracając do samych urodzin, nie podejrzewałam, że można było je obchodzić, a jednocześnie nie darzyć ich sympatią. Przyjmować co roku te same życzenia, w głębi duszy potępiając osoby, które miały chęć i odwagę je złożyć.

I tak właśnie było z Krumem. On nie wierzył w szczere intencje swoich bliskich, ale nie to stało się dla mnie najbardziej zaskakujące. Coś innego wzbudziło moje żywe zainteresowanie. Popapraniec wyznał na tych nieszczęsnych wyblakłych kartkach papieru, że nie czuł się już człowiekiem, chociaż, jak twierdził, przez lata próbował nim być. Gdzieś podskórnie, ale bardzo głęboko, wydało mi się to boleśnie znajome. Ja też byłam zniszczona. Tak beznadziejnie zniszczona. A nie chciałam znajdować kolejnych podobieństw do jego osoby.

Od samej sceny, która rozegrała się w bibliotece, może i upłynęło już kilka godzin, ale ja wciąż miałam przed oczami wyraz jego zblazowanej twarzy.

– To nie jest tak, jak myślisz – warknęłam nerwowo i od razu zamilkłam.

Dałam się przyłapać jak mała dziewczynka i tak też się czułam. Uczucie strachu i niepewności rozsadzało mnie od środka, paraliżując mięśnie twarzy i kończyn.

– Hmm – mruknął tylko, nie poruszając się nawet o milimetr, co w pierwszej chwili wywołało u mnie konsternację.

Przystanęłam obok niespokojnie, a po chwili zawahania się, energicznie pomachałam przed nim otwartą dłonią. Nawet nie mrugnął. On spał.

Zaskoczona jego zachowaniem podrapałam się tylko po głowie, wpatrując się w niego w milczeniu. Wyglądał tak, jakby sen złapał go niespodziewanie. Bez najmniejszej zapowiedzi. Ale nie to było w tym wszystkim najdziwniejsze.

Dlaczego Krum nie zapalił świateł, tylko posiłkował się latarką? Dlaczego przeglądał właśnie t e n dziennik i to w środku nocy? Na te pytania nie znałam odpowiedzi, chociaż tak bardzo zapragnęłam je poznać.

– Bardzo cię przepraszam – wyszeptałam ostatecznie, prostując się ostrożnie. – Nie powinnam była naruszać twojej prywatności – wyznałam skruszona i posłałam mu nieśmiały uśmiech, chociaż przecież nie mógł go dostrzec.

Jedno było pewne. Miałam więcej szczęścia niż rozumu. I co do tego nie mogłam mieć żadnych wątpliwości.


Wypuściłam głośno powietrze i odkleiłam się od ściany, która przyjemnie chłodziła moje rozgrzane ciało. Musiałam wrócić na balkon i dokończyć śniadanie, chociaż od wczesnego ranka skręcało mnie od środka.

– Musisz wziąć się w garść! – zganiłam się na głos, zmuszając nogi do ruchu.

Na zewnątrz panował upał. Gorące powietrze otoczyło mnie z każdej strony, zmuszając do gwałtownego zajęcia wiklinowego krzesła. Niedbałym ruchem starłam z czoła krople potu, które zdążyły się na nim pojawić po zaledwie kilku sekundach.

Przekręciłam głowę i spojrzałam otępiale na szklany stoliczek. W dzbanku, w którym wcześniej była woda z kwadratowymi kostkami lodu, pozostała już tylko sama ciecz. I plasterki cytryny, które żałośnie w niej pływały. Przypominały topielców. Z niechęcią sięgnęłam po szklankę, do której przelałam część ciepłego płynu i duszkiem opróżniłam jej zawartość.

Nie była dobra. Nie była nawet znośna. Miałam wrażenie, że spalała mnie od środka, poczynając od wrażliwego, wąskiego przełyku. Bez zastanowienia zaczęłam ładować do buzi kawałki czegoś, co z wyglądu przypominało słodki twarożek. Ulga, jaką odczułam po chwili, była nie do opisania.

Uniosłam wzrok, chcąc z przyzwyczajenia poobserwować podstarzałego ogrodnika, który jak zawsze ubrany był na biało. Przynajmniej dzięki temu bardzo szybko mogłam zlokalizować jego położenie. Zawsze rzucał się w oczy.

Tym razem mężczyzna, zamiast jak co dzień przycinać krzewy niedaleko altany, krążył na samych tyłach ogrodu. Popchnięta jakimś nagłym przeczuciem wstałam i podeszłam do metalowej barierki, do której przylgnęłam tak mocno, że jej pojedyncze, wystające elementy nieprzyjemnie wbiły się w moje ciało.

Wychyliłam się jeszcze bardziej i wytężyłam wzrok. Wzdrygnęłam się, bo on polewał betonowy mur, jakby chciał się z niego czegoś pozbyć. Nagle wszystko zrobiło się przeraźliwie żółte i zaczęło wirować przed moimi oczami. Z jękiem upadłam na popielatą posadzkę, starając się złapać oddech, który odbierała mi panika.

Co ty robisz? Robisz? Robisz?

Złapałam mocno za pojedynczy pręt i przymknęłam powieki z bólu. Moim ciałem wstrząsnęły nieprzyjemne dreszcze.

Właściwie to nic. Nic. Nic.

Wrzasnęłam, natychmiast zatykając uszy. Chciałam wyrzucić z siebie te bezpłciowe głosy, ale wtedy do głowy bez zapowiedzi wdarło się dziwaczne wspomnienie.

– Co ty robisz? – zapytał podejrzanie nerwowo.

– Właściwie to nic. – Odwróciłam się do niego przodem. – Tylko sobie zwiedzam. – Wzruszyłam apatycznie ramionami.

W dłoniach trzymał dwie duże szklanki wypełnione do trzech czwartych objętości żółtym płynem, który prawdopodobnie był cytrynową lemoniadą.

Ucichło. Przerażona otworzyłam ostrożnie oczy i zamrugałam kilka razy. Otaczający mnie świat nie był już żółty. Przełknęłam niepewnie ślinę i z trudem podniosłam się na chwiejnych nogach. Miałam wilgotne dłonie.

Zacisnęłam mocno zęby i weszłam do sypialni. Od razu poczułam uderzenie zimnego powietrza, które jeszcze bardziej mnie otrzeźwiło. Zdecydowanym krokiem udałam się do łazienki i kiedy spojrzałam w lustro, zorientowałam się, że twarz również miałam mokrą od łez.

Odkręciłam kran i ochlapałam buzię wodą. Powtórzyłam to kilkanaście razy, aż wreszcie byłam gotowa przyznać przed samą sobą, że nie zwariowałam. Ja tam byłam. I widziałam podejrzane plamy na tym cholernym murze.

– Co ty przede mną ukrywasz, popaprańcu? – wymamrotałam do siebie, zakręcając zawór.

Czułam się niezręcznie. Jakby ktoś wyrwał ze mnie kilka godzin życia. Nie mogłam sobie nic więcej przypomnieć, a to było frustrujące. 




                                    *    *    *



– Mogę wiedzieć, gdzie się wybierasz? – Usłyszałam za swoimi plecami i przygryzłam mocno dolną wargę. Przyłapał mnie.

Odwróciłam się, chociaż doskonale wiedziałam, kogo miałam za sobą zobaczyć. Krum rozłożony był na leżaku przy basenie i złowrogo się do mnie uśmiechał. Nawet z takiej odległości doskonale widziałam jego obrzydliwie śnieżnobiałe zęby, które miał w zwyczaju wtedy pokazywać.

– A ty? – Próbowałam grać na zwłokę. – Co ty tu robisz o takiej godzinie?

Skrzyżowałam ofensywnie ręce na piersi i zaczęłam buntowniczo lustrować go wzrokiem. Wszystkie elementy jego garderoby były białe, przez co tak skutecznie zlał się z leżakiem o tej samej barwie. Nie zapomniał nawet o zmianie rękawiczek. On na mnie czekał.

– Masz problemy ze wzrokiem? – Udał oburzenie. – Wypoczywam – rzucił nonszalancko.

Podniósł się sprawnie do pionu i już tylko siedział. Przekrzywił głowę, wprawiając w nieład swoje kasztanowe włosy.

– Ukradłeś strój ogrodnikowi? – Zmarszczyłam brwi, kiedy dotarło do mnie, że nigdy wcześniej nie był podobnie ubrany.

– Może to ja nim byłem cały czas? – Wstał gwałtownie i zanim zdążyłam przeanalizować jego słowa, stał już przede mną, a nas dzieliły centymetry.

Jego ciemnobrązowe oczy wwiercały się w moje i przypominały ślepia dzikiego zwierzęcia, który tylko czekał na odpowiedni moment, żeby zaatakować swoją bezbronną ofiarę. Ale ja nie byłam bezbronna.

– Chyba że tak – wymamrotałam zduszonym głosem. – Nie wiedziałam, że lubisz roślinki i tym podobne. – Próbowałam ukryć swoje zakłopotanie wymieszane z przerażeniem, którego źródło nie do końca było jeszcze dla mnie znane.

– Co ty kombinujesz, Leno? – wyszeptał zachrypniętym głosem, a do moich nozdrzy dotarła świeża woń miętówki.

– Ja... – Przełknęłam nagromadzoną ślinę. – Ja musiałam się przewietrzyć. – Zrobiłam krok w tył, żeby się od niego odsunąć.

– Przewietrzyć? – zaśmiał się serdecznie. – O drugiej w nocy, tak? – Zrobił krok w moją stronę i ponownie znalazł się niebezpiecznie blisko.

– Słuchaj, ja już sobie pójdę. – Mój głos zdradziecko zadrżał. – Odpoczywaj sobie dalej – chrząknęłam i pospiesznie go wyminęłam.

– Nie tak szybko – warknął i złapał mnie za rękę, skutecznie zatrzymując w miejscu.

On znowu chciał mi to zrobić. Potraktować jak szmacianą laleczkę, której można wszystko podać i ustawić dokładnie tak, jak akurat będzie pasować.

Wybuchłam.

– Powtórka z rozrywki? – syknęłam, odpychając go od siebie z całej siły. – Gdzie ją masz, co?! – krzyknęłam zdenerwowana, tracąc nad sobą jakąkolwiek kontrolę.

– Uspokój się – wycedził przez zaciśnięte zęby, ale nie miałam ochoty go więcej słuchać i na niego patrzeć. Obudził we mnie od dawna milczącą wściekłość.

– Gdzie masz tę cholerną strzykawkę?! – wrzasnęłam i rzuciłam się na niego z pięściami, przetrząsając kieszenie w jego spodniach. – No gdzie ją masz? – powtarzałam w amoku, chcąc go rozszarpać.

Popapraniec w przeciwieństwie do mnie był opanowany. Nie odepchnął moich wścibskich dłoni. Nie zabronił mi szukać. Tylko stał i czekał, aż zrobię swoje.

– Zadowolona? – zapytał ironicznie, kiedy skończyłam. – Nie mam jej – prychnął pogardliwie.

– Lepiej przestań ze mną pogrywać. – Ponownie go popchnęłam, ciężko przy tym dysząc. – Nie jestem aż tak dobra i słodka, na jaką wyglądam – syknęłam, zgarniając włosy, które opadły mi na twarz.

– Twoje zachowanie nie robi na mnie najmniejszego wrażenia – odparł wyraźnie zniecierpliwiony.

Blefował.

Zacisnęłam pięści. Sama nie wiedziałam, jak to się stało, ale to powiedziałam. Powiedziałam:

– Dwudziesty czwarty lipca.

– Co z nim? – Z jego twarzy wreszcie znikł ten irytujący uśmieszek. Stał się czujny. – Chłopak cię wtedy rzucił i stałaś się zła na cały świat? – burknął, chyba się łudząc, że nie czytałam jego sekretnego dzienniczka.

– Dwudziesty czwarty lipca, wtorek – zaczęłam, nie ukrywając swojego rozbawienia. Kiedy odpowiedziała mi cisza, kontynuowałam. – Dziś już nie żyłem, chociaż teoretycznie obchodziłem swoje dwudzieste piąte urodziny. Wreszcie zrozumiałem coś, o czym podświadomie...

– Brawo – przerwał mi surowo. – Brawo, Leno – powtórzył oschle. – Jeśli jeszcze raz będziesz szperała w moich rzeczach, to...

– To co? – fuknęłam, tracąc jednak całą nabraną przez siebie pewność, bo w jego spojrzeniu pojawiło się coś nowego. Coś jakby ostrzeżenie. On ostrzegał mnie przed samym sobą.

– Powinnaś już iść – uciął cierpko temat.

Chyba uciekać. I to z tej twierdzy.

– Z przyjemnością, popaprańcu – odpyskowałam i ruszyłam szybkim krokiem w kierunku budynku.

Byłam wściekła, ale wdzięczna. Krum mnie obudził. Wyrwał z paraliżującej obojętności, której nauczyłam się przy Luke'u.





* * *



– Luke, kochanie, wróciłam – zawołałam, kiedy tylko przekroczyłam próg naszego mieszkania. – Tajfun? – Zdziwiłam się, że mój kochany szczeniak jeszcze przy mnie nie skakał.

Zrzuciłam skórzaną torbę na białe płytki w przedpokoju i z ulgą wyswobodziłam się z butów na koturnie, zamieniając je na papcie w kształcie króliczych uszu.

– Skarbie? – Weszłam do salonu i gwałtownie zatrzymałam się, kiedy dostrzegłam go nagiego na kanapie, a obok stały puste butelki po piwie. – Skarbie, gdzie jest Tajfun?

Luke przebudził się i niespiesznie rozejrzał po pomieszczeniu. Następnie usiadł, opierając się wygodnie o wysoki zagłówek granatowej kanapy. I dopiero potem na mnie spojrzał, a wyraz jego jasnozielonych oczu mnie sparaliżował.

– On odszedł, Leno – mruknął sennie, a potem przejechał dłonią po kruczoczarnych włosach. – Nic nie dało się zrobić. – Wzruszył apatycznie ramionami, ignorując moje wzburzenie.

– Jak to odszedł? – zapytałam drżącym głosem i usiadłam na podłodze wyłożonej drewnianymi panelami, które nasz pies codziennie rysował podczas swoich figli.

Ta futrzasta kulka była moim najlepszym przyjacielem. Zapowiedzią dobrych zmian. I to właśnie przy nim czułam, że żyłam. Że szczęście istniało i było na wyciągnięcie ręki.

– Wyrwał mi się podczas spaceru, wybiegł na ulicę i rozjechał go taksówkarz – powiedział bez cienia emocji, jakby ta śmierć po nim spłynęła.

– Jak mogłeś do tego dopuścić? – odparłam z wyrzutem, nie mogąc się uspokoić.

– Daj spokój. – Machnął ręką lekceważąco. – Kupimy sobie nowego.

Kochałam Tajfuna najmocniej na świecie. Zwłaszcza że od kilku miesięcy tylko on poświęcał mi czas, bo Luke przesiadywał całe dnie przed ekranem komputera.




* * *




Zbudziłam się, zanim zaczęło świtać. Leżąc na łóżku, pośród tej obrzydliwej czerwieni, zastanawiałam się, co ja właściwie zamierzałam. Czas płynął szybko, a ja wciąż nie miałam wieści, kto stał za zamachem na Ludmiłę. Kto tak naprawdę chciał mnie dopaść.

Pobyt w twierdzy u Kruma może i był całkiem wygodny, a chwilami nawet relaksujący, ale nie ufałam temu człowiekowi. Przy każdej możliwej okazji podawał mi jakieś farmakologiczne świństwo i nie potrafiłam znaleźć sensownego wytłumaczenia, dlaczego to robił.

Niestety jakaś część mnie go również akceptowała. I to sprawiło, że się miotałam. Bo sama już nie wiedziałam, czy powinnam była stąd uciec, czy czekać cierpliwie na rozwinięcie sytuacji.

Wypuściłam głośno powietrze i wygramoliłam się spod grubej kołdry. Kiedy moje nagie stopy zderzyły się z chłodnym kamiennym podłożem, natychmiast się wzdrygnęłam. Nienawidziłam tego uczucia. Wcale nie było takie złe.

Rozejrzałam się po pomieszczeniu, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do otaczającej ciemności. Przecież to była pieprzona cela. Z tą różnicą, że urządzona gustownie i nie byłam w niej zamykana na klucz. Chociaż to drugie mogło się za niedługo zmienić. Pierwsze również. Zacisnęłam zęby, bo już wiedziałam, co trzeba było zrobić.

– Wrócę do biblioteki – wyszeptałam z mocą.

Musiałam znaleźć coś, co popchnęłoby mnie do ucieczki. Coś, co skutecznie odepchnęłoby mnie od Kruma. I przekonałoby, że wcale nie byłam tu bezpieczna, a to wszystko było tylko złośliwym złudzeniem mającym uśpić moją czujność.

Podeszłam do drzwi i ostrożnie przekręciłam klamkę. Cisza. Wyszłam na korytarz. Pusto. Przy samej podłodze jak zawsze włączone były ledy, oświetlające skąpo białym światłem tę długą przestrzeń. Norę. Zaciągnęłam się powietrzem i przy akompaniamencie cichych skrzypnięć drewnianych desek udałam się do biblioteki.

Nie panował w niej półmrok. Nad ławami zwisały zapalone lampy, więc kiedy tylko to zauważyłam, postanowiłam się wycofać.

– Wróciłaś węszyć? – Nie udało się. On ponownie mnie zaskoczył, przyprawiając o mocniejsze bicie serca.

– Przestań się tak zakradać – zganiłam go i od razu odsunęłam się na bezpieczną odległość.

Krum miał groźną minę i szybko oddychał, bo jego klatka piersiowa unosiła się i opadała w nienaturalnym tempie. I zdążył się przebrać. Czerń o wiele bardziej do niego pasowała.

– Ostrzegałem cię, Leno – przypomniał gniewnie, niedbale opierając się o framugę.

Wyglądał jak zły chłopiec. Bardzo zły chłopiec.

– Nie przyszłam tu, żeby cię szpiegować – powiedziałam surowo i skrzyżowałam ręce na piersi.

Skłamałam, chociaż tak bardzo tego nie lubiłam. Speszona swoim własnym zachowaniem odwróciłam wzrok.

– Na pewno? – zapytał ironicznie, a kiedy się dodatkowo skrzywiłam, dodał nerwowo: – Wynoś się stąd!

Spojrzałam na niego. Może i górował nade mną wzrostem, może i był silniejszy, ale nie miał prawa tak się do mnie odnosić.

– Nie będę więźniem jednego pokoju – warknęłam głośno, próbując stłumić rosnącą wściekłość. – Jeśli moje towarzystwo faktycznie tak bardzo cię męczy, to sam się stąd wynoś.

Odkleił się od drewnianej futryny i zrobił krok w moją stronę, kręcąc leniwie przy tym głową.

– I to ja jestem popaprany, tak? – Zajrzał mi w oczy na moment, a potem wyminął mnie i poszedł w stronę kominka.

Nie byłam taka jak on. Byłam gorsza.

– Musimy sobie coś jeszcze wyjaśnić – powiedziałam, kiedy zajęłam miejsce na kanapie naprzeciwko niego.

Nie mogłam się wycofać.

– Mhm – mruknął, próbując mnie tym zbyć. – Zaczyna robić się jeszcze ciekawiej – skomentował uszczypliwie.

Założył nogę na nogę i podciągnął rękawy grafitowej koszuli. Udawał średnio zainteresowanego całą sytuacją, ale nie zamierzałam przywiązywać do tego większej uwagi. Bo go przejrzałam.

– Przeczytałam tylko i wyłącznie wpis o twoich urodzinach – westchnęłam przeciągle. – Nic więcej, rozumiesz?

– I ja mam w to tak po prostu uwierzyć? – mruknął. Kątem oka dostrzegłam, że zacisnął jednak nerwowo jedną pięść.

– Nie musisz, nie zależy mi na tym – odparłam zadziwiająco pewna siebie. – Naiwnie pomyślałam, że chciałbyś to wiedzieć.

Spojrzał na mnie chłodno i zmarszczył czoło, jakby się zaczął nad czymś intensywnie zastanawiać.

– Napijesz się? – zaproponował znienacka, skinięciem głowy wskazując na szklaną butelkę whisky.

Czyli jednak. Ja mu wyznałam prawdę, a on chciał mnie perfidnie odurzyć. Nie tym razem, Krum.

– Z przyjemnością. – Uśmiechnęłam się sztucznie.

Doskonale wiedziałam, w co ze mną pogrywał. I nie zamierzałam być mu dłużna.

– Chciałabyś jeszcze mi coś powiedzieć? – zapytał, kiedy po wzięciu od niego szklanki napełnionej do połowy bursztynowym płynem, wciąż się w niego wpatrywałam.

– Napij się – rzuciłam nonszalancko i zmrużyłam oczy.

Bez wątpienia go zaskoczyłam. Już wiedział, że ja też wiedziałam. Trafił mu się o wiele cięższy przeciwnik, niż z początku podejrzewał.

– W porządku – wymamrotał i posłusznie wziął ode mnie whisky.

Upił niespiesznie kilka łyków, patrząc na mnie z ukosa. Chciałam wiedzieć, o czym wtedy myślał.

– Pytałeś mnie ostatnio o rodziców – zaczęłam, uśmiechając się niewinnie. – To byli chorzy ludzie – westchnęłam, nie spuszczając go ani na moment z oczu. – Wiesz może dlaczego? – Pokręcił od razu głową przecząco. – Nie wiesz? Och, oni bardzo lubili taką jedną zabawę. Nazywała się narkoman i darmowi dilerzy.

– To znaczy? – Odłożył szkło na stolik i położył dłonie na kolanach.

– Faszerowali mnie lekarstwami na śniadanie, obiad i kolację – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Dodawali prochy do picia. – Krumowi zrzedła mina. – Do jedzenia – wymieniałam jednak niewzruszona. – O! – Klasnęłam nagle w dłonie. – I czasem zdarzyło im się coś mi wstrzyknąć. Fajna zabawa, co?

– Dlaczego mi o tym mówisz? – wymamrotał zachrypniętym głosem.

– Przecież sam wcześniej pytałeś – odparłam i wzruszyłam ramionami. – W sumie, dlaczego przerzuciłeś się ze strzykawek na prochy? – prychnęłam pogardliwie i wstałam.

– Leno, zaczekaj. – Zagrodził mi drogę.

– Wydawałeś mi się inteligentny – wyznałam. – Ale inteligentni ludzie nie lekceważą swoich przeciwników, tylko ich szanują.

– Nie jesteś moim przeciwnikiem. – Obruszył się. – Gramy do jednej bramki.

– Czyżby? – zadrwiłam i wyminęłam go, żeby pójść w stronę masywnych, drewnianych drzwi.

– Przepraszam. – Usłyszałam, nim zdążyłam złapać za klamkę i wolno odwróciłam się w jego stronę. – To nie miało aż tak daleko zajść.

– I to ma być twoje wytłumaczenie, tak?

– Można mi naprawdę wiele zarzucić. – Zniżył głos i niespiesznym krokiem do mnie podszedł. – I wierz mi lub nie, ale nigdy nie chciałem zrobić ci krzywdy – dodał, kiedy był już na wyciągnięcie ręki ode mnie.

W nim było to coś, co kazało mi uwierzyć. Uwierzyć w niego samego.

– W porządku – odparłam cicho, praktycznie szepcząc, patrząc mu jednocześnie uważnie w oczy. – Ale jeśli jeszcze raz to zrobisz, pożałujesz – ostrzegłam jeszcze ciszej.

Krum mnie nie znał. Nie wiedział, że byłam zdolna do wielu złych rzeczy. W przypływie gniewu mogłam nawet zabić. I prawie to zrobiłam.

Będę się pilnował – wymamrotał i złapał mnie za ramiona, chcąc dodać mi tym gestem otuchy.

Nie masz rękawiczek – zwróciłam mu uwagę na ten szczegół, wywołując na jego twarzy jakiś dziwaczny grymas i coś w rodzaju zakłopotania?

Jak poparzony oderwał ode mnie swoje dłonie i schował je do kieszeni jeansowych spodni. Później zamrugał dwa razy i odwrócił wzrok.

– Masz chwilę? – zapytał, a potem ponownie na mnie spojrzał, więc skinęłam tylko głową. – To chodź, też ci coś opowiem.

Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw, ale  zaciekawiona wróciłam z nim na wcześniejsze miejsce. Przed kominek, w którym palił się ogień, a do uszu docierały odgłosy trzaskających iskier. Na kanapę o barwie smoły, tuż naprzeciwko niego.

– Doskonale rozumiem, jak to jest dorastać w popieprzonej rodzinie. – Kiedy o tym mówił, jego oczy były praktycznie czarne. – Mój ojciec znęcał się nade mną od najmłodszych lat. – Zacisnął usta w cienką linię. – A matka? Matka była pieprzoną prostytutką. – Zaśmiał się pogardliwie i uniósł oczy do góry. – Nigdy tak naprawdę nie byłem człowiekiem, bo jak miałem nim być, skoro wychowały mnie takie kreatury?

– I dlatego czujesz się zniszczony?

– Nie wiem, może. – Wzruszył apatycznie ramionami. – Ja jestem po prostu zmęczony, Leno. I to uczucie spala mnie od środka.

Przełknęłam cicho ślinę. Przecież ja...

– Rozumiem.

czułam to samo. Byłam wypalonym papierosem w ustach nałogowego palacza.

– Wiem – chrząknął. – Dlatego też o tym ci powiedziałem.

I wtedy coś na stałe się między nami zmieniło. Może połączył nas ból przeszłości, a może dotarło do mnie, że w końcu znalazłam kogoś, kto mógłby mnie zrozumieć. I tym człowiekiem był Krum Manczenko.




* * *


        Jedno skrzypnięcie i wiedziałam, że było po mnie. Poderwałam się do biegu, ale on był szybszy. Złapał mnie mocno za łydkę i pociągnął do tyłu. W efekcie upadłam boleśnie na schody, rozcinając sobie łuk brwiowy.

– Nie! – wrzasnęłam i zaniosłam się głośnym płaczem. – Błagam, nie.

Nie chciałam znowu tam trafić. Tam ból przechodził na inny poziom.

– Zamknij się, skarbie – wycharczał tylko i z dziką radością przeciągnął mnie po wszystkich drewnianych stopniach na parter.

– Proszę, puść mnie – wrzeszczałam przerażona, ale on był obojętny na moje cierpienie.

Podniósł mnie siłą ze sterylnie czystej podłogi i zaczął ciągnąć do znienawidzonego pokoju w głębi domu. Próbowałam zapierać się nogami, łapać przypadkowych mebli stojących przy ścianie, ale na próżno. On zawsze był ode mnie silniejszy.

– Klara, przygotuj trzydzieści miligramów morfiny – zwrócił się do mojej matki, w momencie, kiedy zaczął sadzać mnie na ciasnym metalowym krześle.

– Zostawcie mnie – zaczęłam się jeszcze mocniej opierać, aż dostałam z otwartej dłoni w twarz.

– Siedź cicho – warknął. – Tylko niepotrzebnie mnie dekoncentrujesz.

Unieruchomił mi ręce i nogi grubymi pasami, które przecierały mi skórę już przy najmniejszym ruchu.

– Dlaczego mi to robicie? – zapytałam, kiedy dotarło do mnie, że ponownie przegrałam.

Siedziałam na krześle zespolonym z podłogą i miałam przypięte ręce do twardych podłokietników. Sytuacja bez wyjścia.

– W kółko to samo – prychnął, kręcąc przy tym głową. – Po prostu źle trafiłaś, skarbie – zaśmiał się wulgarnie.

Nienawidziłam go. Jego opalonej skóry, zielonych oczu, ostrych rysów twarzy. I tego, jak mówił do mnie „skarbie". Nienawidziłam go całego.

– Czy to nie za duża dawka? – Matka stanęła obok niego, a w rękach trzymała napełnioną strzykawkę.

Była piękna, ale tylko z zewnątrz. Wnętrze miała równie paskudne jak mój ojciec.

– Nie umrze, jeśli o to ci się teraz rozchodzi – odpowiedział oschle i wyrwał jej jednorazówkę.

Odwróciłam wzrok i przeniosłam go na zasłoniete drewnianą roletą niewielkie okienko, a później na ściany, które pokryte były dodatkową matą wygłuszającą.

– Jaki kawałek sobie dzisiaj życzysz? – zapytał, głaszcząc obrzydliwie moje prawe ramię. – No jaki, hm? – wyszeptał, obśliniając przy okazji płatek mojego ucha.

– Twój ostatni – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Ktoś kiedyś mi uwierzy.

– Wciąż się łudzisz, Leno? – Do rozmowy postanowiła wtrącić się moja matka. – Zawsze kończy się tak samo. Ty uciekasz, a potem policja szybko cię odnajduje i przywozi do nas. – Jej zielonkawoniebieskie oczy zabłyszczały złowrogo. – Nigdy się od nas nie uwolnisz, córeczko. Na pewno nie przed osiemnastką.

Po jej słowach ojciec wbił strzykawkę w moją żyłę i się odsunął. Teraz pozostało tylko czekać. Na rozdzierający duszę krzyk. Na histeryczny płacz. Spojrzałam na nich z ukosa. Byli z siebie niezmiernie dumni.

– Kiedyś za to zapłacicie – wycharczałam i zwiesiłam głowę ciężko.

Po upływie może kilku sekund zaczęłam się jednak panicznie śmiać, dławiąc się powietrzem. Przecież oni mieli rację. Musiałam się z tym pogodzić.

– Nie liczyłbym na cuda – ktoś z nich odpowiedział, kiedy minął mi pierwszy atak, ale byłam już tak zamroczona, że nie rozpoznałam, do kogo należał ten głos.

Potem usłyszałam tylko szczęk zamykanych drzwi, a z głośników zawieszonych przy suficie ryknął wybrany przez ojca, znany już na pamięć kawałek:

It's   bugging   me
Grating   me
And   twisting   me   around
Yeah,   I'm   endlessly
Caving   in
And   turning   inside   out.*




                       *    *    *



Dni płynęły, a moja relacja z Krumem się pogłębiała. Nie staliśmy się od razu najlepszymi przyjaciółmi, ale zawiesiliśmy broń na bliżej nieokreślony czas. Nie zrezygnowaliśmy jednak z utarczek słownych, które najwyraźniej nas obu bawiły.

– Który wiersz Różewicza i dlaczego? – zapytałam, kiedy siedzieliśmy w środku nocy na białych leżakach i wpatrywaliśmy się w taflę wody basenowej.

– „Ocalony", Leno – westchnął cicho. – A dlaczego nie?

– I to niby ja porywam tłumy? – chrząknęłam. – Ty w tym bijesz mnie o głowę.

Odwrócił twarz w moją stronę, więc uczyniłam to samo. Dzisiaj jego oczy miały przyjemny wyraz. Dzisiaj Krum był miłym gościem.

– Przyznaj się. – Wskazał na mnie surowo palcem, marszcząc śmiesznie brwi. – Nie pamiętasz dobrze jego poezji i chciałabyś, żebym to ja ci ją przypomniał.

– Cholera, rozgryzłeś mnie. – Uniosłam ręce na znak kapitulacji, śmiejąc się bezgłośnie.

Zmieniła się również forma moich posiłków, bo nie jadłam już ich sama. Manczenko był dobrym towarzyszem, który podobnie jak ja, uwielbiał pić gorzką kawę i w milczeniu obserwować rozciągające się przed nami widoki.

– Dlaczego się tak uśmiechasz? – zapytał znad parującego kubka dużej czarnej.

– Bo tylko ty dobrze założyłeś, że lubię pić właśnie taką kawę – odparłam. – Ludmiła co spotkanie katowała mnie karmelowym latte.

– Dziwisz się? – Uniósł pytająco brew. – Jak słodkie dziewczynki mogą nie pić słodkiej kawki?

Może dlatego, że zawsze liczyło się wnętrze. A moje wnętrze było gorzkie.






* * *




* Frag. Muse Hysteria
Tłumaczenie:
"To mnie denerwuje
Więzi mnie
I obraca mną wokoło
Bez końca
Zapadam się
I wywracam na drugą stronę."

UWAGA. Jeśli już na tym etapie historii czujesz się za bardzo przytłoczony, a przytoczone sceny są dla Ciebie zbyt okrutne, to proszę, zakończ swoją przygodę z „Pełna wiary". Później będą o wiele cięższe w odbiorze fragmenty.

Trzymajcie się ciepło i do następnego,

SH.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top