IV: Krum Manczenko
Dzisiaj krótko i spokojnie. Nie, nie ma żadnych ukrytych kruczków.
Chociaż?
Siedziałam na wiklinowym krześle, obserwując wzburzone na horyzoncie morze, a zraszacze poniżej w ogrodzie właśnie rozpoczęły swoją codzienną pracę. Rola porannego ptaszka wciąż stanowiła dla mnie osobliwą nowość, ale postanowiłam potraktować to jako stan wyłącznie przejściowy. Po ponad tygodniu nieustannego leżakowania, do oczu zaglądnął mi wreszcie minimalny wstręt do spania. Bez namysłu upiłam łyk gorzkiej kawy i wsparłam wygodnie głowę o oparcie krzesła.
Warna powoli budziła się do życia. Wschodzące słońce odbijało konsekwentnie swoje promienie od tafli morza, a widok ten wywoływał u mnie przyjemną gęsią skórkę. Kilka takich poranków uświadomiło mi, co tak naprawdę chciał przekazać popapraniec pamiętnego popołudnia po moich dwóch dniach oderwania od rzeczywistości.
Jeśli jesteś do mnie chociaż trochę podobna, spodoba ci się tutaj.
Panorama z balkonu była niewyobrażalnie piękna i co trzecia osoba mogłaby za nią zaprzedać duszę nawet samemu Lucyferowi. Możliwe, że to nawet Manczenko stanowił ziemską jego wersję. Trudno jednak było stwierdzić na tym etapie, czy i mi to nadmorskie miasto skradło już serce.
Pozostała też kwestia podobieństwa. Nie uważałam, żebym była do niego podobna. Do człowieka, którego cechował wysoki poziom sarkazmu i wiary tylko we własne przekonania. Był również patologicznie uparty. Nie potrafił odpuścić.
Odłożyłam delikatnie zimny kubek, wypełniony do połowy kawą na popielatą płytę podłogową i wysunęłam dalej nogi. Zraszacze w tej samej chwili zakończyły swój poranny cykl, a ogrodnik popaprańca zabrał się za podcinanie krzewów przy murze. Był to całkiem zwyczajny na pierwszy rzut oka mężczyzna w średnim wieku, który to zawsze chodził ubrany na biało, przez co prawie od razu zdobył moją sympatię.
Ostatnie dni w twierdzy przesiąknięte były monotonią, a kontakt z samym M został mocno ograniczony. Po wizycie lekarza wpadł w niewyobrażalny szał na wiadomość, że z moim żołądkiem nie było najlepiej i bez wątpienia wymagał podjęcia jakichś kroków medycznych w niedalekiej przyszłości. Dodatkowo poziom erytrocytów we krwi był poniżej normy, ale to nie stanowiło na szczęście poważnego problemu. Wystarczyło uzupełnić te braki, jedząc większą ilość produktów bogatych w żelazo. I tak też się stało.
Jeszcze tego samego dnia pod wieczór jego kucharz przygotował dla mnie rybę, która została podana z pieczywem pełnoziarnistym. Popapraniec chyba sobie nie zdawał sprawy, że przez takie czyny okazywał mi wiele sympatii, na którą jak wcześniej uparcie utrzymywał, nie było go stać.
Jednak kiedy codziennie zaczęłam dostawać wątróbkę w sosie z suszonych śliwek, coś powoli zaczęło we mnie pękać. Nie zależało mi na swoim zdrowiu aż tak bardzo, żeby co kolację katować się właśnie czymś takim. Zresztą to i tak było nic.
Ten wariat wpadł w środku nocy do mojej sypialni i zażądał szczegółowych wyjaśnień, dlaczego tak bardzo wyniszczyłam własny organizm. Sam powód, który przedstawił mu lekarz, nie wystarczył. On musiał również poznać przyczynę, która mnie do tego popchnęła, a która była jak gorzka pigułka.
Nie pisnęłam ani słowa, mimo że w szale zaczął dewastować pokój, w którym tymczasowo zamieszkałam. Jednak kiedy dotarło do niego, że siłą nic nie mógł zyskać w tej sprawie, wyszedł bez słowa i trzasnął za sobą głośno drzwiami. Od tego czasu spotykałam go sporadycznie, a właściwie to wcale.
– Wstawaj! – wrzasnął, kiedy wciąż leżałam i wpatrywałam się w niego bez słowa. – Powiedziałem: wstawaj! – powtórzył ostro.
– Co ty sobie wyobrażasz? – Nie wytrzymałam, mimo że starałam się trzymać język za zębami. – Jestem twoim gościem, a nie własnością!
Oparł się o drewnianą szafę i chociaż był po przeciwnej stronie pokoju, słyszałam wyraźnie jego ciężki oddech. Był pod wpływem czegoś, co wyciągnęło z niego jeszcze większego potwora. Nie potrafił zapanować nad sobą, a ja nie miałam czym się bronić.
– Musisz mi powiedzieć – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Ja muszę wiedzieć – powtarzał to, jak w jakimś amoku.
Światło wiszącej lampy rzucało na jego twarz ponure cienie, które tańczyły, kiedy się poruszał. Manczenko miał przeraźliwie rozszerzone źrenice, z których wylewała się nieznana dotąd bezradność wymieszana z gniewem i strachem.
– Dlaczego tak bardzo zależy ci na tej informacji? – zapytałam niemrawo i ostrożnie wstałam, wciąż uważnie go obserwując.
Nie był sobą. A bardziej nie był tym człowiekiem, którego w pewien obkrojony sposób poznałam.
– Nie mogę ci powiedzieć. – Westchnął głośno. – Nie możesz wiedzieć – wyszeptał.
Cechował go paskudny cynizm. Chciał wiedzieć wszystko, a sam z siebie nie dawał żadnych informacji.
– W takim razie ja tym bardziej nie mogę wyznać ci swojego sekretu – syknęłam podirytowana jego zachowaniem.
Popapraniec odkleił się od szafy, poprawił swoje czarne rękawiczki i szybkim krokiem wyszedł z pomieszczenia.
Dostrzegałam go jedynie w najróżniejszych uczynkach. A to zdecydował się wstawić wiklinowe krzesło na mój balkon, kiedy spałam, innym razem jego człowiek umieścił ekspres do kawy na stoliku nocnym, z wystarczającym zapasem ziaren i zestawem eleganckich ceramicznych kubków. Jeszcze później w ramach rekompensaty za wątróbkę, zaczęłam dostawać drugą, poprawkową kolację, która było o niebo lepsza od tej pierwszej. Składała się zawsze z baklawy oprószonej prażonymi migdałami i aromatycznej kawy. Czasem serwowano mi dodatkowo ajran, popularny w tych stronach napój wytwarzany z jogurtu i wody.
Nie mogłam wyznać popaprańcowi prawdy, nawet gdybym tego chciała. Wyparłam ją lata temu, bo była dla mnie zbyt ciężka. Nie potrafiłam z nią normalnie funkcjonować. Była kulą u nogi. Zresztą, nawet Luke jej nie poznał, chociaż na samym początku naszego związku się jej domagał.
Dziwiłam się, że facet, którego imienia nawet nie znałam, miał śmiałość zażądać tak prywatnych informacji. Z drugiej też strony zaczęłam zdawać sobie sprawy, że moja odmowa była dla niego czymś dotąd niespotykanym, bo sprawiał wrażenie osoby, której ewidentnie się nie odmawiało. A jeśli już ktoś się na to zdecydował, musiał mieć świadomość przykrych konsekwencji.
Przeciągnęłam się na krześle i wlepiłam oczy w spokojne już morze. Zazdrościłam plażowiczom, że prócz takiego widoku, mogli tam być fizycznie i cieszyć się dobrą pogodą. Nie przypuszczałam, żeby ten nieobliczalny mężczyzna pozwolił mi kiedykolwiek wybrać się na plażę, zwłaszcza że zabronił nawet pieszych wycieczek po mieście. Finalnie nie ruszałam się nawet z własnego pokoju. Dobrowolnie uwięziłam się w luksusowej klatce, rezygnując w dodatku z poznania tak fantastycznego ogrodu na własną rękę. Musiałam zadowolić się wyłącznie widokiem z balkonu.
Ogrodnik skończył strzyc wysokie krzewy i zabrał się za podlewanie kwiatów, do których nie docierała woda ze zraszaczy. Po części zazdrościłam mu takiego bezstresowego zajęcia. Tylko nie byłam pewna, czy wybrał sobie odpowiedniego pracodawcę. Chociaż może z drugiej strony Manczenko nie skąpił mu pieniędzy. Na pewno zapewniał ogromny ogród, który mógł być rajem dla ludzi trudniących się właśnie takim fachem.
Dojrzałam do decyzji, żeby realnie popracować nad opuszczeniem Warny. Musiałam dowiedzieć się, gdzie popapraniec schował moje dokumenty i telefon. Wymyślić, jak niepostrzeżenie otworzyć masywną bramę, żeby następnie niezauważalnie przez nią przejść i uciec. Jedno było pewne, chciałam prysnąć przy pierwszej możliwej okazji. Jednak nie byłam naiwna.
Domyślałam się, że cała twierdza naszpikowana była kamerami, odpowiednimi zabezpieczeniami, a dodatkowo ludzie pełniący tu służbę musieli w jakiś sposób zdobyć zaufanie rodziny Manczenko i jego samego, a to oznaczało, że nie mogłabym liczyć na ich ewentualną pomoc w zorganizowaniu mojej ucieczki. Jedynym wyjściem z tej nietypowej sytuacji było cierpliwe poczekanie na rozwiązanie całej sprawy albo podjęcie próby przechytrzenia samego popaprańca. Domyślałam się, że ta druga opcja nie miała pewnie większego sensu, ale wolałam ją niż bezczynne siedzenie na tyłku w pokoju.
Kiedy mężczyzna w bieli opuścił ogród, wstałam i weszłam do chłodnego pomieszczenia. Zaczęłam powoli doceniać zamontowany w nim klimatyzator. Poranki w Warnie były wyjątkowo upalne, a tak mogłam przynajmniej schronić się w swojej sypialni. Rzuciłam smętne spojrzenie na rozwalone łoże, odsuwając od siebie nagłą myśl o drzemce. Kierując się do wyjścia, zahaczyłam jeszcze o łazienkę. Opłukałam twarz zimną wodą i przejechałam kilka razy szczotką po suchych już włosach. Byłam gotowa na opuszczenie swojego złudnie bezpiecznego gniazdka.
Wyszłam z łazienki i podeszłam do głównych, przyciemnionych drzwi. Zbliżyłam do nich ucho i przez chwilę nasłuchiwałam odgłosów zza nimi w ciszy. Nie chciałam natknąć się na kogoś ze służby w korytarzu. Wystarczył sam fakt, że był już straszny bez ich dodatkowej obecności. Minęła może minuta albo dwie, kiedy odważyłam się przekręcić klamkę.
W przedsionku panowały egipskie ciemności, aż przeszły mnie nieprzyjemne dreszcze po plecach. Postałam niepewnie przy framudze, chcąc przyzwyczaić oczy do panującego półmroku. Kiedy poczułam się trochę pewniej, zatrzasnęłam za sobą cicho drzwi i ruszyłam wolnym krokiem do przodu. Miałam już swój mały cel w głowie. Chciałam zaszyć się w bibliotece i sprawdzić, jakie też to książki się w niej znajdowały. Żyłam przekonaniem, że dzięki nim mogłabym się przekonać, jakim człowiekiem był Manczenko. Książki, jakie czytaliśmy często były odzwierciedleniem naszej duszy. To mógł być jakiś trop.
Niestety tak jak podejrzewałam, nie trafiłam do niej za pierwszym razem, nawet nie za drugim. Przez przynajmniej kwadrans kluczyłam po piętrze, otwierając drzwi do kolejnych pomieszczeń albo spotykając się z drażniącym oporem. Te jego cholerne pokoje pod kluczem.
Ostatecznie trafiłam do biblioteki i z radością odkryłam, że nie była pogrążona jak wszystko pozostałe w mroku. Kilka lamp zostało zapalonych już wcześniej, a w kominku radośnie tańczyły płomienie ognia. Widocznie ktoś zdążył z niej przede mną skorzystać.
Bez większego namysłu zaczęłam szperać po szerokich drewnianych półkach, z daleka omijając te pozycje, które zostały zapisane w cyrylicy i dziwnym zbiegiem okoliczności były najbardziej zakurzone. Sama nie wiedziałam, skąd wziął się wstręt do tego alfabetu.
W dość krótkim czasie zdążyłam zauważyć, że więcej było książek w języku angielskim, ale nie były to propozycje, które mogłyby mnie zainteresować. Przeważały obszerne tomiszcza historyczne, a zwłaszcza te związane z militariami.
Zapuściłam się dalej i odkryłam coś, czego się nie spodziewałam. Całe tylne regały, pieczołowicie schowane przed widokiem ciekawskich oczu, wyłożone były polskimi książkami. Oczywiście przypuszczałam, że popapraniec mógł mieć z kilka takich, ale nie aż tyle.
Ponownie nasunęło mi się to jedno natrętne pytanie. Dlaczego Bułgar dość biegle posługiwał się tak nieoczywistym dla swojego kraju językiem obcym, jakim był język polski? Zaczęłam wodzić wzrokiem po długich półkach i z coraz większym zaskoczeniem odkrywać ich zawartość.
Poezja. Wszędzie.
Wiersze pani Wisławy Szymborskiej, a także pozycje męskich twórców: Różewicza, Miłosza, a nawet Baczyńskiego. Kto by się spodziewał czegoś takiego właśnie po nim? Po człowieku, którego chciałam postrzegać za niemądrego aroganta?
Najbardziej z boku dostrzegłam Lalkę Bolesława Prusa, przez co moje serce zabiło szybciej. To była moja ulubiona lektura jeszcze z czasów liceum, którą ponownie z sentymentem przeczytałam na drugim roku studiów.
Bez żadnego oporu po nią sięgnęłam i przejechałam palcami po wysłużonej okładce. Trzymałam w dłoniach kawał dobrej historii, która kiedyś mnie zafascynowała. Uśmiechnęłam się z tego nagłego daru od losu i włożyłam książkę pod pachę. Mogłam i chciałam na tym etapie zakończyć swoje wstępne myszkowanie. Zadowolona, ale z głową pełną wciąż niewypowiedzianych na głos pytań, ruszyłam w stronę wyjścia.
Wyminęłam masywne ławy w centrum pomieszczenia i rzuciłam ukradkowe spojrzenie w kierunku palącego się jeszcze kominka. Zatrzymałam się osłupiała dopiero po dwóch szybszych krokach i odwróciłam się powoli. Co on tu robił? Książka, którą miałam pod pachą, niezdarnie się z niej wysunęła i głośno upadła na posadzkę. Popapraniec nawet nie drgnął i bez słowa upił ze szklanki łyk bursztynowego płynu.
– Przepraszam za hałas – wymamrotałam flegmatycznie po angielsku, sięgając po swoją zgubę.
Mężczyzna skinął sztywno głową i dopił duszkiem pozostałość napoju. Jak długo zamierzał być obrażony? Lekko podminowana jego zachowaniem, ścisnęłam mocniej książkę i ruszyłam ponownie w stronę drzwi. Już miałam pociągnąć za klamkę, kiedy usłyszałam trzask rozbijanego szkła. Odwróciłam się i zobaczyłam go oddalonego o niecały metr. Patrzył gdzieś w bok i ciężko dyszał.
– Możemy porozmawiać? – wycharczał po polsku i w końcu spojrzał mi z trudem w oczy.
W nim było coś takiego, co przykuwało uwagę. Nie wyglądał niebezpiecznie, chociaż mógł budzić przerażenie. Miał na zewnątrz spokojne usposobienie, ale wystarczyło się tylko przyjrzeć uważniej, by dostrzec w nim pewną formę skrupulatnie ukrywanego szaleństwa. Mrocznego szaleństwa.
– Z chęcią – odparłam również po polsku, bo nie miałam siły dłużej prowadzić tej idiotycznej wojny.
Manczenko ruszył szybkim krokiem w kierunku kominka, aby po chwili usiąść niedbale na fotelu. W milczeniu czekał, aż do niego dołączę, a ja zamierzałam tę zachciankę spełnić. Bez zbędnego przedłużania zajęłam najbliżej znajdującą się kanapę o barwie smoły i usiadłam na jej skraju. Mężczyzna przejechał dłonią po szczęce, przez co dopiero teraz zauważyłam, że pierwszy raz odkąd przybyliśmy do jego twierdzy, nie założył tych swoich czarnych rękawiczek.
– Jak bardzo jesteś urażona z powodu mojego nocnego wybryku sprzed kilku dni? – zapytał i zmrużył na moment oczy.
Nie byłam na niego zła. Dzięki tej sytuacji uzmysłowiłam sobie, że musiałam być przygotowana na wszystko. Dowiedziałam się też, że popapraniec miał swoje uzależnienia, które przejmowały nad nim kontrolę.
– Wcale. – Wzruszyłam ramionami, a mężczyzna zaczął wolno kiwać głową, przyswajając to jedno niedbale wypowiedziane przeze mnie słowo.
– Liczę, że to była szczera odpowiedź, Leno – odpowiedział. – Ze swojej strony mogę dodatkowo zapewnić, że już więcej tego nie powtórzę.
Uśmiechnęłam się miło zaskoczona taką deklaracją. Manczenko uniósł do góry powieki i ośmielony zaglądnął głęboko w moje oczy. Ścisnęłam mocniej książkę pod wpływem intensywności tego spojrzenia.
– Ale pewnie nie zależy ci na moim zaufaniu? – zapytałam cicho, pamiętając dobrze jego słowa podczas mojego trzeciego dnia pobytu w twierdzy.
Od razu zrozumiał, jaką sytuację chciałam przywołać. Spoważniał na moment, a ja poprawiłam się nerwowo na siedzeniu.
– Zależy – mruknął, nie odrywając ode mnie swoich wielkich brązowych ślepi. – Mamy wspólnego wroga, a to cholernie jednoczy.
Nie wierzyłam w jego teorię. Nie byłam z nim również szczera. Mogłam mu przecież wyznać, kogo podejrzewałam. Tylko to pociągnęłoby za sobą serię pytań, na które nie chciałabym odpowiadać.
– Czy twoi pracownicy już coś ustalili? – Oparłam się wygodnie o zagłówek kanapy.
Wiedziałam, jakiej odpowiedzi się spodziewać.
– Wciąż nad tym pracują. Cierpliwości – odpowiedział wymijająco.
Wyprostowałam palce, żeby za moment znowu je zgiąć. Jego obecność mnie dekoncentrowała, ale na pewno się go nie obawiałam. Nie potrafiłam. I to było dla mnie dość niezrozumiałe.
– Nie sądziłam, że aż tyle to potrwa – przyznałam, udając zmartwienie.
– Napijesz się? – Zaproponował nagle, skinięciem wskazując szklaną butelkę whisky. – Jest naprawdę dobra.
Mogłam albo dłużej mu odmawiać, albo wziąć się w garść i zdobyć jego sympatię. Przynajmniej postarać się uśpić czujność.
– Poproszę. – Uśmiechnęłam się uprzejmie i odłożyłam delikatnie książkę na bok, którą dopiero teraz mężczyzna zauważył. Uniósł jedną brew pytająco.
– Nie chciałam grzebać w twoich rzeczach – wymamrotałam. – Nudziłam się, przepraszam. – Próbowałam wytłumaczyć, kiedy wciąż milczał. – Mogę ją nawet teraz odłożyć na miejsce – dodałam speszona.
– Spokojnie, ja się nie złoszczę – odparł, a ja pierwszy raz nie zostałam zaatakowana chłodem tego jego surowego i wyniosłego spojrzenia.
– Miła odmiana – rzuciłam sarkastycznie i wyciągnęłam rękę po szklankę, którą ostrożnie mi podał.
Trunek miał ładny, bursztynowy odcień. Byłam już jednak przekonana, że nie będzie on dla mnie równie dobry, jak dla niego.
– Dlaczego wybrałaś Lalkę Prusa? – zapytał po chwili ciszy, która była mniej niezręczna niż za pierwszym razem. – Bezrefleksyjny czy świadomy wybór?
Upiłam łyk gorzkiego napoju, leniwie wodząc oczami po jego twarzy. Ostro zarysowana szczęka, szeroka broda i mocno zarysowany łuk brwiowy.
– To moja ulubiona książka z liceum. – Wyznałam niechętnie. – Dzięki niej zdałam maturę ustną z języka polskiego.
– Cóż za wyczerpująca odpowiedź – zakpił i sam sobie dolał następną kolejkę. – Potrafisz porwać tłumy.
– Czego ty oczekujesz? – Nie próbowałam ukryć swojego zażenowania.
– Mam wrażenie, że starasz się przy mnie ważyć słowa – odrzekł, poruszając szklanką i wpatrując się we wzburzone whisky. – Nie jestem sądem. Wszystko, co powiesz, nie zostanie wykorzystane przeciwko tobie.
Umiał być sarkastyczny na zawołanie. Przesiąknął tym.
– Jak masz na imię? – Postanowiłam zignorować jego kąśliwą uwagę.
– Czy to istotne? – Zmarszczył brwi. – Lepiej ci się rozmawia z ludźmi, kiedy masz takie informacje?
– Tak – warknęłam, zakładając nogę za nogę. – Ale jeśli to taka wielka tajemnica, to ją uszanuję.
– Powtarzasz się. – Zaśmiał się serdecznie i szybko upił kilka łyków, a następnie odłożył głośno szklankę na drewniany stolik.
– Nie odpuścisz, co? – rzucił niemiło i oparł się o żelazną barierkę.
– Bo robisz tajemnicę z błahej sprawy – odwarknęłam.
Nie potrafiłam go zrozumieć. Nie chciałam go zrozumieć.
– Mógłbym powiedzieć dokładnie to samo – mruknął, przeczesując włosy palcami, które osłonięte były cienkim czarnym materiałem.
– Mylisz się – wymamrotałam. – Ale dobrze. Poddaję się. Słyszysz? Poddaję się!
– Czyżby? – zapytał prześmiewczo, ściągając brwi.
– Oczywiście. Skoro twoje imię to taka wielka tajemnica, to ją uszanuję.
– Masz podobnie. – Zamrugałam szybko, kiedy i do mnie to dotarło.
Ja i popapraniec jednak mieliśmy ze sobą coś wspólnego. Drążyliśmy te tematy, na które nie zdobyliśmy satysfakcjonującej nas odpowiedzi. Dlaczego? Bo oboje nie potrafiliśmy przyjąć odmowy. Byliśmy na to zbyt dumni.
– Jestem Krum – rzekł znienacka. – Krum Manczenko.
– Poważnie? – Zdziwiłam się. – W takim razie, gdzie zgubiłeś Hermionę? – Zażartowałam, nie mogąc odpuścić takiej okazji.
Zadziwiający zbieg okoliczności. Manczenko podobnie jak Wiktor Krum z Harry'ego Pottera również był Bułgarem i w wolnych chwilach zachowywał się jak gbur.
– Miałem zbyt dużą konkurencję. – Uśmiechnął się pod nosem. – Rudy Ron był nie do pokonania. Może to i dobrze.
To Weasley nie dorównywał mu do pięt.
– Miło cię wreszcie poznać. – Wstałam i wyciągnęłam w jego kierunku dłoń, którą ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy uścisnął.
Miał przyjemną w dotyku skórę. Taką delikatną. Niegroźną.
– Ciebie również – wymamrotał, a jego brązowe oczy złagodniały, przez co zaczął wyglądać sympatycznie.
Staliśmy w milczeniu po obu stronach stolika, niezręcznie się trzymając. I nikt z nas tego nie przerwał szybko, jakbyśmy byli za bardzo tym faktem zawstydzeni, a tym samym zapomnieliśmy jak się prawidłowo zachować.
– Tak – uciął Krum i zabrał swoją dłonią, którą schował do kieszeni.
– Tak – powtórzyłam oschle i usiadłam na kanapie.
Chyba przypadkiem odkryłam kolejne podobieństwo. Oboje byliśmy dziwni.
* * *
To było moje pierwsze późne popołudnie, które spędzałam w drewnianej altanie zlokalizowanej na tyłach ogromnego ogrodu. Na zewnątrz wciąż było gorąco, ale nie na tyle, żeby nie móc wysiedzieć, a chwili wytchnienia zapewniał lekki wietrzyk. Nie byłam również sama. Towarzyszył mi popapraniec. To znaczy Krum Manczenko.
Chociaż minęło już kilka godzin, odkąd mi się przedstawił, nadal nie mogłam przywyknąć. Nie była to jednak kwestia samego imienia. W bibliotece odkryłam przecież nietypowy zbiór książek, które w żaden sposób mi do niego nie pasowały. A to świadczyło tylko o tym, że mój wcześniejszy osąd o nim był mylny.
Mężczyzna siedział po drugiej stronie podłużnej ławy pełniącej funkcję stołu i nieustannie coś notował w skórzanym kajeciku. Co jakiś czas robił sobie krótkie przerwy, podczas których upijał łyk niegazowanej wody z wysokiej szklanki i rzucał mi ukradkowe spojrzenia.
– Wyglądasz, jakbyś chciała zadać mi jakieś pytanie – stwierdził za którymś razem, kiedy to odkładał niewielki zeszyt na bok.
– A powinnam? – Złączyłam dłonie i odchyliłam się do tyłu.
Nienawidziłam dokonywać błędnych założeń. Chciałam żyć w tym pozornym przekonaniu, że Krum był skończonym kretynem, który jedyne co potrafił to rozkazywać. W żaden sposób nie byłam gotowa, żeby dostrzec w nim wartościowego człowieka. A i tak niechęć do niego osiągnęła już zbyt wielkie rozmiary, by móc to tak po prostu zatrzymać.
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Może to jednak ja powinienem. – Zmarszczył czoło.
– Nie hamuj się – odpowiedziałam cicho, wciąż patrząc mu w oczy.
Wiatr targał jego krótkie włosy na głowie, a twarz nie wyrażała już więcej żadnych emocji.
– Może wytłumaczysz mi swoją reakcję w bibliotece? – zaproponował niewinnie i mogłabym przysiąc, że uśmiechnął się przelotnie.
– Nie ma czego tłumaczyć – warknęłam, prostując się na szerokiej drewnianej ławce.
Nie znosiłam popaprańca, ale w pewnych aspektach go podziwiałam. Potrafił doskonale zdominować przestrzeń, w której akurat się znajdował, a jego pewność siebie była godna pozazdroszczenia.
– Ja jednak uważam, że jest co – zaprotestował.
– Wychodzi na to, że poznałaś już dwa moje sekrety – stwierdził, stojąc przy kominku, w którym tlił się jeszcze ogień.
Podrapałam się nerwowo po wnętrzu dłoni i ponownie spojrzałam na niego z ukosa, akurat w momencie, kiedy wpatrywał się w pustą szklankę.
– Nie rozumiem? – odpowiedziałam skonsternowana.
Domyślałam się, że chodziło mu o imię, które z początku starał się skrupulatnie przede mną zataić, ale nie miałam pomysłu, jaki to drugi sekret miał na myśli.
– Przecież wiesz – prychnął. – Dorwałaś się do mojej skromnej kolekcji.
Były jego. Teraz już nie mogłam mieć żadnych wątpliwości. Krum czytał wiersze. A przecież ten, kto się w nie zagłębiał, był w stanie zrozumieć drugiego człowieka.
Zrobiło się niezręcznie.
– Którego z autorów lubisz najbardziej? – odważyłam się jednak zapytać.
Nie zatrzymałam się, chociaż w głowie słyszałam taki cieniutki głosik ostrzegawczy, który przypominał mi, że czasem lepiej było żyć w niewiedzy. Szkoda tylko, że ja zawsze postępowałam na przekór.
– Żadnego – odparł szorstko. – Doceniać tak, ale lubić? – Zamyślił się. – Nie. Tak to nie działa.
Zaskoczył mnie, chociaż z trudem starałam się to przed nim zataić. Jeszcze nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak Manczenko. Był groteskowy, ale w przyjemny sposób.
– To którego w takim razie doceniasz? – Nie odpuściłam. To było silniejsze.
Odwrócił się w moją stronę, a nasze spojrzenia się skrzyżowały. Przez chwilę słychać było tylko trzaskanie drwa w palenisku.
– Różewicza – wymamrotał. – Kojarzysz może? – Skinęłam głową, coraz bardziej zdumiona. – Prawdziwy poeta moralnego niepokoju.
– Tematem przewodnim w jego twórczości była ludzka moralność – powiedziałam cicho jakby tylko do siebie.
Czy to był jakiś żart? Popapraniec i ludzka etyczność?
– I nie tylko – odpowiedział z energią. – W swoich pracach poruszał szereg pytań. Między innymi czy dobro, miłość i wiara jeszcze w ogóle coś znaczą?
Zamrugałam szybko. Byłam zdziwiona. Zaniepokojona. Nawet i w pewnym stopniu przerażona. Nie mogłam dłużej tego kontynuować.
– Przepraszam – wydusiłam z siebie. – Przepraszam – powtórzyłam półszeptem i gwałtownie wstałam, myśląc tylko o ucieczce z biblioteki.
– Leno? – Głos Kruma wyrwał mnie z chwilowego zawieszenia. – Jesteś strasznie blada – zauważył.
Musiałam mu powiedzieć prawdę. W istocie był takim samym człowiekiem jak ja. Oczywiście, że popełniał błędy, ale kto tego nie robił?
– Nie przepadam za tobą – wykrztusiłam, nawiązując z nim kłopotliwy kontakt wzrokowy.
Miał beznadziejne oczy. Takie piękne.
– O – wyrwało mu się. – Wcale ci się nie dziwię – dodał cicho.
Zesztywniałam. Jeśli ktoś powiedziałby mi coś podobnego, bez wahania odpowiedziałabym dokładnie to samo co on. Domyślałam się, jak ciężko było ze mną wytrzymać.
– Pozwól mi dokończyć – wymamrotałam zduszonym głosem. – Nie przepadam za tobą, bo miałam mylny obraz twojej osoby.
Sam przecież na niego zapracował. Odurzył mnie dwukrotnie i wywiózł do innego miasta. Próbowałam się bronić w myślach, żeby nie poczuć się jak skończona idiotka.
– Jaki dokładnie? – zapytał, marszcząc czoło.
Czarna koszula z długim rękawem, którą założył, przylegała teraz do jego dobrze zbudowanego ciała, ponieważ zerwał się niespodziewanie silny wiatr.
– Ja... – zawahałam się – ja na pewno nie postrzegałam cię za kogoś, kto mógłby czytać te wszystkie wiersze, odczuwać jakieś pozytywne emocje – zaczęłam wymieniać, obserwując uważnie jego mimikę twarzy.
– Popaprańcy nie lubią literatury, co? – Poprawił rękawiczki i uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
– Co? – W pierwszej chwili mnie zaskoczył, ale zaraz po tym zaczęłam się śmiać.
Krum potrafił być również zabawny. Oczywiście wszystko robił w dziwaczny sposób, ale to miało swój urok.
– Leno, zaraz wracam. – Zerwał się z ławki, a kiedy odwróciłam się za siebie, zobaczyłam średniego wzrostu mężczyznę, który cały był ubrany na czerwono. – Przepraszam – dodał bezgłośnie i razem z nieznajomym zaczął się oddalać w kierunku twierdzy.
Kiedy zniknęli mi z oczu, wstałam i zaczęłam się nerwowo rozglądać po okolicy. Musiałam wykorzystać moment, żeby się wstępnie rozejrzeć. Mieć poczucie, że zaczęłam coś realnie robić w sprawie swojej ucieczki.
Wyszłam z drewnianej altanki, której elementy zostały starannie pomalowane na biało i ruszyłam w stronę wysokiego muru, żeby przyjrzeć mu się z bliska. Czułam na odsłoniętych ramionach ciepło, jakie dawały padające na nie promienie bułgarskiego słońca.
Przemierzałam w ciszy krótko ścięty zielony trawnik i podziwiałam kunszt białego pana tego miejsca. Ogrodnik Manczenka musiał poświęcać tej przestrzeni wiele serca, a to zasługiwało na aprobatę. Miał rękę do roślin, czego nie powiedziałabym sama o sobie. Potrafiłam zabić nawet mało wymagającego kaktusa.
Ogrodzenie zdawało się zostać wykonane z grubego betonu. Uniosłam głowę do góry. Mogło mieć co najmniej z trzy metry wysokości. „To nie więzienie" – zaczęłam sobie bezgłośnie powtarzać. Właścicielom mogło przecież zależeć na prywatności, nie dlatego, że mieli coś do ukrycia, ale z tego powodu, że ludzie często byli zbyt uprzykrzający. A to potrafiło zmęczyć nawet tych najbardziej cierpliwych i wyrozumiałych.
W milczeniu szłam wzdłuż muru, wciąż uważnie go obserwując. Sama nie wiedziałam, czego dokładnie tu szukałam. Zatrzymałam się na moment, kiedy dostrzegłam kilka bordowych plamek na jego powierzchni. Zbliżyłam do nich twarz i już miałam dotknąć jednej palcem, kiedy usłyszałam za plecami głos Kruma.
– Co ty robisz? – zapytał podejrzanie nerwowo.
– Właściwie to nic. – Odwróciłam się do niego przodem. – Tylko sobie zwiedzam. – Wzruszyłam apatycznie ramionami.
W dłoniach trzymał dwie duże szklanki wypełnione do trzech czwartych objętości żółtym płynem, który prawdopodobnie był cytrynową lemoniadą.
– Napijesz się? – zaproponował już milszym tonem. – Jest tak upalnie, że trzeba z tym jakoś walczyć – wyjaśnił.
– Pewnie – wymamrotałam, a on podał mi jedną z nich. – Więc do dna – sapnęłam i duszkiem wypiłam zawartość.
Lemoniada była idealna w smaku. Nie za słodka, nie za kwaśna. Taka w sam raz. Krum uśmiechnął się do mnie, jakby właśnie wydarzyło się coś, czego bardzo pragnął. Zmarszczyłam czoło i odwróciłam wzrok.
W oddali położony był basen, którego woda aż przywoływała do siebie. Miałam ochotę do niej wskoczyć nawet w tym wszystkich ubraniach, które miałam na sobie. Westchnęłam.
– Może opowiesz mi coś o sobie? – zapytał, kiedy zaczęliśmy wracać do drewnianej altany.
– Co chcesz wiedzieć? – burknęłam, wyczuwając nagle dziwny posmak w buzi.
Zaczęłam nerwowo przełykać ślinę, która stawała się coraz gęstsza. Zmrużyłam oczy, bo zaczęło razić mnie światło.
– Może coś o rodzicach? – wyszedł z niewinną propozycją. – Jacy oni są? – doprecyzował szybko.
– Co? – wybełkotałam zaskoczona, zatrzymując się w miejscu, a otaczające mnie elementy zaczęły się wokół mnie kręcić. – Potwory – wysyczałam zdruzgotana i zmusiłam swoje nogi do dalszego ruchu.
Altanka pożółkła, a w niektórych miejscach się rozjeżdżała. Przetarłam oczy pięścią. Coś było nie tak.
– Słodkich snów – wyszeptał Krum.
– Brzydzę się jej, rozumiesz? – odparła i głośno westchnęła.
– Ile razy ci powtarzałem, że możemy się jej łatwo pozbyć? – warknął. – No ile? – wycharczał. – Nie byłaś wtedy zainteresowana – przypomniał gorzko.
Oboje stali odwróceni do mnie tyłem. Moja matka i mój ojciec. I zarówno on, jak i ona szczerze mnie nienawidzili. Od samego początku.
– Może umieścimy ją w szkole z internatem? – zaproponowała, ale jej ton głosu wskazywał, że sama nie była przekonana do tego pomysłu.
– Nie – zaprotestował. – To dopiero skomplikowałoby wszystko.
Światło zapalonej małej lampki, która położona była na kolonialnej konsoli, rzucała ponure cienie na ich opalone twarze. Zwłaszcza ojciec miał ciemniejszy odcień skóry, bo często podróżował. Gdzie? Tego nigdy nie wiedziałam.
– Za kilka lat będzie pełnoletnia – zauważyła strapiona. – Nie zamkniemy jej przecież. Ludzie się domyślą!
– Powiemy, że wyjechała – rzucił szorstko i poruszył się, tak że stał teraz do mnie bokiem.
Widziałam dokładnie jego ostro zarysowaną lewą połowę twarzy. Marszczył czoło, kiedy wpatrywał się w moją matkę, która była uosobieniem niezaprzeczalnego piękna. Miała kształtne ciało, po plecach spływały jej falami długie blond włosy, a jej zielonkawoniebieskie oczy były najpiękniejszymi, jakie widziałam.
– Musimy coś innego wymyślić! – warknęła.
Zawsze martwiła mnie jej huśtawka nastrojów. Ciężko było się w niej prawidłowo odnaleźć. A to wiązało się z poważnymi konsekwencjami.
– Poradzę się znajomego – oznajmił. – A ty się na ten czas ogarnij. Nie wiem, trzymaj się od niej z daleka. Wyjedź. Cokolwiek.
– Tak zrobię – zapewniła i przytuliła się do mojego ojca, który od razu odwzajemnił jej uścisk.
* * *
Obudził mnie silny, pulsujący ból głowy. Z trudem uniosłam się do pozycji siedzącej. Musiał być już środek nocy, bo wszystko, co mnie otaczało, pogrążone było w ciemności. Dotknęłam ostrożnie skroni i syknęłam.
Nie potrafiłam sobie przypomnieć, o której i w jakich okolicznościach poszłam spać. Ostatnie, co pamiętałam to była rozmowa z Krumem w drewnianej altanie w ogrodzie. Ten moment, kiedy mnie rozbawił. Uśmiechnęłam się pod wpływem tego wspomnienia.
– Pozory mylą – wymamrotałam do siebie i zdecydowałam się zwlec z łóżka, żeby rozprostować obolałe mięśnie.
Już przy pierwszym kroku zakręciło mi się w głowie i musiałam podeprzeć się gładkiej ściany. Przymknęłam oczy i starałam się wyrównać przyspieszony, płytki oddech.
– Spokojnie, Leno – wyszeptałam i ruszyłam w stronę drzwi.
Kiedy się przy nich znalazłam, do moich uszu zaczęły napływać jakieś stłumione dźwięki rozmowy. Jednak z każdym kolejnym słowem stawały się one coraz mniej wyraźne, aż zapanowała cisza.
Ostrożnie przekręciłam zimną w dotyku klamkę i wyszłam na korytarz, w którym jedynym źródłem światła były zapalone przy samej podłodze niewielkie ledy. Prócz mnie nie było tu żadnej żywej duszy. Zagryzłam nerwowo zęby i przy akompaniamencie cichych skrzypnięć udałam się do biblioteki.
W pomieszczeniu panował półmrok. Nie palił się nawet ogień w kominku. Podeszłam do podłużnego stołu i wcisnęłam włącznik jednej z lamp na nim stojących. Ciemnożółte światło rozświetliło tylko niewielką część tej ogromnej przestrzeni.
– Podejście drugie, Krum – mruknęłam i skierowałam się na tyły, gdzie ukrywał swoją kolekcję, która budziła u mnie przecież tak sprzeczne odczucia.
Jednak kiedy skręciłam w boczną alejkę, a później w kolejną dostrzegłam go siedzącego na podłodze. Opierał się o ścianę, a na posadzce obok leżała zapalona mała latarka skierowana w stronę wysokiego regału. On chyba drzemał.
Odważyłam się podejść bliżej, żeby upewnić się, co do swojego podejrzenia. I teraz już nie miałam żadnych wątpliwości. Krum tu zasnął. W lewej dłoni trzymał cienką książkę w szmaragdowej oprawie, która od razu przykuła moją uwagę.
– Igram z ogniem – powiedziałam półszeptem i delikatnie ją wyciągnęłam spod jego palców.
Wstrzymałam oddech. Mężczyzna poruszył niespokojnie głową, ale oczy wciąż miał przymknięte. Kiedy upewniłam, że dalej spał, wycofałam się cicho do przedniej części biblioteki.
Położyłam książkę na ciemnobrązowym blacie i ostrożnie odsunęłam krzesło, żeby na nim usiąść. Bijąc się z myślami, wreszcie ją otworzyłam i dopiero po chwili dotarło do mnie, że byłam w posiadaniu czegoś, czego nie powinnam była w ogóle zobaczyć.
To był notatnik, którego wszystkie strony zostały starannie zapełnione odręcznym pismem. Całe linijki tekstu, a niektóre również zapisane w języku polskim. Przełknęłam ślinę i zaczęłam czytać jedną z przypadkowych stron.
Dwudziesty czwarty lipca, wtorek
Dziś już nie żyłem, chociaż teoretycznie obchodziłem swoje dwudzieste piąte urodziny. Wreszcie zrozumiałem coś, o czym podświadomie wiedziałem od samego początku swojego istnienia.
Nigdy tak naprawdę nie byłem człowiekiem. Jasne. Próbowałem latami oszukiwać przeznaczenie, ale za każdym razem kończyłem tak samo. Zniszczony.
Właściwie to nie pojmowałem ludzi. Potrafili codziennie posyłać mi krzywe spojrzenia, by następnie w ten jeden dzień w ciągu roku zapomnieć o nienawiści do mnie i złożyć mi szczere? życzenia.
K.
Kiedy skończyłam czytać, poczułam się podle. To był jego pamiętnik, jego prywatna przestrzeń, którą postanowiłam bez serca naruszyć. Nigdy wcześniej tak nie postępowałam. Starałam się kontrolować.
Odsunęłam cicho krzesło i wstałam. Z wyraźną niechęcią zamknęłam dziennik, żeby móc odłożyć go na swoje miejsce. Krum nie mógł się dowiedzieć, że to widziałam. Zwłaszcza że podejrzewałam, że mogły się tam znajdować o wiele mocniejsze wpisy.
Skręciłam w boczną alejkę, a później w kolejną i z mocno bijącym sercem podeszłam do śpiącego mężczyzny. Wyglądał zupełnie inaczej niż za dnia. Był taki niewinny. Opadły mu włosy na czoło i teraz miał uroczą, krótką grzywkę.
Wstrzymałam na moment oddech i zgięłam się, żeby odłożyć jego własność na posadzkę. Nie chciałam go przypadkiem obudzić. Jednak kiedy się wyprostowałam, Krum miał już otwarte oczy i wpatrywał się prosto we mnie.
* * *
Złe ze mnie stworzenie, ale właśnie teraz czas na przerwę! Zresztą, opis mojego profilu nie był przypadkowy.
To co? Do następnego?
Oby nowy rok był po prostu normalny. Bo akcja w rozdziałach będzie mocno popaprana.
« SH
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top