Rozdział 3
Lato mijało, skończył się lipiec, a po nim sierpień zdawał się płynąć jeszcze szybciej, dzień za dniem nieubłaganie przybliżając Ellie do rozpoczęcia nowej szkoły, Casa zaś – pracy. Jakoś w drugim jego tygodniu zawiózł Churcha do kliniki weterynaryjnej i zostawił go tam pod opieką Dylana Crawforda, kumpla ze studiów, każąc mu pozbawić kota męskości. Biedny Church. Prawie mu współczuł.
Jak się okazało jego obawy co do „inności" Churcha, kiedy już wróci wykastrowany do domu, były niestety słuszne – wypuszczony z samochodu wspiął się po schodkach na werandę bardzo powoli, ostrożnie... Pozwolił Ellie nakarmić się z ręki kocimi ciasteczkami, które kupiła specjalnie na jego powrót, a potem, przez resztę dnia, nie wykazywał żadnej ochoty do wyjścia na dwór czy choćby do garażu. Niby o to właśnie chodziło, ale Castiel nie mógł się wyzbyć dziwnego poczucia smutku patrząc na zwierzę, które jeszcze kilka godzin wcześniej było pełnym życia ciekawskim młodzieniaszkiem, a teraz przywodziło na myśl zmęczonego starca, do wszystkiego wokół podchodzącego z całkowitą obojętnością.
Jeśli chodzi o Deana, nadal miewał napady melancholii, jednak w miarę, jak czas mijał, a on przywykał do Ludlow, stawały się one rzadsze. Zaczął kosić trawę – to było coś, czego w Bostonie nie robił, bo i nie miał jak, coś nowego. Spędzał mnóstwo czasu na łące za domem, ucząc Gage'a gry w piłkę i kręcąc z Ellie hula-hoopem, wrócił też do pieczenia ciast, czym od wypadku Sama i Jessici nie zajmował się przez długi, długi okres. Na parę dni przed pierwszym września Casowi przyszło pojechać na uniwersytet, gdzie wraz z przybyciem na semestr jesienny studentów miał zacząć pracę jako szef zespołu medycznego. Wrócił późno, zmęczony i głodny.
– Powiedz, że zrobiłeś kolację, umieram z głodu – pożalił się, w drzwiach przywitany przez męża pocałunkiem; Dean miał na sobie przewiązany w pasie szlafrok, a jego jasne włosy wciąż były wilgotne. Wyszedł spod prysznica.
– Zamówiliśmy pizzę – oświadczył, oparłszy się uwodzicielsko o framugę drzwi do kuchni. – Wiesz, co byłoby sexy, kotku? Gdybyś zjadł ją z mojego brzucha.
Cas uniósł brew.
– Nie zmyliście naczyń, co?
– Cały wieczór graliśmy z El w jengę... A Gage powiedział „kepuć".
– Ketchup?
– Tak.
Dłonie Deana – spośród których na jednej lśniła złota ślubna obrączka – delikatnie zsunęły z jego ramion beżowy płaszcz.
– Śpią od ponad godziny – oświadczył, szeptem. – Chodź ze mną do łóżka, nakarmię cię pizzą z kepuciem.
Cas parsknął śmiechem. Wzrok ześlizgnął mu się z zielonych oczu blondyna w dół, na jego odziane szlafrokiem ciało.
– Masz coś pod spodem? – zapytał, niskim głosem. Znał odpowiedź, Dean nie nosił szlafroków na piżamę.
Winchester zagryzł dolną wargę, kusząco.
– Jak myślisz?
Żeby nie wyrazić się źle – Castiel uwielbiał się kochać. Uwielbiał pełne grzechu ruchy biodrami, którymi Deana obdarzał, desperackie, chaotyczne pocałunki, uwielbiał, kiedy Dean jęczał i trząsł się pod nim, uwielbiał patrzeć, jak dochodzi. Ale czasem? Czasem wydawało mu się, że uwielbia te chwile po seksie jeszcze bardziej. Że jeszcze większą przyjemność sprawia mu patrzenie na Deana zaspokojonego, szczęśliwego, tak wyczerpanego, że aż niezdolnego do jakiegokolwiek ruchu – może za wyjątkiem uniesienia nieznacznie głowy, by cmoknąć go z podzięką w usta.
Nie oddałby tych momentów za nic – tego, że po wszystkim mógł trzymać go w ramionach, widzieć jak zasypia, przytulony do jego piersi. Tego, że to jemu zostało dane sprawiać, by Dean Winchester czuł się bezpieczny i kochany, zwłaszcza teraz, kiedy tak bardzo tego potrzebował... I z każdym kolejnym razem odnosił coraz silniejsze wrażenie, że znowu zaczyna to działać, a Dean wraca do normalności. Niczego nie życzył sobie bardziej niż tego, by jego mąż, miłość jego życia, odzyskał tę unikalną część siebie, w której się zakochał, a którą zabrała ze sobą śmierć jego brata; tu, w Ludlow, odzyskiwał nadzieję, że nie zabrała jej na dobre i że jeszcze może być tak, jak kiedyś. Takie sytuacje (pizza z kepuciem) tylko go w tej nadziei utwierdzały.
Pierwszego dnia szkoły Ellie wstała bardzo wcześnie – na szczęście nie AŻ TAK wcześnie, by ponownie przyłapać swoich wujków na nieprzyzwoitych rzeczach. Po tamtej wpadce Cas nauczył się sprawdzać, czy drzwi sypialni na pewno zamknięte są na klucz, nim położył na swoim mężu ręce, gdyby jednak jakiś cudem o tym zapomniał, a ona nie pospała wystarczająco długo, mogłaby przyłapać ich na BARDZO nieprzyzwoitej lasce, zrobionej przez Deana ukochanemu, by w ten sposób rozluźnić go przed pierwszym prawdziwym dniem pracy.
Na śniadanie Gage jak zwykle pałaszował swoje ulubione czekoladowe płatki z mlekiem, śmiejąc się do telewizora, w którym leciało Scooby-Doo; Ellie, wystrojona w białą sukieneczkę w niebieskie kwiatki, z błękitną wstążką we włosach, siedziała przy stole i dłubała bez przekonania w jajku na miękko.
Castiel wszedł do kuchni, zapinając mankiety białej koszuli.
– Jak wyglądam? – spytał, stanąwszy przed Deanem.
Blondyn odłożył kubek z kawą na blat.
– Cóż – odchrząknął, unosząc ręce, by poprawić mu kołnierz. – W skrócie tak, że mam ochotę natychmiast dać się panu zbadać, panie doktorze.
Zaśmiawszy się cicho Cas przyciągnął go za koszulkę od piżamy do pocałunku. Nie był to wcale żaden nieodpowiedni, zbereźny pocałunek, zwykłe czułe liźnięcie z delikatnym „mmm", ale Ellie i tak zareagowała zdecydowanym „FUJ", zawsze tak na to reagowała, tamtego dnia na łące, ich pierwszego dnia na łące, również. Dean oderwał się od męża, z głośnym cmoknięciem, i przewrócił oczami.
– Co fuj? – spojrzał na nią, jego dłonie pozostały na casowym kołnierzu. – Całuję go, bo go kocham, okazuję mu w ten sposób czułość. To jest „fuj"?
– Nie – dziewczynka odłożyła łyżeczkę na stół, choć jej jajko nie zostało właściwie tknięte. – Dzielicie się zarazkami.
– Poczekaj – puściwszy Castiela wolno, Dean odwrócił się z powrotem do blatu, po kubek. – Przypomnę ci to, jak przyprowadzisz mi swojego pierwszego chłopaka.
– Tatuś i mamusia nigdy nie dawali sobie przy was buzi? – Cas palnął bez zastanowienia.
W jednej chwili Dean zamarł, zastygając przy kuchennym blacie, z kubkiem w ręku, tyłem do niego. Jasna cholera, jebnął taką głupotę, że to się w głowie nie mieściło, po chuj otwierał w ogóle usta!
– Dean? – odezwał się, usiłując to naprawić. – Kochanie, przepraszam, nie chciałem tego powiedzieć. – Już dawno tak bardzo nie żałował, że nie ugryzł się w język. – Dean, no daj spokój...
Spróbował chwycić go za ramię, ale Winchester wyślizgnął mu się i uciekł, opuszczając kuchnię. Ellie odprowadziła go wzrokiem.
– To nie było zbyt mądre – skwitowała.
Castiel westchnął ciężko, siadając przy stole naprzeciw niej. Gage radośnie nie zwracał najmniejszej uwagi na nic dziejącego się wokół niego, powtarzając raz po raz „Duuu" i „Kugłacz", co miało oczywiście oznaczać Scooby'ego i Kudłatego; poprzedniego ranka Dean usiłował nauczyć go „Daphne", ale mały powtarzał tylko uparcie „Fred", co było rzecz jasna o wiele prostsze.
Dean uznał to za zdradę.
– Czemu nie jesz? – Cas wskazał porzucone jajko.
– Stresuję się.
– Ja też, a mimo to zjem śniadanie. Przewrócisz się w szkole, jak bez niego wyjdziesz, chcesz, żeby już pierwszego dnia musieli cię reanimować...?
Wydawszy z siebie wyjątkowo niezadowolone westchnienie Ellie sięgnęła po łyżeczkę. Przez chwilę siedzieli bez słowa, on pochłaniając pół bochenka chleba z masłem i serem i trzy jajka, ona – długo nie mogąc skończyć nawet tego pierwszego.
– Myślisz, że będą się ze mnie śmiać? – zapytała w końcu, nie podnosząc wzroku.
– Czemu mieliby? Jesteś śliczna i bardzo inteligentna, założę się, że nie będziesz mieć problemów ani w kontaktach z rówieśnikami, ani w nauce.
Łyżeczka z brzękiem została odłożona na stół.
– Nie mam rodziców.
Zwolniwszy nieco przeżuwanie ostatniej kromki, Cas zmarszczył brwi. Sięgnął po swój kubek, żeby przepić ostatek śniadania kawą.
– Gdyby ktoś miał śmiać się z ciebie z takiego powodu, byłby zwyczajnie dupkiem, El. Nikt normalny nie drwi z takich spraw.
– A z tego, że wychowuje mnie dwóch wujków?
Spojrzał na nią i patrzył tak przez moment, nie od razu wiedząc, co odpowiedzieć.
– Jestem pewien, że ja i Dean jesteśmy ze sobą szczęśliwsi niż połowa rodziców twoich przyszłych nowych koleżanek i kolegów – odparł w końcu. – I czasem wydaje mi się, że to właśnie to przeszkadza ludziom najbardziej... Że ktoś znalazł szczęście na swój własny sposób, poza schematem.
– Tak jak dziadkowi?
Chryste. Zawsze przy takich rozmowach po części był z niej dumny, a po części pluł sobie w brodę, że w ogóle dał się w nie wciągnąć.
– Wyobraź sobie... – westchnął, mimowolnie przypominając sobie, jak John Winchester potraktował go na ślubie – że budujesz nad morzem zamek z piasku. Masz na niego pewną wizję, widzisz w głowie, jak powinien wyglądać i wiesz, że będzie piękny, najpiękniejszy, jaki ktokolwiek, kiedykolwiek zbudował. I wtedy przyłącza się do twojej budowy jakieś inne bawiące się na plaży dziecko, dzieci nad wodą często tak robią, prawda? Buduje z tobą i denerwuje cię to, bo robi wszystko nie tak, jak ty sobie zaplanowałaś, a kiedy wreszcie kończycie, okazuje się, że dzieciak zepsuł twoją wizję, zniekształcił ją, włożył w nią tak wiele swoich własnych elementów, że efekt końcowy ani trochę ci się nie podoba.
Urwał, by zaśmiać się gorzko nad trafnością tego porównania.
– Nie polubiłabyś tego dziecka, mam rację? Tak jak twój dziadek nie polubił mnie. Miał na Deana pomysł, chciał synowej, wnuków... A Dean wziął ślub ze mną. Koniec historii.
Ellie zmarszczyła czółko, intensywnie nad tym rozmyślając.
– Więc dziadek nie jest homofobem? Chodzi mu tylko o życie Deana, które wyobrażał sobie inaczej?
Nawet nie miał zamiaru pytać, czy i skąd wie dokładnie, kim jest homofob.
– Homofobia to bardzo nietrafna nazwa. Fobia to strach. Nietolerancyjni ludzie nie boją się homoseksualnych par, są po prostu... świniami.
Do końca opróżnił kubek z kawy, zerknął na zegarek i dokładnie w tamtym momencie pod dom zajechał żółty szkolny autobus.
– Ellie-bus! – oświadczył Gage, pokazując na okno.
– Taaak, Ellie-bus – Castiel wstał od stołu, by wziąć go na ręce. – Chodź, Duuu, odprowadzimy twoją siostrzyczkę.
Chłopiec rósł jak na drożdżach, stawał się coraz cięższy, i tak na werandzie Cas zdecydował, że nie będzie go dalej niósł, tylko postawi go na ziemi i poprowadzi ku drodze za rączkę – tym bardziej, że przecież umiał chodzić. Zwyczajnie przyzwyczaił się do noszenia go.
Pomachali Ellie na pożegnanie, kiedy z tornistrem na plecach wsiadła już do autobusu i zajęła miejsce przy oknie od strony domu. Dean czekał na nich na werandzie, patrząc, jak wracają z drogi na podjazd... Gage podbiegł do wylegującego się na kocim łóżeczku w rogu werandy Churcha, żeby go pogłaskać.
Przejąwszy od męża swoją torbę do pracy i klucze od volvo, które Dean trzymał dla niego przygotowane, Castiel spojrzał na niego jeszcze raz, z największą skruchą, na jaką tylko było go stać.
– Przepraszam – powtórzył. – Nie chciałem zepsuć ci humoru, nie przewidziałem, że...
Nie dokończył, bo blondyn zamknął mu usta – niespodziewanym, mocnym pocałunkiem uciął jego gadanie, zmuszając go do zamilknięcia. Jednocześnie było w tym pocałunku coś takiego... jakby Dean sam chciał powiedzieć „przepraszam".
– Powodzenia – szepnął jednak tylko, puszczając go wolno.
Piękny, ciepły, wrześniowy poranek w żaden sposób nie zwiastował jeszcze nadciągającej z wolna jesieni, kiedy Cas wyjechał srebrnym volvo na międzystanówkę wciąż wyglądała tak samo, jak w czerwcu, gdy przybyli tu całą rodziną po raz pierwszy. Opuszczając podjazd widział w lusterku Deana, patrzącego za nim z werandy, dopóki nie zniknęli sobie z oczu. Zastanawiał się, co będą z Gage'm przez cały dzień porabiać – a potem przez wiele następnych dni, bo Ellie chodzić miała do szkoły, a on do pracy.
Zrobiło mu się trochę przykro jak tylko naszła go raczej mało przyjemna myśl, iż z powodu konieczności opieki nad dziećmi – w szczególności nad właśnie Gage'm – jego mąż został w domu, nazwijmy to, uwięziony. Nie sądził, żeby Dean miał na to jakoś specjalnie narzekać, przed wypadkiem Sama pracował w Bostonie jako magazynier firmy logistycznej, operował wózkami widłowymi; no i też z całą pewnością po ostatnich ciężkich miesiącach odpoczynek w domowym zaciszu był mu wskazany... Nie chciał jedynie, by poczuł się jak jakaś kura domowa, czy ktoś w tym rodzaju – prowadząc auto odnotował sobie w głowie, po powrocie zapytać go, co sądzi o zatrudnieniu osoby, która ogarniałaby im dom co parę dni. Co prawda był w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przekonany, że się nie zgodzi, zaproponować jednak nigdy nie zaszkodzi.
Znów stanął mu przed oczami ich ślub...
A raczej weselne przyjęcie.
Stali z Deanem obok siebie, przyjmując gratulacje i życzenia pomyślności na nowej drodze życia od ustawionych w sznureczku gości. Jessica, wzruszona, wycałowała po policzkach ich obu, powtarzając, jak bardzo się cieszy i jak bardzo jest dumna, a Sam... Cas nie słyszał, co powiedział na ucho Deanowi, ale kiedy objął jego – bardzo szczerze, można by rzec, że wręcz po bratersku:
– Mój brat nie mógł trafić lepiej, Castiel.
To był chyba największy komplement, jaki kiedykolwiek od kogokolwiek usłyszał (pomijając „Przecież ty tego we mnie nie zmieścisz...!" Deana, czyli pierwsze słowa, jakie wyszły z jego ust, kiedy po raz pierwszy zobaczył swojego chłopaka bez spodni).
Tyle że po Samie i Jessice przyszła pora na rodziców Deana, na Johna i Mary Winchesterów, i w jednej chwili przestało być fajnie i wzruszająco; John stanął naprzeciw nich, sztywno, bez uśmiechu, z zimnym spojrzeniem przyprawiającym o mdłości.
On, Cas, stał po lewej stronie jeśli patrzeć od przodu, na prawo od Deana, logicznym zatem było, iż to jego całowano i ściskano najpierw, ale teść tylko spojrzał na niego tym chłodnym wzrokiem i zrobił krok w kierunku swojego syna. Uścisnął Deana, bardzo zachowawczo, surowo, nic nie mówiąc, nie odezwawszy się, kurwa, jebanym słowem – jedynie Mary wykonała ku niemu bardzo niepewny ruch. Czy chciała go uścisnąć? A może cmoknąć w policzek? Tego się nie dowiedział, bo John odciągnął ją za rękę na bok, nim zdążyła zrobić cokolwiek.
W tamtej chwili było mu przykro jak nigdy wcześniej. Pamiętał, że próbował przełknąć ślinę, ale gardło miał zaciśnięte... Gdyby nie fakt, iż Dean wziął go za rękę i pocieszająco ją ścisnął, nie byłby w stanie uśmiechać się – co prawda nieco krzywo – do kolejnych składających im życzenia osób.
John i Mary nie zostali na przyjęciu. Wyszli z sali i nie wiadomo było nawet, w którym stało się to momencie.
●
Wraz z przybyciem studentów na terenie uniwersytetu zrobił się ruch, wręcz roiło się od samochodów, a także bardzo irytujących przechodniów i biegaczy, poruszających się poza wszelkimi zasadami. Castiel dwa razy wcisnął pedał hamulca dosłownie w ostatnim momencie, o włos unikając uszkodzenia najpierw grupki dziewczyn w dżinsowych szortach ledwo zakrywających im tyłki (Dean takie miał, na pewno przywieźli je ze sobą z Bostonu), a potem rowerzysty, który nie dość, że nie przeprosił za przejechanie mu w poprzek alejki parkingowej tuż przed maską, to jeszcze pokazał fucka.
Westchnął. A mógł zrobić specjalizację i pracować w jakiejś prywatnej klinice jako kardiochirurg, ale nie, zachciało mu się być internistą i użerać z dzieciakami.
Przypomniał sobie, jak kiedyś Steve Coppersmith, sąsiad z mieszkania naprzeciwko ich drzwi w blokowcu w Bostonie, pomagając mu zmienić oponę w pewien mroźny styczniowy poranek przed wyjazdem do pracy zapytał, jak to możliwe, że Casa, oglądającego na co dzień tyle nagich ciał, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, ciągle, po powrocie do domu, podnieca mąż. To idiotyczne pytanie, pomyślał wtedy Cas. Rzeczywistość to nie pornol, kobieta ze wstydliwym problemem zgłaszająca się do lekarza pierwszego kontaktu nie wchodzi do gabinetu i nie siada na biurku, seksownie zakładając odzianą w szpilę nogę na nogę. Nie zagryza wargi, zdejmując bluzkę, by ukazać piersi wielkie jak arbuzy, obłożone toną make-upu... W rzeczywistości, a już szczególnie w szpitalu, ludzkie ciała nie wyglądały tak, jak w sieci – i zawsze odczuwał niesamowitą ulgę, mogąc wrócić po pracy do tego jedynego, które się mu naprawdę podobało, i które przez miłość, jaką je darzył, bez względu na wszystko wydawało mu się w każdym calu po prostu idealne.
Chociaż może powinien był odpowiedzieć: „A ty w ogóle widziałeś mojego męża...?"
Oddział medyczny University of Maine miał za zadanie udzielać pierwszej pomocy ofiarom chorób i wypadków w obrębie uczelni, czyli, z grubsza mówiąc, od niego zależało życie i zdrowie kilku tysięcy uczniów, wykładowców, pracowników; biorąc to pod uwagę, piętnaście łóżek na dwóch salach szpitalnych, którymi dysponował, wydawało się niewieloma, bardzo niewieloma. Nie było też bloku operacyjnego. Gdyby stało się coś naprawdę poważnego – na taką okoliczność posiadali karetkę, która przewoziła delikwenta do najbliższego szpitala. Tego dnia karetka nie stała jednak na wyznaczonym miejscu.
Zaczęło się dość przyjemnie, Donatello, stary gruby wyga oddziału, pracujący dla uniwersytetu od czasów swej młodości, poczęstował Casa pączkiem, rzucił parę średnio śmiesznych żartów i wyjaśnił, gdzie podziała się karetka; jak się okazało, rano ktoś zauważył pod wozem kałużę i zdiagnozowawszy pękniętą chłodnicę odholowano go do naprawy. „Ale spokojnie", Donatello dodał, z lukrem pod nosem. „Prędzej ja stracę piętnaście kilo, niż ten ambulans zmuszony będzie zostać użytym, wierz mi, Castiel, robotę to my tu mamy tylko przed egzaminami, kiedy co trzeci student symuluje stan agonalny, żeby móc zaliczać w późniejszym terminie."
Jakoś przed dziesiątą Billie – ciemnoskóra asystentka – przyniosła mu do gabinetu stos kartotek.
– Lektura, żeby mi się nie nudziło? – spróbował zażartować, ale ona uniosła tylko brwi.
– Lektura, żeby był doktor świadom tego, z jakimi poważnymi chorobami może się tu spotkać, bo zmagają się z nimi przewlekle nasi studenci.
Zabrzmiało, jakby wzięła go za kompletnego ignoranta. Asystentka – sztywna. Zapamiętać.
Z westchnieniem otworzył pierwszą kartotekę – Reece Horner, padaczka. Czy Billie oczekiwała od niego, że wykuje to na pamięć?
Uznawszy, iż potrzebuje chwili przerwy, choć tak naprawdę nie zaczął jeszcze żadnej porządnej pracy, chwycił za telefon, oczywiście z zamiarem napisania do Deana. Wciąż łapał się na powracaniu myślami do domu i zastanawianiu się, czym zajmują się akurat jego mąż i przybrany syn, czy Dean odzyskał dobry humor, a może wręcz przeciwnie, włączył Gage'owi bajkę i upewniwszy się, że będzie oglądał, zamknął się w łazience, by płakać na podłodze? W Bostonie często tak robił, jakby pieprzony dywanik pod kiblem był najlepszym na świecie miejscem do wylewania z siebie żalu.
Właśnie odblokowywał, kiedy usłyszał Donatella.
– Castiel? CASTIEL, CHODŹ TUTAJ!
Coś w jego tonie – tonie, który zdawał się być paniką – sprawiło, iż Cas zerwał się z krzesła błyskawicznie, zupełnie jakby spodziewał się czegoś takiego, a nawet tego oczekiwał. Wpadł do poczekalni i pierwszym, co zobaczył, pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, była krew.
Mnóstwo krwi.
Donatello podniósł głowę, by na niego spojrzeć i choć widać było, że chce coś powiedzieć, nie mógł. Był przerażony. Dopiero teraz Castiel podążył wzrokiem w dół, by dowiedzieć się, czemu klęczy, jasna cholera, nie spodobała mu się odpowiedź – mężczyzna podtrzymywał leżącego na podłodze studenta.
Trzech chłopców usiłowało wyprowadzić z poczekalni rzucającą się dziewczynę. Przy szklanych drzwiach zgromadził się tłum, ludzie przeciskali się, jeden przez drugiego...
Jeden rzut okiem na poszkodowanego wystarczył Casowi do postawienia diagnozy, której – niestety – był całkiem, ale to całkiem pewien. Ten człowiek umrze.
Zmiażdżona czaszka. Mózg dosłownie wyłażący na zewnątrz, wylewające się na podłogę poczekalni płyny.
– Chryste, co mu się stało? – zapytał słabo, upadając na ziemię tuż obok Donatella.
– Przynieśli go – Donatello, calusieńki blady, kiwnął na chłopaków przytrzymujących krzyczącą pannę. – Z parkingu.
– Wszyscy wynocha, ALE TO JUŻ!! – Billie wypchnęła cisnących się do środka ludzi za drzwi.
– My mu nie pomożemy, karetka musi zawieźć go do szpitala – ledwo to powiedziawszy, Cas uświadomił sobie coś ze zgrozą. – Boże, nie mamy karetki!
„Prędzej ja stracę piętnaście kilo..."
– Co się robi w takich wypadkach?! – rzucił szybko, szczerze nie mając samemu najmniejszego pojęcia, jakby nagle wszystko, czego się kiedykolwiek nauczył, uciekło mu z głowy, tak jak temu biednemu studentowi mózg.
– Zadzwońmy po karetkę szpitala – może Billie i była sztywna, ale przynajmniej w równym stopniu opanowana. – Potrwa, zanim tu przyjadą, drugie tyle zanim go gdziekolwiek zawiozą, ale nie mamy innych opcji.
– NIEEE!!! – szlochy dziewczyny prawie całkowicie ją zagłuszyły. – VICTOR, NIE!
Powinien działać, powinien decydować, kurwa, no w końcu to on był tutaj szefem, tak czy nie...?!
– Dobrze, wezwij karetkę – zakomenderował, zwracając się do Donatella. Mężczyzna skinął głową na znak, że zrozumiał, podniósł się i rzucił do telefonu. – Billie, zabierz ją, daj jej coś na uspokojenie – dodał, również skinąwszy, w kierunku zapłakanej, nietrudno zgadnąć, partnerki umierającego chłopca.
Jak on sam zachowywałby się, gdyby na jego oczach umierał Dean? Co za kretyńska myśl, skup się, Castiel...
Został sam. Teraz klęczał przy nieznajomym mu chłopcu w pojedynkę, jak przez mgłę słyszał Donatella wzywającego pogotowie i Billie przygotowującą zastrzyk...
I wtedy Victor otworzył gwałtownie oczy.
– Castiel – powiedział, głośno i wyraźnie, groteskowo rozciągnąwszy usta w upiornym, wręcz nieludzkim uśmiechu.
Cas zamarł, dosłownie zastygł – znał jego imię. Skąd, na litość boską, znał jego imię?
– Twój upadek, ruina wszystkiego, co kochasz... jest tuż-tuż. Stracisz wszystko.
Rozejrzałby się, żeby sprawdzić, czy ktoś to widzi, ale nie mógł. Nie mógł oderwać od tego potwornego uśmiechu oczu.
A potem ciało chłopaka zadrgało w agonii i znieruchomiało.
Nie żył.
●
Victor Pascow, lat 23 – student – uprawiał tego feralnego poranka jogging, towarzyszyli mu jego najlepszy przyjaciel Tremont i dziewczyna Judy. Samochód kierowany przez innego ucznia z tego samego roku, Jacoba Whitersa, poruszając się z nadmierną prędkością uderzył w niego, a potem przejechał tylnym kołem po głowie. Chłopak nie miał na przeżycie żadnych szans.
Tremont, wraz z dwójką przypadkowych świadków, którzy podbiegli, żeby pomóc, przeniósł umierającego przyjaciela na oddział medyczny – to oni byli tą trójką, która starała się przytrzymać Judy z daleka od zmasakrowanego ciała jej ukochanego. Jeden z dziennikarzy zapytał Casa, czy możliwym było, by to właśnie oni zaszkodzili Pascowowi, niepotrzebnie go z ziemi ruszywszy.
– Nie – odparł i zabrzmiało to pewnie, nawet w jego własnym odczuciu. Szczerze mówiąc, jemu samemu nawet nie przyszłoby coś takiego do głowy. – Pan Pascow został śmiertelnie ranny pod kołami samochodu, nic, co wydarzyło się później, nie miało na to absolutnie żadnego wpływu.
Tak, na teren uniwersytetu bardzo szybko zjechała się prasa i telewizja. Castiel, jako szef oddziału, zmuszony został przygotować i wydać dla nich oficjalne oświadczenie, w którym wyjaśnił, dlaczego zabrakło karetki oraz poinformował, iż fakt ten i tak nie miał niczego do znaczenia, bo, tak czy inaczej, Pascowa nie uratowałoby już nic, nawet gdyby mieli do dyspozycji śmigłowiec.
Przez cały dzień niczego nie zjadł, ciągle ktoś go do czegoś potrzebował...
Kiedy wreszcie opadł popołudniu na skórzany fotel przy biurku w swoim gabinecie, a jego wzrok padł na kartoteki zostawione tu rano przez Billie, niemalże zaśmiał się z ironią.
– Nigdy więcej nie będę narzekał na papierkową robotę – mruknął do siebie, sięgając po kartę chorego na padaczkę Reece'a Hornera.
Ktoś zapukał do jego drzwi.
– Telefon do pana – to była Billie. Weszła do gabinetu, żeby podać mu herbatę, bardzo jasną, przyjemnie, ziołowo pachnącą. – Na drugiej.
– Billie, naprawdę nie mam ochoty już z nikim rozmawiać...
– Powiedział, żebym przekazała, że ma pan odebrać, bo się martwi. Jakiś facet.
– Och... Okej. Dzięki.
Podniósł słuchawkę i wybrał drugą linię.
– Halo?
– Człowieku, zerkaj na telefon! Dzwoniłem do ciebie chyba ze sto razy...!
W głosie Deana brzmiała irytacja, ale też i ulga – nie udało mu się ukryć, iż ucieszył się, że go wreszcie usłyszał.
– Przepraszam, kochanie, mieliśmy tu małe zamieszanie.
MAŁE. Aleś ty śmieszny, Castiel.
– Wiem. Widziałem cię w telewizji.
– No i? Jak wyglądałem?
– Jakbyś miał ochotę krzyczeć, żeby ktoś cię stamtąd zabrał. Tak mi przykro, Cas, nikomu coś takiego nie powinno przytrafić się w pierwszym dniu pracy.
– Przeżyję – uśmiechnął się słabo do swojej uspokajającej herbatki. – Powiedz mi lepiej, co u was, Ellie zadowolona?
– Nauczycielka kazała jej się przedstawić i opowiedzieć, czym zajmują się rodzice.
– Szlag.
– Dzwoniła już do mnie, przepraszała. Powiedziała, że nigdy by o to nie poprosiła, gdyby znała sytuację.
– To nasza wina, powinniśmy byli pojechać do tej szkoły i przestrzec, żeby mieli to na uwadze...
– Ale potem było już podobno fajnie, śpiewali Starego McDonalda. Za to Gage miał bardzo produktywny dzień, zbudowaliśmy dla samochodzików most z klocków, upiekliśmy ciasteczka, a potem ubrałem go i wziąłem na spacer na drugą stronę drogi, żeby poczęstować Juda i Normę. Zanim wyszliśmy z domu wszystkiemu musiał powiedzieć „pa-pa", „pa-pa wizor", „pa-pa kotek", „pa-pa schody"...
– Poszedłeś poczęstować ciasteczkami Juda i Normę? Zatrułeś je?
Usłyszał, jak Dean wzdycha ciężko po drugiej stronie. Mimo wszystko miło było dowiedzieć się, że jednak zajmował się czymś innym, niż płakanie w łazience.
– Jakby to ująć, miałem do nich interes... Zapytałem, czy nie mogliby na parę godzin zająć się dzisiaj dziećmi, żebyśmy mieli wieczór tylko dla siebie.
Poczuł, że się uśmiecha.
– Jesteś sam, prawda? – odgadł, dopiero teraz to zrozumiawszy; w tle nie było słychać ani Ellie, ani Gage'a, ani nawet telewizora.
– Chciałem zrobić ci niespodziankę z okazji pierwszego dnia, a teraz, biorąc pod uwagę, że dzień ten był dla ciebie wyjątkowo ciężki, dobry relaks przyda ci się jeszcze bardziej.
– „Dobry relaks" czy „dobry seks"? – ściszył głos do szeptu.
– Oferuję oba.
Tym razem parsknął już śmiechem. Sprawdził godzinę – było grubo po piątej, planował wyjść dużo wcześniej, co tu w ogóle jeszcze robił?
●
Dean poszedł odebrać dzieci od Crandallów koło dziewiątej. Już dawno nie spędzili tylko ze sobą tak przyjemnego wieczoru – zjedli kolację, spaghetti, takie samo, jakie wiele, wiele lat wcześniej czekało na Casa po powrocie z wieczornych zajęć na uczelni. To był tamten wieczór, kiedy poszli ze sobą do łóżka po raz pierwszy, w pokoju Casa w akademiku. Był piątek, a jego współlokator wyjechał na weekend do rodziny.
I teraz, taki szmat czasu później, Dean nawet pachniał tak samo – zlał się tą samą perfumą, co wtedy, Castiel nie musiał się na zapachach znać, by ten jeden rozpoznać bezbłędnie. Wypili po kieliszku czerwonego wina, a potem przenieśli się do sypialni; Winchester zrobił mu cudowną, odprężającą laskę, jeszcze lepszą od tej rano, a potem usiadł na nim i ujeżdżał go, wolno i długo. Jezu, komu nie dane było go takim zobaczyć, ten nie wiedział, co to znaczy „boski widok" – Dean miał zmarszczone czoło, przymknięte oczy i na wpół otwarte usta, z których wydobywały się raz po raz przesłodkie westchnięcia, kiedy w całości skupiał się na poruszaniu się w taki sposób, by czubek penisa Casa w jego wnętrzu uderzał go w jak najbardziej odpowiednie miejsca. Był piękny wtedy, kiedy go poznał i był absolutnie piękny teraz... Kurwa, poślubił najpiękniejszego mężczyznę świata.
Gage'a Dean musiał przynieść na rękach, bo zasnął czytającej mu książeczkę Normie na kolanach, Ellie również wróciła padnięta, opowiadając, z przerwami na ziewanie, jak to rozniosła pana Crandalla w chińczyka. Położyli ich spać, Cas zagonił do pokoju dziewczynki Churcha... A potem wrócili do łóżka. Całowali się chwilę i zasnęli, ciasno ze sobą spleceni.
Skąd Victor Pascow, randomowy student mający swoje własne życie, dziewczynę i przyjaciół, miałby wiedzieć cokolwiek na jego temat? Gdyby wierzył w takie rzeczy, powiedziałby, że to nie Pascow odezwał się do niego wtedy, na podłodze poczekalni. Ten przerażający uśmiech... nie pasował do człowieka.
Zobaczywszy go we śnie, a raczej koszmarze, przebudził się krótko po północy, cały mokry. W którymś momencie musieli zmienić z Deanem pozycję, bo blondyn spał na swojej stronie łóżka odwrócony do niego tyłem, przykryty kołdrą tylko do bioder, tak, że widział jego nagie, umięśnione plecy.
Dotknął ich delikatnie i poczuł pod palcami ciepłą skórę – obudził się, naprawdę się obudził, to była jawa.
– Doktorze?
Prawie spadł z łóżka.
W drzwiach sypialni (otwartych na oścież, a przecież je zamknął, na klucz, odkąd Ellie przyłapała ich na tamtym sado-masochistycznym seksie, robił tak co wieczór...!) stał nie kto inny, jak Victor Pascow. Z jego rozjechanej, paskudnie zniekształconej głowy, ściekała mu na prawe ramię różowawa ciecz – zmieszany z krwią płyn mózgowo-rdzeniowy.
– Doktorze – powtórzył z tym okropnym uśmiechem, a potem odwrócił się w prawo, bardzo niezgrabnie i ruszył przed siebie, znikając mu z oczu.
Poklepanie się po policzkach, nawet z dość dużą siłą, niczego nie dało. Przecież już wcześniej ustalił, że to nie sen, czemu zatem w ogóle próbował się jeszcze obudzić, z czego? Rzucił spojrzeniem na Deana, zastanawiając się, czy nie powinien aby spróbować obudzić jego...
– Dean? – szepnął na próbę, lekko nim potrząsając. – Dean!
Jak na złość – gdy nie trzeba, śpi jak kamień.
Castiel znał to uczucie, wiedział, jak to jest być dosłownie rozsadzanym od środka przez potrzebę krzyknięcia „nie idź tam!!!" do bohatera bądź bohaterki horroru, z gasnącą latarką podążającego/podążającej w ciemnościach za dziwnymi odgłosami. Po co idzie w tamtą stronę, powinien/powinna uciekać w dokładnie odwrotną, i to jak najszybciej!
A jednak sam zrobił dokładnie tak samo, wstał z łóżka, postawił bose stopy na zimnej podłodze... I wyszedł z sypialni na korytarz.
Pascow stał u stóp schodów, czekając na niego. Zobaczywszy go znów się odwrócił, tym razem ku drzwiom wejściowym; jego chód, kiedy ponownie zaczął przed siebie stąpać, doprawdy przyprawiał o ciarki. Jak źle zanimowana postać.
To nie może być prawda, to musi być sen... Umarli nie chodzą sobie tak po prostu po czyichś domach, ten człowiek leżał w lodówce u patologa, z karteczką identyfikacyjną przyczepioną do dużego palca u stopy i z całą pewnością nie miał tam na sobie stroju do biegania.
A jednak... Czy gdyby rzeczywiście śnił, chłód podłogi byłby tak silny, tak wyraźnie wyczuwalny? Czy – Jezu Chryste – nie powinien byłby we śnie przeniknąć przez frontowe drzwi niczym duch, zamiast nadziewać się na twarde drewno? I co z powiewem zimnego wiatru, który uderzył w niego, ledwo wyszedł na werandę?
Podążył za Pascowem na tyły domu, przeszedł przez łąkę; trawa kłuła go po nogach, czuł wilgoć rosy, wszystko było aż za rzeczywiste, włączając w to samego, potwornie okaleczonego Pascowa. Szedł za nim i szedł, a chłopak nie zatrzymywał się.
– Pascow? – zawołał w końcu, czując, że zaczyna mu się robić nieprzyjemnie zimno. Powinien był wziąć chociaż bluzę, pochoruje się... A nie. Przecież to sen. Tak naprawdę leży teraz w łóżku, obok ciepłego ciała męża i śpi. – Pascow!
Stanął jak wryty, uświadomiwszy sobie, iż zjawa – whatever – prowadzi go do lasu. Pascow wszedł na ścieżkę biegnącą na Cmentarz Zwierząt.
Jeśli wcześniej się wahał, to teraz poczuł już naprawdę poważny opór. Coś mówiło mu, że akurat tam nie powinien iść... A jednocześnie coś innego pchało w tamtą stronę – i było silniejsze.
Nad moczarami na dnie lasu unosiła się mgła; teraz widział Pascowa jedynie momentami, brnąc przez bagno mimo iż równało się to konieczności stąpania po wodzie. Po jakimś czasie grunt zaczął twardnieć i z mgły wyłonił się napis na drzewie.
CMĘTARZ ZWIEŻĄT
Pascow zatrzymał się pośród nagrobków.
– Doktorze Creed – odezwał się, a słowa te odbiły się po czaszce Casa bolesnym echem.
– Kim ty jesteś? – spytał, skrzywiwszy się. – Czego ode mnie chcesz, skąd wiesz, jak się nazywam?
– Ta ziemia przyniesie ci zgubę. Ruina jest tuż-tuż.
– Co? O tym ty mówisz, do cholery...?
– Stracisz wszystko.
Jego głos zdawał się oddalać, zamieniać w echo... W spowijającej cmentarz mgle Castiel dostrzegł wiatrołom – teraz nie będący już stosem drewna, a żywych, wijących się rąk, samych rąk, bez reszty ciała, brudnych od ziemi, jak gdyby ktoś wyciągnął je spod niej przed zaledwie momentem.
– Stracisz wszystko, doktorze Creed – powtórzył dobitnie odległy głos Pascowa. – Stracisz wszystko...
Gwałtownie otworzył oczy, czując, jak coś mizia go po twarzy.
Dean pochylał się nad nim, składając na jego szczęce pocałunki.
– Hej – powiedział, uśmiechnąwszy się. – Przestraszyłem cię? Nie chciałem.
Był ranek. Jasny, słoneczny, wczesno-wrześniowy ranek, a on... leżał w łóżku. Znajdował się w swojej pościeli, w swojej sypialni, w swoim domu – w każdym razie na pewno nie na żadnym „cmętarzu" w lesie.
– Czemu jesteś ubrany? – zapytał głupio, dlatego, że akurat to rzuciło mu się w oczy jako pierwsze, kiedy uniósł się na łokciach; Dean miał na sobie koszulkę, koszulę i dżinsy, no i ten wisiorek, który dostał w dzieciństwie od Sama.
– Ja też mam ochotę zadać ci to pytanie, za każdym razem ilekroć widzę cię w ciuchach – Winchester zaśmiał się. – A tak poważnie... – pokazał na elektroniczny zegar na szafce przy łóżku. Kretyn pokazywał siódmą piętnaście. – Nie powinieneś czasem wstawać do pracy?
Tak, cholera, powinien był.
– Wstałem wcześniej, zrobię nam śniadanie, wczoraj z wami nie jadłem – Dean pochylił się raz jeszcze, by cmoknąć go w usta i podniósł się, złażąc z łóżka. – Z ilu jajek zjesz jajecznicę?
– Uhm. Z siedmiu?
– Żarłok.
Cóż, zawsze czuł się rano głodny, zwykle kochali się przed snem, co wyciągało z niego mnóstwo kalorii – ale tego ranka miał do czynienia z istnym ewenementem, odnosił wrażenie, że pożarłby konia z kopytami. Jak tylko zacznie jeść zapewne mu przejdzie i ostatecznie nie wepchnie w siebie tyle jajecznicy, typowe.
Spuścił nogi na ziemię. Miał szczęście, iż Dean udał się już schodami na dół, bo zobaczywszy je omal nie krzyknął.
Były brudne. Aż po łydki ubłocone, z resztkami leśnej ściółki, trawy, po której chodził we śnie... Błyskawicznie odsunął na bok kołdrę, tylko po to, by stwierdzić z przerażeniem, iż prześcieradło brudne jest również.
Chryste, to nie był sen. Naprawdę łaził w nocy po lesie.
Z powrotem przykrył prześcieradło kołdrą, myśląc gorączkowo, co robić, znowu je odkrył. Skoczył przez pokój, wypadł na korytarz, wpadł do łazienki, odkręcił w prysznicu wodę, tak gorącą, że aż parzącą – ale nie zwracał na to uwagi. Pośpiesznie zmył ze stóp i łydek ten brud, a potem, dopilnowawszy, by wszelkie zaschnięte źdźbła i inne obrzydliwe rzeczy spłynęły odpływem do kanalizacji, wrócił do sypialni, zdarł ubłocone prześcieradło z łóżka, zwinął je w rulon, na powrót pognał do łazienki i cisnął je do kosza na pranie. Dean chyba nie będzie oglądał każdej rzeczy przed wrzuceniem jej do pralki, prawda? Miał nadzieję, że nie będzie. Jeśli zapyta, czemu zdjął prześcieradło, powie mu, że ubrudzili je... spermą. Nic nowego. W to powinien mu uwierzyć.
– Kotku, wszystko okej? – usłyszał z dołu. Dean musiał stać przy schodach.
– Tak, tak! – odkrzyknął, chyba nieco zbyt entuzjastycznie. Przyłożył pięści do skroni, usiłując się uspokoić. – Zaraz zejdę.
Wziąwszy głęboki wdech spojrzał na swoje stopy. Były już zupełnie czyste, ale i tak, kiedy schodził na dół na śniadanie, czuł się, jakby to, że chwilę wcześniej wyglądały inaczej, wypisane miał na czole.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top