on

Liście szumiały ponad naszymi głowami w rytm delikatnego wiatru, który smagał policzki i leniwie rozwiewał włosy. W letniej nieskończoności rozpływaliśmy się w słońcu, które muskało nas promykami poprzez koronę starego dębu. Ptaki upajały nas swoim śpiewem, a my zastanawialiśmy się, dokąd mknęły samoloty, wyglądające jak serpentyny przecinające niebo.

Wpatrywałam się w chłopaka, który leżał na plecach tak spokojnie, jakby odpoczywał w łóżku. Miał źdźbła trawy wplątane w kosmyki brązowych włosów.

On należał do tej chwili. Dopełniał ją swoją beztroską. Spokój malujący się na jego twarzy był niczym pocałunek. Chciałam widzieć świat jego oczami, chociaż on twierdził, że mogłabym się rozczarować. Zawsze był na przekór. W lecie, kiedy kolory mieniły się nowym blaskiem i wszystko żyło, on zastygał w miejscu, jakby w obawie, że nie nadąża.

Uśmiechał się wtedy rzadko, zawsze nieszczerze. Jesienią natomiast, kiedy natura powoli obumierała, on żegnał ją z lekkim sercem, zupełnie jakby od świata dostawał kolejną szansę. Spędzał godziny na polu dyniowym.

Wspinał się na drzewa zawodowo i hobbystycznie, bo kochał je za potęgę, wdzięk i to, że były zakorzenione w niebie i w ziemi. On sam był jakby pomiędzy. Twierdził, że nie potrafi odnaleźć właściwego miejsca.

Szukał odpowiedzi i wywierał na sobie presję, chcąc wiedzieć za wszelką cenę. Nie słuchał, kiedy powtarzałam, że wszystko zapisane ma w duszy. Serce miał złamane tylko raz, przez ojca, który zostawił go dawno temu, odchodząc do innej. Wiedziałam, że się z tym nie pogodził. To była jedyna rzecz, którą światu miał za złe.


Obiecałam sobie kiedyś, że nigdy go nie opuszczę. On jednak znikał powoli, oddalając się ode mnie każdego dnia odrobinę dalej, odrobinę bardziej i odrobinę mocniej. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top