Lekcja 11
Prawda była taka, że od zawsze miałem wewnątrz siebie coś, czego długo nie potrafiłem nazwać.
To coś kazało mi z przejęciem patrzeć na roztapiające się na skórze płatki śniegu. Sprawiało, że bardziej zachwycał mnie moment pęknięcia bańki mydlanej, niż sama obserwacja jej połyskującej powierzchni. Że patrząc w niebo zamiast doszukiwać się sylwetek zwierzątek w chmurach z niecierpliwością czekałem, aż wiatr zmieni ich kształt.
Dzięki temu czemuś stałem się wrażliwszy na piękno ulotnych chwil. Czułem, że muszę je doceniać, bo już za sekundkę znikną.
To coś nazwałem w końcu moim wewnętrznym poczuciem sztuki. Nie wiedziałem, skąd się wzięło, lecz od zawsze było częścią mnie. Częścią sposobu, w który postrzegałem świat.
- O czym myślisz? - spytał nagle Sasori, niespodziewanie obracając głowę w moją stronę. Od wczoraj padał śnieg; płatki osadzały się na jego włosach i ciemnym płaszczu.
Od szkoły dzielił nas tylko kawałek, więc podjęliśmy decyzję o spacerze. Perspektywa zajęć praktycznych niesamowicie mnie ekscytowała, co zapewne widać było po sprężystym kroku.
- Jako dziecko smuciło mnie, że tyle otaczających mnie rzeczy znika. - Zacząłem, postanawiając podzielić się z nim swoimi przemyśleniami. To było lepsze, niż spacer w tej dziwnej ciszy. - Że umarł puchaty piesek sąsiadów, trawa zawsze żółkła na zimę, a rosnąca na osiedlu piwonia straciła swoją koronę z różowych płatków, które obsypały się wokół niej i leżały na trawie, brązowiejąc.
Akasuna o dziwo nie przerywał, ani nie komentował. Po prostu szedł dalej. Co jakiś czas jednak na mnie spoglądał, więc chyba słuchał.
- A potem nagle zrozumiałem, że to nie jest powód do smutku - stwierdziłem, zachęcony jego postawą. - Że rzucanie Mice piłki było super, że trawa mogła być zielona przez całą wiosnę i lato, a piwonia była piękna właśnie dlatego, że te najlepsze chwile trwały tylko jakiś czas. Że to właśnie dzięki temu, że znikną, te wszystkie rzeczy były wspaniałe.
Brwi Sasoriego delikatnie się zmarszczyły.
- Uważasz, że coś jest piękne, bo zniknie?
Roześmiałem się z jego reakcji.
- Wszyscy są zdziwieni, że można tak myśleć! - stwierdziłem, przywołując wspomnienia. - Cóż, ta sąsiadka, gdy usłyszała, że to dobrze, że Miki już nie ma bo to dzięki temu bardziej docenialiśmy spędzone z nią chwile, więcej się nie odezwała do naszej rodziny...
- Sensowne - prychnął Sasori. - Jak można powiedzieć coś takiego komuś, kto właśnie stracił psa?
- Po prostu tego nie zrozumiała! - zaoponowałem, pocierając o siebie zaczerwienionymi dłońmi. Nie nosiłem rękawiczek. - Cóż, zresztą jak wszyscy.
Student spojrzał w szare niebo, jakby w zastanowieniu. Dziś nie miał okularów, więc dobrze widziałem linię jego profilu. Kształt nosa, dość wąskie, lecz ładnie zarysowane wargi, oczy jakby namalowane przez artystę za pomocą grubszego pędzla. Widok ulotny, więc piękny. Tak, jak pojedyncza śnieżynka, która osiadła na jednej z jego rzęs. Sekundę później skropliła się pod wpływem ciepła oddechu.
Właściwie to nigdy nie miałem problemu z tym, by patrzeć na piękne osoby. Jeżeli mój zmysł estetyczny szepnął mi do ucha, że w moim otoczeniu znajduje się ktoś taki, z przyjemnością zawieszałem na nim wzrok.
Bo przecież ludzie także byli ulotni. Chcą i zawsze chcieli wierzyć, że jest inaczej, ale nie mogą uciec od czasu i śmierci, która zawsze czeka na końcu podróży. Mumifikacja, czyli próby starożytnych Egipcjan zakonserwowania ciała dawały efekt w postaci zasuszonych trucheł, którym daleko było do piękna. Wykuwanie pomników i obrazów, byle tylko zachować swoją podobiznę, szukanie dającego nieśmiertelność kamienia filozoficznego, czy legendy o magicznych źródłach, które mogły obdarzać długowiecznością. Czym niby te nędzne próby oszukania naturalnej kolei losu różniły się od działań starej baby, kupującej w Rossmannie płatki pod oczy dla kobiet po sześćdziesiątce i wierzącej, że ta magiczna kuracja cofnie cztery dziesięciolecia?
Chcemy wierzyć, że zawsze będziemy młodzi i piękni. Że w ogóle będziemy. Trzymamy się życia uporczywie, uciekając przed śmiercią a równocześnie wypierając ją z naszych umysłów.
A przecież jesteśmy słabi. W każdej sekundzie ktoś umiera. Wbrew temu, co chcemy o sobie myśleć, tak naprawdę jesteśmy równie ulotni, co bańki mydlane. Nie dostrzegamy jednak, że to właśnie dzięki tej ulotności jesteśmy piękni. Że to przez nią powinniśmy doceniać każdą chwilę i cieszyć się z tego, co mamy, zanim zniknie.
I dlatego z przyjemnością patrzyłem na Sasoriego. Mógł sobie być idealny, lecz wciąż był człowiekiem i tego nie mógł zmienić. Teraz był piękny, lecz potem się zestarzeje, zbrzydnie. Dlatego czułem potrzebę patrzenia na niego, póki mogłem.
Ostatnio dużo się nad tym zastanawiałem. Wcześniej unikałem myślenia o nim w ten sposób, z jakiegoś powodu mnie to zawstydzało. Ale właściwie dlaczego nie? Dlaczego miałbym go traktować inaczej niż wszystkich innych?
- No i co się gapisz? - prychnął Akasuna, któremu najwyraźniej nie pasowało, że jest obiektem mojego zainteresowania.
- A tak sobie - odpowiedziałem, lecz odwróciłem wzrok.
Rudowłosy zatrzymał się, a ja podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Wprost na przykryty warstewką białego puchu gmach mojej własnej podstawówki.
- Tutaj? - spytałem szczerze zaskoczony.
- Coś ci nie pasuje?
- Nie... - Wzrokiem przesuwałem po znajomej, lecz dawno nie widzianej okolicy. Wspomnienia z tamtego okresu powoli wypełniały moje myśli, napawając mnie pewną melancholią. - Po prostu... to moja szkoła.
Akasuna ruszył w stronę wejścia, a ja posłusznie podreptałem za nim po posypanym solą chodniku.
- Gimnazjum czy podstawówka?
- Podstawówka.
- Moje gimnazjum.
Popatrzyłem na niego kątem oka. Mieszkał dość daleko stąd, więc musiał dostać się spoza rejonu. A to najlepsza szkoła w okolicy... czyli już wtedy uczył się świetnie. Chociaż to wcale mnie nie zdziwiło, znów poczułem lekkie uczucie zazdrości. Zazdrości... lecz tym razem z pewną dozą podziwu.
Minęliśmy skrzydło, w którym mieściła się szkoła podstawowa i stanęliśmy przed wielkimi drzwiami prowadzącymi do ,,tej lepszej" części budynku. Mijając kilka ławek, które stały wzdłuż chodnika zauważyłem, że świeży śnieg znów pokrywał wcześniej z niego obsypane siedziska.
Nic dziwnego. Ostatnie lekcje skończyły się już godzinę temu. Jeśli w szkole w ogóle jeszcze byli jacyś uczniowie, to tylko uczestnicy dodatkowych kółek, czy warsztatów.
Nigdy nie byłem w tym skrzydle, więc po wejściu do środka rozglądałem się na boki, posłusznie drepcząc za Akasuną. Obserwacja otoczenia pozwoliła mi na oderwanie myśli od tej dziwnej ciszy, która znów między nami zapadła.
W końcu stanęliśmy przed salą opatrzoną tabliczką z napisem ,,pokój nauczycielski". Mój korepetytor bez wahania zapukał w drewniane drzwi, a ja sam nerwowo miętosiłem rękaw przewiązanej w pasie kurtki. Czułem się co najmniej jak dzieciak, odprowadzany przez mamę do lekarza i czekający, aż to ona załatwi za niego wszystkie formalności i odpowie na pytania.
Nagle drzwi się uchyliły, a zza framugi wyłonił się niziutki staruszek.
Musiałem użyć absolutnie całej siły woli, by nie parsknąć śmiechem. Wiekowy nauczyciel sam w sobie nie był zabawny, lecz gdy mój wzrok spoczął na jego brwiach, wyrwało mi się lekkie parsknięcie. Były one bowiem siwe i długie. Naprawdę długie. Okalały głęboko położone, ciemne oczy i opadały po bokach twarzy, sięgając aż do podbródka. Tworzyły kosmyki przypominające niemalże normalne włosy. Ciekawie to wyglądało, zwłaszcza, że głowę miał łysą. Zupełnie, jakby całe owłosienie skoncentrowało się tylko w brwiach.
- Nauczycielu Ebizo? - spytał grzecznie Sasori, delikatnie się kłaniając.
- Przyszedłeś. - Ekspresja na twarzy staruszka się nie zmieniła, lecz odniosłem wrażenie, że mężczyzna się ucieszył. - Oto klucz.
Rudowłosy wyciągnął dłoń, a wtedy Ebizo chudą, kościstą ręką wręczył mu wcześniej wspomniany przedmiot. Bardzo mi się rzucił w oczy kontrast między jasną, jędrną i nieskazitelną skórą Sasoriego, a tą pomarszczoną i sflaczałą należącą do, jak się domyślałem, jego byłego nauczyciela.
- Zajmie nam to maksymalnie półtorej godziny. Zapłacę za wykorzystane odczynniki.
Starszy mężczyzna tylko machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, że to, czym kłopocze się jego uczeń to drobiazg. Akasuna w odpowiedzi znów się ukłonił, po czym odwrócił i zaczął iść korytarzem. Nie chcąc zostać samemu ze staruszkiem o dziwnych brwiach, również złożyłem szybki pokłon i podbiegłem, by dołączyć do studenta.
- Kto to był? - spytałem, mając nadzieję na usłyszenie jakiejś ciekawej historii z jego życia.
- Ktoś, dzięki kogo uprzejmości możemy skorzystać z pracowni chemicznej. - Zatrzymaliśmy się przed jedną z sal. - Powinieneś mu dziękować na kolanach, bo nikt inny by się na coś takiego nie zgodził.
- Już wolałbym paść na kolana przed tobą, niż tym dziadkiem.
Rude brwi powędrowały do góry, a ich właściciel natychmiast odwrócił się w stronę drzwi i zajął ich otwieraniem. Ja tylko zaśmiałem się nerwowo.
- No weź! Żartowałem!
- Doprawdy, przekomiczne. - Uraczył mnie sarkastyczną odpowiedzią, przekręcając klucz w zamku. Następnie otworzył wrota do krainy wiedzy chemicznej i odsunął się na bok, przepuszczając mnie. - Zapraszam.
Wnętrze sali, chociaż nie wyróżniało się niczym specjalnym, bardzo przypadło mi do gustu. Wiszący nad zieloną tablicą wielki układ okresowy zajmował większość jednej ze ścian. Powierzchnia dużego nauczycielskiego biurka oraz dwóch długich stołów dla uczniów była wyłożona kafelkami, a po ich środkach znajdowały się wąskie zlewy. Było również dużo chłodniej niż w reszcie szkoły; może dzięki otwartym na oścież oknom. Ale przynajmniej dzięki temu przepływowi powietrza zapach odczynników charakterystyczny dla wszystkich pracowni chemicznych nie był zbyt intensywny.
- Witam na naszych pierwszych zajęciach praktycznych - oznajmił Akasuna, zamykając za sobą drzwi i odwracając się w moją stronę. Obserwowałem, jak mężczyzna zsuwa z ramion płaszcz, po czym wiesza go na oparciu najbliższego krzesła. Pod spodem miał golf w kolorze kawy. Po raz pierwszy widziałem go nie w koszuli, lecz musiałem przyznać, że wciąż prezentował się skromnie i elegancko. - Idę na zaplecze wszystko przygotować, a ty, błagam, niczego w tym czasie nie wysadź w powietrze.
- Niby jak miałbym to zrobić - przewróciłem oczami, samemu rozwiązując wcześniej zawiązaną na biodrach kurtkę i rzucając ją na jedno z siedzeń.
- Nie wiem, ale nawet nie próbuj. - Sasori odwrócił się, po czym zniknął za drzwiami z tyłu sali.
Ja z kolei podszedłem przymknąć okno, po czym posłusznie wgramoliłem się na najbliższe krzesło i zająłem wyciąganiem z plecaka materiałów do lekcji.
Naprawdę byłem podekscytowany. Wszystkie te czynności labolatoryjne, mieszanie, podgrzewanie, obserwowanie reakcji - było to sto razy bardziej pasjonujące niż nauka samej teorii. Przeprawiało mnie o chyba niezbyt zdrowy zaciesz i ekscytację.
Jak można się domyślić, w związku z tą palącą chęcią, by już zabrać się za jakieś działania, czekanie, aż mój korepetytor wreszcie wyjdzie z zaplecza, było wręcz nieznośne. Jak się jednak po dłuższej chwili okazało i co musiałem sam przed sobą niezbyt chętnie przyznać, widok, którym zostałem ostatecznie nagrodzony, był tego wart.
Jeśli ktoś kiedyś się zastanawiał, jak będzie wyglądał Sasori Akasuna w fartuchu labolatoryjnym, to teraz mogłem zdradzić mu odpowiedź na to pytanie.
Wyglądał... dobrze. Cholernie dobrze.
Biały materiał nie tylko rozmiarowo pasował na niego idealnie, ale i kolorystycznie zgrywał się z resztą jego dzisiejszej garderoby. Nie wiem, czy był to z jego strony zabieg celowy, ale poskutkował tym, że wyglądał, jakby był modelem nie mogącym się zdecydować, czy pozować dla Vogue'a, czy raczej Świata Nauki, więc postanowił jednym ujęciem trafić na okładki obu magazynów.
W międzyczasie najwyraźniej zdążył też zdjąć soczewki, więc jego nos został ozdobiony okularami w cienkich oprawkach. Dopełniły one nerdowskiego, lecz równocześnie seksownego looku, który sobą prezentował.
Co więcej, z tą swoją ulubioną pewną siebie miną i rudymi włosami, które w tym świetle nabrały nieco bardziej matowej barwy... cholera. Zwyczajnie sobie stał, trzymając w ręku stojak z probówkami, a wyglądał przynajmniej jak przystojny naukowiec z hollywoodzkiego filmu, mający zaraz odkryć lekarstwo na raka lub dostać Nobla.
- No i co się gapisz? Weź to ode mnie. - Obiekt mego cichego zachwytu przewrócił oczami, po czym wcisnął mi w dłonie trzymany przedmiot. Ja zamrugałem, chwytając stojak tylko dzięki odruchowi, a nie świadomemu działaniu.
Sasori wrócił się jeszcze po spory karton, zapewne z różnymi substancjami lub szkłem labolatoryjnym. Położył go na blacie, po czym rzucił w moją stronę wcześniej przewieszony przez niego przez ramię drugi fartuch.
- Muszę? - spytałem, chwytając wymiętoloną bawełnę w ręce i rozprostowując ją na tyle, na ile było to możliwe.
- Tak - potwierdził moje przypuszczenia, czy może obawy Akasuna, podając mi jeszcze okulary ochronne do kompletu.
- Świetnie - podsumowałem, z nieszczęśliwą miną ubierając się w sfatygowane labolatoryjne wdzianko. Było stanowczo zbyt duże; rękawy zasłaniały mi większość dłoni. Nawet się nie łudziłem, że wyglądam w nim tak samo niesamowicie, jak Sasori w swoim.
- Dobrze. - Rudowłosy stanął po przeciwnej stronie stołu, zaglądając do pudła i zaczynając wyciągać z niego opatrzone etykietkami buteleczki. - A więc, zajmiemy się dziś wykrywaniem tego, co usilnie próbuję wbić do twojego pustego łba od kilku ostatnich zajęć.
Zmarszczyłem czoło w zamyśleniu.
- Przecież przerabiamy chemię kwantową. Jak...
- I niby jakie reakcje łączą się z tym działem, co? - sarknął mężczyzna, dość... agresywnie odstawiając butelkę z roztworem siarczanu miedzi na blat, czemu towarzyszyło głuche stuknięcie. - Weź się czasem zastanów, zanim coś powiesz. Na biologii omawiamy związki budujące organizmy. Istnieją reakcje, dzięki którym możemy te związki wykryć i dokładnie tymi reakcjami będziemy się dziś zajmować.
Skinąłem głową, na wszelki wypadek otwierając już zeszyt na wolnej stronie i wyciągając z teczki materiały, nad którymi ostatnio pracowaliśmy.
Akasuna dziwnie zamilkł, więc spojrzałem na niego niepewnie. Jego wzrok utkwiony był w mojej dłoni.
- Założyłeś teczkę. - Sasori uniósł niedowierzające spojrzenie na moją twarz. W wypowiedzianym przez niego zdaniu niby oznajmującym kryło się pytanie.
- Tak? - Moja odpowiedź podbarwiona była z kolei sarkazmem. Zamachałem trzymanym w ręku papierowym przedmiotem, jakby to miało mu pokazać, że tak, w istocie, sam z siebie postanowiłem zadbać o stan, w którym trafiają do niego moje prace.
Kącik jego ust drgnął, a satysfakcja wyraźnie odbiła się w orzechowych tęczówkach.
- To dobrze. Wracając do tematu... cukry, tłuszcze i białka. - Mężczyzna chwycił wcześniej wyjętą zlewkę, po czym nachylił się nad blatem i ze znajdującego się po jego środku kranu nalał do niej odrobinę wody. - Cukry. Jak je dzielimy ze względu na ilość węgla w cząsteczce?
Uśmiechnąłem się delikatnie.
- Triozy, pentozy i heksozy.
- Przykład heksozy?
- Umm... Glukoza.
- Dobrze. Podejrzewasz, że w probówce znajduje się wodny roztwór glukozy. Jakiego odczynnika potrzebujesz, by potwierdzić te przypuszczenia? - Sięgnął po jedno z pudełek, po czym nasypał domniemanej glukozy do zlewki. Następnie przesunął ją w moją stronę, drugą ręką podając bagietkę do wymieszania. Przyjąłem ją, po czym zabrałem się do rozpuszczania kryształków.
- Jonami miedzi na drugim stopniu utlenienia?
- To reakcja Fehlinga, jak jeszcze możesz to zrobić?
- Próbą Trommera. Wodorotlenkiem miedzi dwa.
- Czy wykryjesz w ten sposób fruktozę?
- No... nie, bo ona nie ma grupy aldehydowej - odpowiedziałem, mieszając zawartość zlewki a równocześnie starając się nie uderzać o jej ścianki. - Jest ketozą.
- Jak w takim razie wykryć fruktozę?
Zamyśliłem się na chwilę. Znałem odpowiedź, lecz zanim zdążyłem ją wygrzebać z odmętów pamięci Sasori mnie ubiegł.
- Tollens opracował próbę lustra srebrowego. Przekształca ketozy w aldozy, dlatego wykrywa większość cukrów. Z pewnym wyjątkiem. Jakim?
Gdy już wspomniał o tym srebrowym lustrze, wszystko mi się przypomniało. Dlatego też od razu odpowiedziałem:
- Sacharozy.
- Dobrze, że coś tam jednak pod tą blond kopułą zostało z moich zajęć. - Akasuna wydawał się zadowolony. Ponownie nachylił się nad stołem w moją stronę. Wyjął z moich dłoni zlewkę, po czym zaczął rozlewać jej zawartość do trzech znajdujących się w stojaku probówek, mruknął pod nosem: - Znając ciebie, najlepszą metodą byłoby pozwolić ci wykonać reakcje samodzielnie...
Ekscytacja musiała się odmalować na mojej twarzy, bo rudowłosy pokiwał głową jakby chciał powiedzieć, że wszystkie jego najgorsze obawy się potwierdziły.
- A więc dobrze - oznajmił, przesuwając kilka pojemniczków w moją stronę. - Przygotuj odczynniki i wykonaj trzy doświadczenia. Pełny ich opis ma być w zeszycie, wraz z obserwacjami i wnioskami. Nie zapomnij o próbach kontrolnych.
- A... z reakcjami?
- A umiesz je napisać?
- Właściwie to nie - przyznałem. - Ale-
- Zrobimy reakcje - przerwał mi nagle Akasuna, zakładając ramiona na piersi. - To trochę podchodzi pod chemię organiczną, którą będziesz mieć dopiero w trzeciej klasie, ale nie zaszkodzi. Rozumiesz temat, nie widzę problemu by wyjść trochę ponad niego.
Jakoś w głębi piersi poczułem przyjemne ciepło, które po chwili rozlało się na policzki.
U niego należało traktować to jako pewną formę pochwały, więc chwyciłem za buteleczkę z błękitnym roztworem odpowiedniej soli kwasu siarkowego sześć i zasadę sodową z zupełnie nową energią i zapałem.
W czasie, gdy ja strącałem wodorotlenek miedzi, Akasuna wreszcie usiadł na krześle i zaczął obserwować moje poczynania zza szkieł okularów.
Szczerze powiedziawszy, naprawdę nie rozumiałem, czym się tak interesował. Siedziałem tam, pochylony nad probówką z niebieskim osadem, w za dużym fartuchu, z zarumienioną gębą i zacieszem w oczach.
Znaczy, rozumiałem, dlaczego patrzy mi na ręce. Też bym sobie nie zaufał ma tyle, by tego nie robić.
To, co mnie zastanawiało, to jego mina. Jakiś mikrouśmiech i skrywane, lecz widoczne zainteresowanie w oczach. Nie wiedziałem o co mu chodzi, bo ja miewałem taki wyraz twarzy tylko wtedy, gdy oglądałem filmy o śmiesznych kotach na YouTubie. Ale one były zabawne i urocze, a ja? Śmiałem wątpić, by mój widok budził w nim jakiekolwiek pozytywne emocje, a już na pewno nie miałem zamiaru się oszukiwać, że przypisuje mi któryś z wyżej wymienionych argumentów.
- No co? - spytałem, nadymając nieco policzki.
- Nic. Patrz, byś nie rozlał - pouczył mnie, nie odwracając wzroku.
Włożyłem więc cały wysiłek w to, by zignorować jego bezczelne wgapianie się w moją osobę i skupiłem uwagę na doświadczeniu. Moją pierwszą reakcją była Próba Trommera. Dodany do wody wodorotlenek jak można było przypuszczać, w żaden sposób się nie zmienił. Zresztą, tak samo jak w drugiej. Spojrzałem pytająco na Akasunę.
- Potrzebna jest wysoka temperatura, by reakcja zaszła - wyjaśnił, nachylając się i odbierając ode mnie probówkę. - Wsadzę to do łaźni wodnej, a ty zacznij drugie doświadczenie.
Skinąłem głową.
- Próbę Tollensa?
- Tak. Pamiętaj, by środowisko było odrobinę zasadowe i masz, użyj tej probówki. Jest odpowiednio oczyszczona, efekt będzie bardziej spektakularny. I uważaj, bo roztwór jest ciepły.
Zadowolony, chwyciłem buteleczkę z azotanem pięć srebra i zabrałem się do roboty. Jakiś czas później mogłem się zachwycać efektem w postaci pięknej srebrnej barwy, pokrywającej ścianki naczynka.
- Wow - skomentowałem, podnosząc szkło do oczu i oglądając ,,lustro srebrowe" ze wszystkich stron.
Sasoriego chyba bawiła moja reakcja. Wstał i podszedł do stojącej na blacie nauczycielskiego biurka łaźni, by zabrać z niej już gotowy wynik poprzedniej próby.
Uśmiechnąłem się. Wcześniej niebieski roztwór zmienił barwę na intensywnie pomarańczową.
- Co zapiszesz w obserwacjach? - spytał Akasuna, siadając na swoim miejscu.
- ,,Powstanie pomarańczowego roztworu"... i, eee... chyba osadu, bo to takie mętne...
- ,,Strącenie ceglastoczerwonego osadu" - wyrecytował student, wyciągając się na blacie, by sięgnąć do mojego zeszytu i kilkakrotnie puknąć palcem w puste miejsce pod słówkiem ,,obserwacje". - Zapisz. Na maturze taki opis jest nieco bardziej wskazany, niż to dukanie w stylu ,,chyba osad się strąca bo w sumie dobrze nie widać".
Pokiwałem łbem, po czym zabrałem do uzupełniania notatek.
Właściwie, to wszystko było naprawdę ciekawe. Po wykonaniu zadania, Sasori narysował mi również na tablicy cząsteczkę glukozy i dość obrazowo pokazał, jak przebiega reakcja. Potem, by udowodnić, że to właśnie grupa aldehydowa odpowiada za wspomniane reakcje, przyniesiony z zaplecza aldehyd octowy również został potraktowany odczynnikiem Fehlinga, dając dodatni wynik.
- Okej. Masz jakieś pytania? - spytał w końcu, chowając już część odczynników do kartonu.
Uniosłem wzrok znad zeszytu, w którym kończyłem notatkę. Nie no, właściwie wykrywanie cukrów było już dla mnie jasne. Coś innego mnie jednak nurtowało.
- Czemu udzielasz korepetycji?
Nawet nie uniósł wzroku.
- To nie jest pytanie na temat, Deidara.
- Oj no weź, jestem ciekawy. Nie potrzebujesz kasy. No i nie wygląda na to, by to była twoja życiowa pasja, czy coś...
Akasuna przewrócił oczami, poprawiając okulary, które minimalnie zsunęły mu się z nosa. Cholerny perfekcjonista.
- To wciąż nie jest w żaden sposób związane z próbą lustra srebrowego.
- Odpowiedz mi, to dam ci spokój.
- Daj mi spokój, albo będziesz szukać innego korepetytora, dzieciaku.
Nadąłem policzki, niezadowolony.
- Oj no dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? To aż taki wielki sekret? Hmm...?
- Nie, ale nie będę marnował na to teraz czasu. Nie jest nieograniczony. Przechodzimy do skrobi. Czym się ją wykrywa?
- Płynem Lugola... - mruknąłem, niezadowolony, że kolejna moja próba wyciągnięcia z niego czegokolwiek poza wiedzą chemiczno-biologiczną zakończyła się porażką.
Akasuna sięgnął za to do swojej torby i wyciągnął z niej jakąś reklamówkę.
- Widzisz, specjalnie dla ciebie przed zajęciami wpadłem do spożywczaka - oznajmił, wyciągając produkty z siatki i układając je na blacie. Moim oczom objawił się: ziemniak, jajko, jakiś twarożek i jabłko, które Akasuna zamiast odłożyć, chwycił w dłoń i nachyliwszy się nad stołem, skorzystał z niewielkiego zlewu, by je opłukać. - Zrobimy sobie wykrywanie skrobi w różnych produktach spożywczych. Zaraz dam ci jeszcze sacharozę. Obierz jajko, z łaski swojej.
Skinąłem łbem, po czym chwyciłem to niedoszłe kurczątko i zacząłem obierać nad jakąś wyrwaną z zeszytu kartką. Rudowłosy w tym czasie wyciągnął scyzoryk, którego użył by dać po odrobinie każdego produktu na każdą z wcześniej przygotowanych płytek Petriego.
Gdy wszystko było gotowe, z zadowoleniem nabrałem cieczy do pipety i potraktowałem nią zawartość szalek, obserwując, jak ziemniak zabarwia się na intensywny ciemnofioletowy odcień. W czasie, gdy ja gryzmoliłem w zeszycie notatkę, Akasuna pokroił pozostałą część jabłka w plasterki i dwa z nich, czyli połowę, wysunął na otwartej dłoni w moją stronę.
- Nie można jeść w sali chemicznej - wyszczerzyłem się do niego.
- Dlatego wychodzę na korytarz - odparł, wstając od stołu. - A ty, za ten ton wypowiedzi jednak nic nie dostaniesz - odparł.
- Nie no, proszę. Weź mi daj. - Praktycznie położyłem się na blacie, by sięgnąć w jego stronę i umieścić wyciągnięte w żebraczym geście dłonie tuż przed wykrzywioną w nieco jak dla mnie zbyt złośliwym uśmieszku twarzą.
- Teraz to musisz zasłużyć. Kończ tę notatkę.
Prychnąłem, ale wróciłem do roboty. On w tym czasie opuścił salę chemiczną, bezczelnie zajadając się soczystym owocem.
Zmotywowany, szybko skończyłem pisać, zamknąłem zeszyt z charakterystycznym dźwiękiem przerzucanych kartek i szybko do niego dołączyłem na korytarzu.
Siedział na jednym z parapetów, obok doniczki z ledwo ciągnącym kwiatkiem. Jedno kolano podciągnął pod klatkę piersiową, a drugie luźno spuścił w dół. Gdy podszedłem i ponownie wyciągnąłem ręce w jego stronę, dodając do tego oczekujące spojrzenie, poczęstował mnie dwoma kawałkami. Cała sytuacja musiała go bawić, bo na wąskich wargach błąkał się uśmieszek.
Mimo tego cynicznego grymasu przyjąłem dar i z nieskrywanym zadowoleniem wepchnąłem jeden z kawałków do buzi. Klapnąłem na ławkę obok okna. Właściwie, dopiero teraz poczułem, że w sumie jest już całkiem późno i zdążyłem zgłodnieć.
Akasuna okazał mi niespodziewaną wyrozumiałość. Gdy skończył jeść, zostawił mnie na korytarzu, a sam w ciszy wrócił do sali by zająć się przygotowywaniem kolejnego doświadczenia, zapewne związanego z wykrywaniem tłuszczów. Dał mi kilka minut odpoczynku, w czasie których zdążyłem pochłonąć resztę jabłka i jeszcze skoczyć do łazienki.
Gdy wróciłem, w stojaku już czekały probówki wypełnione żółtą cieczą, gotowe do użycia. Wróciliśmy więc do zajęć, a ja, z niegasnącym entuzjazmem chwyciłem buteleczkę Sudanu III, który zabarwił olej ryżowy na intensywnie czerwony kolor.
Prawdę powiedziawszy, tłuszcze również były fascynujące. Jednak nie było aż tak wielu reakcji na ich wykrywanie, więc chciałem, byśmy zrobili zamiast tego spalnie tych związków. Niestety, Sasori nie wyraził na to zgody, oznajmiając, że nie ma opcji by jakiś palnik znalazł się chociaż w zasięgu moich rąk.
- Żadnych własnych pomysłów, Deidara - podkreślił na koniec, odbierając mi probówkę i zamiast tego przesuwając w moją stronę przygotowywane w czasie, gdy ja pisałem opis doświadczenia szalki Petriego z podobnym zestawem produktów, co wcześniej przy wykrywaniu skrobi: twarogiem, resztką jabłka, którą specjalnie wcześniej odłożył na bok, fragmentem białka jaja, plasterkiem surowego ziemniaka oraz sporą kupką sacharozy.
- Wykrywamy białko? - spytałem, podekscytowany.
- Tak. Co proponujesz?
- Hmm... kwas azotowy pięć. Czyli wykonanie próby ksantoproteinowej.
Mężczyzna uniósł do góry odpowiednią butelkę, palcem wolnej ręki stukając w jej etykietę, by zwrócić moją uwagę na znajdujący się na niej zapis.
- Jest stężony - podkreślił bodziec wzrokowy słuchowym. - Masz być cholernie ostrożny.
Pokiwałem ochoczo łbem.
Cóż, sama myśl o tym, że właśnie dostaję do wykorzystania coś autentycznie niebezpiecznego sprawiała, że czułem przyjemny skok adrenaliny.
Akasuna wyglądał, jakby naprawdę rozważał, czy jest to dobra decyzja. W końcu jednak krótko westchnął i podał mi buteleczkę, dając tym samym sygnał, że mogę zaczynać.
A ja, z zacieszem wymalowanym na buzi chwyciłem czystą pipetę i rozpocząłem doświadczenie.
Twarożek i jajko pod wpływem kwasu zaczęły powoli zmieniać barwę na żółtawą. Wgapiałem się w powoli zachodzącą reakcję. Kontem oka dostrzegłem jednak, że brwi niecierpliwego z natury Sasoriego coraz bardziej się marszczą w irytacji.
- Przesuń się, bo przecież będziemy do jutra czekać - mruknął w końcu, obchodząc stół i podchodząc do mnie. Stanął obok i odkręcił butelkę ze stężonym kwasem siarkowym sześć, polewając nim badane produkty. Rzeczywiście, to znacznie przyspieszyło proces; żółta barwa na serze i jajku natychmiast nabrała intensywności, podchodząc wręcz pod pomarańcz.
- Tak lepiej - uznał. - Obserwacje?
- Zmiana barwy na żółtopomarańczową - wypaliłem, nachylając się nad szalką, by dokładniej się przyjrzeć. - Wow, to jest niesamowite!
- Uważaj na włosy, bo zaraz ci wlezą do tego kwasu - skarcił mnie Akasuna, a ja poczułem, jak jego dłoń nagle odgarnia mi grzywkę z oczu.
Ten nagły dotyk mnie... zaskoczył. Spiąłem się, wręcz lekko podskoczyłem, sam nie rozumiejąc, dlaczego tak bardzo nagle przyspieszył mi puls.
Akasuna najwyraźniej wyczuł, że jego działania wprawiły mnie w straszne zakłopotanie. Dlatego szybko zgarnął złote kosmyki za ucho, by już nie opadały mi tak bardzo na twarz i natychmiast się odsunął.
Głupio mi było, że zareagowałem tak gwałtownie, ale z drugiej strony, jeśli miałbym się wytłumaczyć, to sam nie wiedziałbym co powiedzieć.
- Ja... eee... - wydukałem tylko, na co Sasori przerwał mi machnięciem ręki.
- Tu również rozpiszemy sobie reakcje - powiedział, jak gdyby sytuacja przed chwilą w ogóle nie zaszła. Zajął swoje wcześniejsze miejsce, tworząc miedzy nami pewien mur z blatu stołu i dystansu. - To żółte zabarwienie to efekt znitrowania ugrupowań aromatycznych, znajdujących się w strukturze budujących białka aminokwasów. To reakcja nieodwracalna. - Wyjaśnił, biorąc kolejny odczynnik w ręce. - By udowodnić, że to właśnie obecność pierścieni aromatycznych jest kluczowa do zajścia reakcji, użyjemy toluenu - podniósł odpowiednią butelkę, bym mógł się jej przyjrzeć.
- Co to jest? - spytałem, nerwowo miętosząc brzeg bluzy. Właściwie, było mi trochę zbyt ciepło. Ściągnąłem na chwilę fartuch, by ją zdjąć i ponownie go narzuciłem, tylko na sam czarny t-shirt.
- Toluen? Węglowodór aromatyczny. Posiada pierścienie, o które nam chodzi. - Akasuna podał mi tę substancję i drewnianą łapę, której użyłem, by chwycić jedną z probówek. Następnie podszedł do tablicy i zaczął kreślić na niej wzór wcześniej wspomnianego związku organicznego, a ja postanowiłem wykorzystać czas i przygotować doświadczenie. Ręce wciąż leciutko mi się trzęsły, więc w probówce znalazło się troszkę więcej przypominającej wodę cieczy, niż powinno. Wiedziałem jednak, że odczynniki, które raz opuściły pojemnik nie mogły zostać ponownie do niego wlane, dlatego też miałem nadzieję, że nic to nie zmieni i nie zostanę opieprzony za marnotrawstwo.
- Okej. Możesz zacząć, a potem dokładniej zagłębimy się w reakcję - uznał Akasuna, odwracając się w moją stronę. A ja wstałem z krzesła, zbyt podekscytowany by usiedzieć na miejscu. Wciąż trzymając probówkę z toluenem w drewnianej łapie, wolną ręką chwyciłem wciąż odkręcony kwas azotowy i dolałem odrobinę. Już zaczęło się coś dziać, więc szybko sięgnąłem po drugą butelkę i przystawiłem ja do wylotu probówki.
- Czekaj, nie-!
Było już jednak za późno. Gdy tylko stężony kwas siarkowy połączył się z resztą substratów, usłyszałem tylko huk i pociemniało mi przed oczami.
Cofnąłem się gwałtownie, wpadając na parapet i boleśnie uderzając się w biodro. Upuściłem wszystko, co miałem w rękach i zamachałem nimi przed twarzą, kaszląc i starając się odgonić szary, gryzący dym. Spadły mi okulary ochronne, a nogi się ugięły pod ciężarem ciała. Osunąłem się po ścianie na ziemię, ogłuszony.
- Ja pierdolę, Deidara! - usłyszałem przejęty krzyk Akasuny, który przebił się jakimś cudem do mojej świadomości. Sekundę później moje ramiona zostały niedelikatnie ściśnięte, a ja sam siłą poderwany do góry.
- Sa-sori...? - wydusiłem, nieudolnie chwytając go za przedramiona. Kręciło mi się w głowie, ból jednak sprawił, że musiałem wypuścić materiał z uścisku. Dopiero teraz poczułem, jak cholernie piekły mnie dłonie. Zupełnie, jakbym trzymał rozżarzone węgle; nie byłem w stanie czegokolwiek nimi dotknąć. Musiałem zaufać, że nie pozwoli mi upaść.
- Ty kretynie - wydusił mężczyzna, ciągnąc mnie chyba przez większość sali. Potem zostałem usadzony na ziemi, a moja koszulka uniesiona do góry.
- H-hej! - pisnąłem, nieudolnie zasłaniając się rękami gdy poczułem chłód na gołej skórze. - Co ty-
- Zostaw to, do cholery! - krzyknął na mnie, brutalnie zrywając ze mnie fartuch. Następnie pozbył się górnej części garderoby, odrzucając ją gdzieś na bok. - Jesteś cały zalany tym świństwem! Łeb pod kran, ale już!
To wystarczyło, bym przestał się opierać.
Z jego pomocą, wstałem i oparłem łokciami o zlew. Lodowata woda przyprawiała mnie o gęsią skórkę, ale nie protestowałem, gdy wsadził mi łapy pod bieżący strumień, a równocześnie nabrał cieczy w dłonie i ochlapał twarz. Jego dotyk sprawił, że poczułem pieczenie na lewej stronie twarzy. I bynajmniej nie były to rumieńce; skóra szczypała mnie jakby... no właśnie, została potraktowana kwasem.
- Jesteś... - wydusił Akasuna, przejeżdżając zimnymi dłońmi po mojej szyi i torsie. Włosy kleiły się do mokrej skóry. - Kurwa jedyny w swoim rodzaju. W życiu bym nie pomyślał, że znitrujesz mi toluen do jebanego trotylu!
- T-trotylu? - wydusiłem, starannie myjąc dłonie w czasie, gdy Akasuna opłukiwał mi tors. Ręce piekły mnie niemiłosiernie; silnie zaczerwieniona skóra wyglądała ewidentnie na poparzoną.
- TNT. Mówi ci to coś więcej? - wydyszał mi nad uchem, zakręcając kran i odwracając mnie w swoją stronę. Zimna woda nieco mnie ocuciła, więc stałem na własnych nogach mimo bólu obitego biodra. On złapał mnie za barki, odsuwając od siebie na długość ramion i wzrokiem ogarniając cały mój mokry tors. Szukał śladów innych oparzeń, ja jednak czując to intensywne spojrzenie na swojej gołej skórze, poczułem przypływ zmieszania i wstydu.
Zadrżałem. Akasuna oczywiście to dostrzegł, więc chwycił papierowe ręczniki i zabrał się do względnego wycierania mnie z wody. A ja stałem jak dureń, świadom, że nie jestem w stanie nawet chwycić tego kawałka celulozy, by samemu się ogarnąć.
Zresztą, i tak nie miało to większego sensu. Zmoczyła mi się górna część jeansów i włosy. Wyjście na zimne powietrze w tym stanie i tak nie wchodziło w grę, zwłaszcza, że już teraz zaczynałem dygotać.
Akasuna był tego świadom. Odrzucił wykorzystane ręczniki na podłogę, po czym zostawił mnie na sekundę. Zgarnął moją bluzę i kurtkę, oraz otworzył okna. Wciąż unoszący się w powietrzu, rozrzedzony dym powoli zaczął znikać.
Gdy rudowłosy do mnie wrócił, ostrożnie pomógł mi się ubrać i usadził na krześle. Potem skoczył na zaplecze po apteczkę.
- Pokaż tę głupią gębę - mruknął nieprzyjemnym tonem, lecz dłoń, którą chwycił mnie za szczękę była bardzo delikatna. Posłusznie pokazałem mu lewy profil, by mógł pokryć jakimś chłodnym żelem piekącą plamę znajdującą się na kości jarzmowej, na samym brzegu twarzy. - Masz wielkie szczęście, że to tylko kropla. I że miałeś okulary ochronne - oznajmił, spoglądając mi prosto w oczy.
Był blisko. Wiedziałem, że okoliczności dogłębnie to usprawiedliwiają, ale wciąż czułem zażenowanie jego działaniami. Ta dłoń na moim policzku, dotyk na ciele, wcześniej palce wsuwające się we włosy. Powtarzałem w myślach, że nie ma w tym nic więcej; że to tylko ja bezsensownie wyszukuję w tym drugie dno, którego nie ma prawa być. I że przecież oprócz docenienia jego aparycji nie czułem nic więcej. Czemu więc durny organizm reagował tym szalonym biciem serca?
Mój korepetytor odwrócił wzrok.
- Daj te ręce. Ja nie wiem, jak ty masz zamiar teraz pisać w szkole.
Ze spuszczonym łbem siedziałem tak, gdy on opatrywał moje poparzone dłonie. Jego ruchy były pewne i delikatne, a równocześnie mniej płynne, jakby... bardziej nerwowe, niż zazwyczaj. Ale w sumie wcale mnie to nie dziwiło. Z całej jego postaci bił czysty wkurw, teraz nieco zamaskowany przez... chyba mogę powiedzieć, że jakąś tam ,,troskę" o stan mojego zdrowia. Chociaż może określenie ,,poczucie obowiązku" byłoby bardziej adekwatne.
Gdy skończył, ja zostałem tam, gdzie siedziałem, a on zabrał się za sprzątanie. Czułem się winny, ale za chęć pomocy dostałem tylko opierdol i nakaz czekania, aż Akasuna skończy neutralizować wszystkie substancje, zamiatać rozbite szkło i myć podłogę. Siedziałem więc, obserwując, jak mój korepetytor przywraca pracownię do stanu używalności.
Moje notatki i materiały na szczęście nie ucierpiały w wyniku eksplozji. Student spakował je i opuściliśmy po chwili opuściliśmy salę. Wlokłem się za niosącym swoje i moje rzeczy rudzielcem, czując, jak ta lodowata cisza wbija mi się w uszy i przewierca na wylot przez głowę. Klucz zostawiliśmy w drzwiach, więc na szczęście nie musieliśmy ponownie składać wizyty w pokoju nauczycielskim. Po prostu opuściliśmy budynek szkoły.
Sasori był wkurwiony. Czułem to każdą komórką ciała, przez cały powrót do domu. I szczerze? Już wolałbym, by darł na mnie ryja, krytykował głupotę i samodzielne, nieodpowiedzialne zachowania. Wszystko byłoby lepsze od tej napiętej atmosfery i paskudnej ciszy.
Zostałem odprowadzony pod sam dom. Akasuna wniósł mi nawet rzeczy do holu, po czym stanął w drzwiach, obracając się przez ramię.
- Masz się dziś porządnie umyć i uważać na te poranione ręce - zalecił nieznoszącym sprzeciwu głosem.
- Dobrze - potwierdziłem.
Jego usta zacisnęły się w wąską linię.
- Obawiam się, że to były nasze pierwsze i ostatnie zajęcia praktyczne - rzucił na odchodne, po czym wyszedł, dość gwałtownie zamykając za sobą drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top