xliv. real shape of heart.

        Niezmiennie od paru godzin ten sam pokój, ten sam dom. Niezmiennie ta sama wściekłość, która rozrywała jego serce na malutkie kawałeczki z każdą, bezczynną minutą. Wydawałoby się, iż przeszedł już przez wszystkie fazy frustracji. Ponaglał i wydzierał się na przyjaciół, którzy naprawdę chcieli mu pomóc. Walił  w ściany, rozbijał wazony. Wypalił setki papierosów, jednak ani przez sekundę nie poczuł ulgi. W końcu nadeszła pora na kolejną, ostatnią już fazę jaką podświadomie przechodził. Opadł bezwiednie na kanapę i schował twarz w dłoniach. Nie płakał. Nigdy nie płakał. Ale czuł jak emocje rozrywają jego wnętrze, jak chcą wydostać się na zewnątrz. I wiedział, że gdyby tylko potrafił, łzy nadałyby mu choć odrobinę ulgi.

       Lecz nadzieja powróciła do jego serca, wraz z powrotem Malika. Ciemnowłosy mężczyzna wpadł do domu niczym poparzony i odetchnął głęboko, łapczywie chwytając powietrze.

- Chyba ich mamy. – wrzucił z siebie, pochylając się i oddychając głęboko. Louis podniósł się gwałtownie i spojrzał na towarzysza wyczekująco.

- No gadaj do cholery! – Ponaglił go, gdy ciemnowłosy wciąż się nie odzywał.

- Dostałem cynk, że ktoś obcy pojawił się w mieście. Wiecie jak to jest. Wiem, gdzie mają dziuplę. Jestem prawie pewny, że tam mogą przetrzymywać twoją panienkę. – dokończył, wyprostował się i zwilżając wargi, przeczesał zawsze idealne włosy. Niebieskie, smutne oczy zabłysły blaskiem nowej nadziei. Louis chwycił swój rewolwer i niemalże od razu ruszył w stronę drzwi.

- Chwileczkę. – Liam zatrzymał młodego mężczyznę w ostatniej chwili. – Nie możemy lecieć tak na pałę, bo pogorszymy sprawę. Musimy to zaplanować.

- Nie mam czasu na cholerne planowanie! Muszę ją ratować! – krzyknął, odpychając przyjaciela.

- Jeżeli chcesz odzyskać ją, a nie jej zwłoki, lepiej się uspokój. – burknął ciemnooki i zmierzył go chłodnym wzrokiem.

- Ja pierdolę. – rzucił do siebie, opadając na to samo miejsce, na którym spędził ostatnie, bezczynne minuty. Dla niego każda kolejna, była jedynie marnotrawstwem.

*

        To samo, drewniane, niewygodne krzesło. Nieprzyjemny chłód przeszywające jej drżące ze strachu i zimna, ciało. Chciała być silna. Chciała walczyć, bo miała w sobie nadzieję. Jakąś ledwo tlącą się nadzieję, że to wszystko już niedługo się skończy. Że Louis ją odnajdzie, nie pozwoli dłużej cierpieć. Ale nadzieja ta umierała. Umierała z każdym uderzeniem, wbiciem wielkiej pięści w żebra.

           Najgorsi są ludzie, którzy nie mają nic do stracenia. Tacy bowiem ludzie, nie mają w sobie żadnego współczucia. Żadnego lęku. Mężczyźni, którzy od kilkunastu godzin niezmiennie, „zajmowali" się Ever, byli właśnie tacy. Pozbawieni jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego, sadyści bez współczucia. Wcale nie chcieli jej gwałcić. Nie widzieli w tym żadnej zabawy. Dużo lepszą rozrywką było patrzenie jak cierpi. Jak z jej ust spływają świeże stróżki krwi. Jak zwija się z bólu po kolejnych uderzeniach. Jak na jej szyi formują się nowe, sine ślady.

         Traciła siły i wole walki przy akompaniamencie dwóch, niskich śmiechów. Pośród białych kłębów dymu papierosowego, zapachu stęchlizny i taniego alkoholu.

      Oni byli totalnym przeciwieństwem Louis'a, choć przecież cała trójka istniała w tej samej branży. Niebieskooki był wyrafinowany, miał klasę. Może lubił to co robił, a co było przerażające, ale wkładał w to zupełnie inne uczucia. Jeśli w ogóle można tak to nazwać. Ci mężczyźni lubili po prostu patrzeć na cierpienie. Nie trudzili się, by wymyślić jakieś niezwykle wyrafinowane tortury. Chcieli po prostu przedłużyć ten moment. Tak, by to Ever zaczęła błagać o śmierć. To podniecało ich najbardziej.

*

        Stara, opuszczona kamienica, na obrzeżach jednego z biednych osiedli miasta. Pięć motocykli zatrzymało się w ciemnej uliczce. Pięciu młodych mężczyzn niemalże w jednym momencie zdjęło swe kaski i odetchnęło głęboko. Adrenalina, motywacja, wściekłość. Wszystko mieszało się ze sobą, tworząc mieszankę wybuchową. Jednakże jeden z nich, ten najbardziej porywczy, miał sobie uczucie, które potęgowało każdą inną emocje. Uczucie, które zaogniało wściekłość. Miłość.

         Wyjmując broń, starając się nie wydać żadnego niepotrzebnego dźwięku, podeszli do blaszanych drzwi, prowadzących do piwnicy.

- Pamiętajcie, działamy według planu. – Liam upomniał swych towarzyszy. – To tyczy się szczególnie ciebie. – dodał, spoglądając na niebieskookiego mężczyznę, którego rozpierała złość. Ten skinął jedynie głową i wywrócił oczami.

       Wszystko, co działo się potem było niczym jakiś kadr z filmu. Wszystko trwało kilka minut, jednak każde z nich miało wrażenie, że była to jedynie chwila.

       Krzyki, przekleństwa, odgłosy wystrzałów. Jej szybszy oddech, jego ulga, wypełniająca serce. Żyła. I to było najważniejsze. Podczas, gdy jego kumple zajęli się dwójką oprawców, Louis dobiegł do ciemnowłosej. Upadła na kolana i zaczął rozwiązywać niezwykle mocno zaciśnięte na jej rękach ,węzły. Kiedy w końcu uwolnił jej nadgarstki, rzuciła się w jego ramiona. Przyciągnął ją tak blisko i przytulił tak szczelnie, jak jeszcze nigdy wcześniej. Wielki kamień spadł z jego roztapiającego się serca, kiedy znów mógł poczuć jej dotyk.

- Louis.. – Wyszeptała ledwo.

- Spokojnie, skarbie. Wynosimy się stąd. – przerwał jej, podnosząc się szybko i chwytając dziewczynę za dłoń.

      Jedyne czego pragnęli w tamtym momencie, to jak najszybciej wydostać się z tego ciemnego, obślizgłego miejsca i znów móc zatopić się w swoich ramionach. Ale los chciał inaczej. Planując zupełnie inne zakończenie.

       Niezrozumiałe krzyki, zaraz potem przekleństwa i niski śmiech. Broń wycelowana wprost w niebieskookiego mężczyznę i szyderczy uśmiech na twarzy jednego z oprawców. Jedna sekunda, która dłużyła się w nieskończoność. Naparcie palca na spust. Szybki obrót jej głowy, przerażenie i miłość, która jako jedyne uczucie, kierowała nią w tamtym momencie. Odepchnęła Louis'a, stając na linii ognia. Pocisk trafił w jej serce. Upadła na mokrą, brudną powierzchnie.

- Ever! – krzyknął i na kolanach zbliżył się do dziewczyny. jego ciało wypełniła nieokiełznana wściekłość. Chęć mordu, za wszelką cenę. Wyciągnął rękę, w której trzymał rewolwer, wycelował pomiędzy jego oczy i nacisnął na spust. Jeden pocisk, drugi, trzeci...

      Dopiero ramiona przyjaciela sprowadziły go do świata realnego. Harry zabrał mu broń i odsunął się, patrząc zaszklonymi oczami na ciemnowłosą, nieprzytomną dziewczynę, leżącą na kolanach jego przyjaciela. Ale nie tylko to, chwytało go za serce. Bo po raz pierwszy widział łzy niebieskookiego przyjaciela. Louis trzymał ją w ramionach, niczym największy skarb i płakał. Najzwyczajniej w świecie płakał, przerywając szloch wiązanką przekleństw. I ten widok na zawsze odmienił życie wszystkich, obecnych przyjaciół.

- Musimy jechać do szpitala. Szybko. – odezwał się w końcu Horan, który – ku zdziwieniu wszystkich – jako jedyny zachował zdrowy rozum.

*

        Jasne jarzeniówki swym ostrym światłem drażniły jego zmęczone i spuchnięte oczy. Nerwowym krokiem pokonywał kolejne kilometry, stukając ciężkimi butami o idealnie czystą posadzkę. Mijały kolejne godziny, a drzwi Sali operacyjnej nie otworzyły się ani na moment. Harry siedział gdzieś pod ścianą i bawiąc się nerwowo palcami, spoglądał na przyjaciela. Zdumienie wypełniało jego szalone serce, bo jeszcze chyba nigdy nie widział u nikogo takiej złości, wypełnionej ze zdenerwowaniem, bezsilnością i tą wielką, niezaprzeczalną miłością.

      Louis co chwilę przeczesywał nerwowo włosy. Był jak na szpilkach. Każdy, najmniejszy dźwięk stawiał go na baczność. Nie pierwszy raz spotkał się z takim zdarzeniem. Przecież to od zawsze wpisane było w jego pracę. Sam zabijał. Ale to była zupełnie inna sytuacja. Za idealnie białymi ścianami, o życie walczyła Ever. Jego słońce, jego świat, jego powietrze. Zaciskał pięści. Jego twarz robiła się czerwona. Był zmęczony. Ale to nadzieja wypełniała jego ciało. Nieme błaganie boga, do którego nigdy się nie modlił, by pozwolił jej żyć. Za wszelką cenę. Nawet jeśli to on będzie musiał poświęcić wszystko to, co ma.

        Nagle, drzwi Sali operacyjnej otworzyły się w pośpiechu, a w progu pojawił się wysoki mężczyzna w białym kitlu. Louis niczym błyskawica, ruszył w jego stronę.

- Co z nią?! Będzie żyła?! – padło najważniejsze pytanie, które tak boleśnie męczyło jego duszę.

- A pan kim jest? – mężczyzna uniósł wzrok, zdejmując w pośpiechu białe rękawiczki.

- Jestem.. Jej chłopakiem. – dodał bezmyślnie. Zaraz potem, tuż za nim stanął Harry.

- Mamy szczęście w nieszczęściu. – młody lekarz skinął głową i kontynuował. – Dziewczyna dostała prosto w serce. – po jego słowach Louis poczuł jak wielka gula podchodzi do jego gardła, a on sam traci powietrze.

- Czy jest jakaś szansa? – ponaglił Harry, zachowując resztki zimnej krwi.

- Robiliśmy wszystko. – Westchnął, zatrzymał się na chwilę i kontynuował. – Jedynym ratunkiem będzie przeszczep. Ale na dawce czeka się co najmniej dwanaście godzin. Nie mamy tyle czasu.

- Ile mamy czasu?! – krzyknął Louis, zaciskając pięści, wbijając sobie tym samym paznokcie w dłonie.

- Nie więcej niż pięć godzin. – powiadomił mężczyzna. Może jego ton nie wskazywał na współczucie, ale Harry dojrzał w jego oczach współczucie. Szczere współczucie i przejęcie.

       Jak czuje się człowiek, który stoi na krawędzi swego życia? Jak czuje się człowiek, który w jednej chwili znalazł sens swego istnienia, by zaraz potem stracić go w tak błahy sposób? A w końcu – jak czuję się największy gangster w mieście, gdy jego miłość walczy o życie, a przed nim stoi tak wiele ważnych decyzji, na które ma zaledwie kilka minut?

      I nagle całe życie przelatuje przed oczami. Oczami niebieskimi, które nagle odzyskały swój dawny blask. Pojawiły się przy nich małe zmarszczki, a kąciki ust uniosły się nieznacznie. Serce zabiło znów spokojniej, a ciepła fala ogarnęła jego wnętrze. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top