ii. elevator.

     Szybka poranna kawa na tarasie to coś, co naprawdę uwielbiała. W powietrzu unosił się zapach kwitnących kwiatów, który mieszał się z wonią świeżo zaparzonej kawy. Wdychanie świeżego, jak na standardy dużego miasta, powietrza, przechodząc z nogi na nogę. Dotykając bosymi stopami chłodnych płytek i pozwalanie ciepłemu powiewowi wiatru na muskanie pół nagiego ciała. Lubiła poranki. Szczególnie o tej porze roku. Lubiła poranki również dlatego, że były początkiem nowego, ekscytującego dnia. Lubiła nawet poniedziałki, co jest rzadkością pośród współczesnej ludzkości. Wszystko dlatego, iż pracowała w miejscu, w którym od zawsze i już chyba na zawsze będzie odczuwała pozytywną, przyjemną atmosferę.

       Drogę do pracy, jak w każdy, słoneczny dzień, pokonała na swoim czerwonym rowerze z wiklinowym koszykiem przyczepionym do kierownicy na „słowo honoru”. Otwierając szklane drzwi małej kwiaciarni, przywitał ją dźwięk dzwonka, umieszczonego tuż nad wejściem. Bo pracowała w kwiaciarni. Małej, przytulnej, uroczej kwiaciarni nieopodal centrum miasta. Może nie była to praca ambitna, nie wiązała się ze świetlaną przyszłością, ale była to wymarzona praca dziewczyny. Od dzieciństwa kochała się w kwiatach, znała prawie każdy gatunek i nigdy nie miała dość mieszających się ze sobą zapachów świeżo ściętych gałązek i kolorowych kwiatów.

       Jak zwykle, dopiero po południu pojawiło się więcej klientów. Każdego z osobna, ciemnowłosa obsługiwała z szerokim uśmiechem na twarzy. Gdy nie słyszała małego dzwoneczka nad drzwiami, siadała za białą ladą i z kubkiem herbaty dyskutowała z właścicielką kwiaciarni, uroczą Eleną. Jasnowłosą, Ukrainką w kwiecie wieku.

        Pod koniec dnia, sklep odwiedził starszy mężczyzna. Elegancko ubrany, niezwykle kulturalny i pomimo podeszłego wieku, szczerze przystojny. Powitał obydwie panie szerokim uśmiechem i szarmanckim „dzień dobry”. Zamówił dwadzieścia jeden białych goździków. Koniecznie z równie białą wstążeczką, okalającą ich łodygi. Gdy ciemnowłosa zajmowała się wiązaniem jasnej wstążki, mężczyzna rozpoczął beztroską rozmowę. Nie było się oczywiście bez prawdziwie dyskretnych, aczkolwiek przemiłych komplementów, zaproszenia dziewczyny na kawę lub na tańce. Nigdy jeszcze nie spotkała tak miłego i zabawnego mężczyzny. I wręczając mu przygotowany bukiet, żałowała, że jest między nimi aż sześćdziesiąt lat różnicy.

*

         Wracając do domu, podziwiała zielone korony drzew w mijanym parku, uśmiechała się do przechodniów i cieszyła się z kolejnego, udanego dnia. Może nie był wypełniony fajerwerkami i nie wydarzyło się nic niezwykłego. Ale ona wcale nie potrzebowała wielkich wydarzeń, by uznać dzień za udany.

        Zbliżała się do swojego bloku. Nagle usłyszała głośny ryk motocyklowego silnika. Nie zdążyła się nawet obejrzeć, gdy ktoś szybko przejechał tuż przed nią. W ostatniej chwili zeskoczyła z roweru na proste nogi. Gdy podniosła swój czerwony środek transportu, spojrzała z zażenowaniem w stronę szalonego właściciela czarnego motocyklu.

       Spuścił nogi, ubrane w ciężkie, ciemne buty. Wyłączył silnik i powolnym ruchem zdjął czarny kask. Gdy to zrobił, przeczesał roztrzepane włosy, po czym potarł kciukiem dolną wargę. Obejrzał się za siebie. Jego błyszczące, szaroniebieskie oczy spotkały się ze wzrokiem zdenerwowanej dziewczyny. Uśmiechnął się cwaniacko, zwilżając wargę.

- Idiota. – Podsumowała pod nosem, wywracając oczami. Zaciskając palce na kierownicy roweru, skierowała się w stronę drzwi prowadzących do środka budynku.

       Weszła do windy i nacisnęła odpowiedni guzik. Ruchowe drzwi już prawie się zamknęły, gdy z Nienacka pojawiła się w nich czyjaś duża dłoń. Właściciel czarnego Harley’a Davidsona wkroczył do małego pomieszczenia, wsuwając pod pachę kask. Momentalnie odwróciła wzrok, zajmując się zawartością wiklinowego koszyka, przyczepionego do roweru. On nie spuszczał z niej wzroku. Podczas jazdy na to samo, dziesiąte piętro, zdążył poznać jej sylwetkę. Pocierając dolną wargę kciukiem, uśmiechał się pod nosem cwaniacko.

        Krótkie, ciemne szorty do połowy zgrabnych ud. Brązowe martensy. Długa, cienka koszula w kolorze butelkowej zieleni, dyskretnie ukazująca czarny, koronkowy stanik pod spodem. Ciemne, zmierzwione włosy opadające na ramiona. I jej wzrost. Była wyjątkowo niska. Rower przy, którym stała wydawałby się być kupiony w dziale dla dorosły, kiedy to ona powinna znaleźć sobie jakiś w dziale dla dzieci. Mimo wszystko, spodobała mu się. Znał ją. Wiedział, że jest jego sąsiadką, jednak nie miał pojęcia, że tak bliską. Widywali się raz na kilka tygodni. Za każdym razem mijali się w pośpiechu.

        Drzwi windy otworzyły się leniwie. Przepuścił ją, bezczelnie wpatrując się w jej pośladki. Poprawił kask trzymany pod pachą, wyszukując w tylnej kieszeni spodni kluczy. Nie odrywał od niej wzroku.

- Dzięki za ekscytującą przejażdżkę. – Odezwał się, uśmiechając bezczelnie. – Może kiedyś to powtórzymy?

- O niczym innym nie marzę. – Burknęła, otwierając drzwi. Nie odwracając głowy, wkroczyła do mieszkania, wprowadzając rower i zatrzaskując za sobą drzwi.

Jak widzicie rozdziały będą prawdopodobnie krótkie, ale jedynie te pierwsze. Przynajmniej mam taką nadzieję. Same wiecie, że nie słynę z rozpisywania się. ;) Jak podoba Wam się nowa okładka i mój „popisowy” photoshop? ^^ Buziaczki. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top