o12
Nie wiem, dlaczego ludzie myślą, że biorę narkotyki czy piję. Czasem zdarzy mi się zapalić papierosa, ale nic poza tym. Nawet Lusiek tak myślał, nim nie zaczął spędzać ze mną więcej czasu niż powinien.
Spodziewałem się, że ta pokręcona relacja doprowadzi do czegoś złego. Tymczasem on wciąż mnie zapewniał, jak bardzo mu pomagam. Jak to dzięki mnie znów widzi jakiś powód swojego życia.
- Dlaczego w takim razie, kurwa, postanowiłeś się zabić?! - warczę na głos i kopię w sztalugę, która upada z trzaskiem na podłogę.
Minęły dobre dwie godziny, odkąd Kamila opuściła moje mieszkanie. I dobrze. Ta dziewczyna zaczynała już poważnie działać mi na nerwy. Najbardziej jednak wkurzył mnie moment, gdy tak łatwo się przy niej rozkleiłem. Miałem jej opowiedzieć o osobie, której praktycznie nie znała, osobie, którą ja znałem jak własną kieszeń.
Pamiętam, jak zawsze siadał na podłodze przed moim łóżkiem lub opierał się o ścianę i prosił, bym go narysował. Nawet nie musiał. Miałem tyle jego szkiców, tyle rysunków... Aż przypomina mi się, jak się zaprzyjaźniliśmy. Poznaliśmy się dużo wcześniej, ale dopiero tamto wydarzenie można było uznać za zalążek czegoś większego.
Chłopak siedział w środkowym rzędzie i wpatrywał się tępo w okno. Dłonią zasłaniał pół twarzy, ale ja dostrzegłem te łzy, zbierające się w jego dużych szarych oczach w kształcie migdałów. Rzuciłem w niego kilkoma zgniecionymi kartkami, nim w końcu na mnie spojrzał. Od początku lekcji zdążyłem już narysować to, co planowałem.
Najpierw pokazałem mu rysunek jego samego, smutnego, z plasterkiem na nosie i gęstymi lokami opadającymi na czoło. Chłopak rozszerzył oczy ze zdziwienia i uniósł głowę. Ruchem warg powiedział "Wow".
Przewróciłem kartkę. Tam widniał sam napis "Nie bądź smutny". Starałem się zrobić go jak największym, by mimo odległości go zobaczył. Blondyn uśmiechnął się, a gdy zobaczył portret siebie, ale szeroko uśmiechniętego, z górującym nad nim napisem "Uśmiechnij się", zaśmiał się radośnie. Od razu rozwinął jedną z kartek, którymi w niego uporczywie rzucałem, napisał na niej „Te rysunki są niesamowite" i rzucił do mnie. Z tego, co pamiętam, dostrzegłem tam jeszcze wielokrotnie przekreślone zdanie. Pewnie myślał, że nie dostrzegę, że na początku napisał tam „Jesteś niesamowity". Nigdy się o tym nie dowiedział.
Pamiętam, że do końca dnia sam musiałem wciąż powstrzymywać cisnący mi się na usta uśmiech. Postanowiłem, że nikt nigdy nie widział, jak się uśmiecham, i nikt nie zobaczy. Ale było to wyjątkowo utrudnione, gdy nawiązałem już znajomość z tym idiotą.
Potem jeszcze kilka razy wymienialiśmy się takimi listami. Minął tydzień, a na lekcji chłopak usiadł na miejscu przede mną, które zawsze było puste, by łatwiej było nam przekazywać sobie kartki. No i oczywiście by nauczycielka nie zauważyła, a zdarzyło się to już kilka razy. Tydzień później usiadł obok mnie i wtedy pierwszy raz się do mnie odezwał. Uśmiechnął się, przywitał i usiadł obok mnie. Tak zwyczajnie, jakby dla niego to było całkowicie naturalne. Inni uczniowie dziwnie na nas patrzyli, ale on zdawał się mieć ich głęboko gdzieś.
- Wiedziałeś, że koty nie porozumiewają się miauczeniem? Robią to tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę człowieka.
- I założę się, że wyświetliło ci się to na Facebooku i postanowiłeś się tym ze mną podzielić, nawet jeśli to ściema – odparłem sceptycznie.
- Nie mam Facebooka.
I tyle. Nasza pierwsza rozmowa przebiegła właśnie w ten sposób. W pewnym momencie blondyn bez oporów wyjął korektor z mojego piórnika, nawet nie pytając, czy może go wziąć, i zaczął bazgrać coś pod ławką. Zniżyłem głowę i zobaczyłem gwiazdy otoczone kołami. Wtedy nie rozpoznałem tego symbolu, ale już niedługo później miałem odkryć, że Aleksander, bo tak brzmiało pełne imię owego chłopaka, rysuje go wszędzie. Któregoś razu zabrał mi szkicownik i zaczął to rysować nawet na jego tylnej okładce po wewnętrznej stronie. Później często na wyjątkowo nudnych lekcjach graliśmy tam również w kółko i krzyżyk. Również korektorem, bo czemu by nie. Chłopak miał chyba słabość do rysowania właśnie nim. Zdobił w ten sposób nawet spód deskorolki.
Mam z nim tyle miłych wspomnień, że to aż chore. Zwłaszcza, że zawsze byłem typem osoby, która wszystkich nienawidzi i wciąż się buntuje. Kiedy tylko nasza przyjaźń zaczęła się rozkręcać, moja mama była pewna, że jestem na narkotykach, bo zawsze, gdy wracałem do domu, byłem dziwnie rozweselony.
Może coś w tym było. Lusiek działał na mnie jak narkotyk. Sprawiał, że czułem, że mógłbym skoczyć z budynku i wzlecieć do chmur... I zdecydowanie uzależniał.
Najbardziej pamiętam jednak zdarzenie z dnia jego zaginięcia. Była niedziela, blondyn przyszedł do mnie rano, około godziny jedenastej. Moja siostra pobiegła otworzyć, wrzeszcząc przy tym coś o chłopaku braciszka. Stałem w połowie schodów. Miałem stąd dobry widok na drzwi wejściowe. Już po chwili Luiza otworzyła Luśkowi, który, jak zwykle ostatnio, wyglądał jak ostatnie nieszczęście. Podkrążone oczy, matowa cera, która przez wakacje powinna zrobić się rumiana, a była jeszcze bledsza. Kiedyś mi już mówił, że wakacje są najgorsze. Większość czasu musi spędzać w domu, zajmując się małą Martą i wszystko byłoby dobrze, gdy nie fakt, że wraz z nim ten czas spędzał zazwyczaj ojciec i Rafał, jego przyszywany brat.
Lusiek wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać, więc warknąłem do Luizy, by pomogła mamie w z ciastkami, a ona posłusznie ruszyła do salonu, skąd zniknęła za drzwiami prowadzącymi do kuchni.
Szybko pokonałem kilka ostatnich stopni i kiedy tylko stanąłem przed blondynem, on owinął mocno ręce wokół mnie i wcisnął mokrą od łez twarz w zagłębienie mojej szyi. A więc to ludzie nazywają przytulaniem, pomyślałem. Interesujące.
Naprawdę, nikt nigdy wcześniej mnie nie przytulał. Może moja mama w dzieciństwie, ale to było tak dawno, że nawet tego nie pamiętam. Niepewnie zacząłem głaskać Luśka po plecach. Moje ruchy były sztywne, jakby wykonywał to robot, a nie żywy organizm. Choć czasem sam zastanawiałem się, czy faktycznie jestem żywym organizmem. Czy jestem człowiekiem.
Nigdy nie czułem się jak inni. Ludzie śmiali się głośno, wygłupiali, a mnie jedyne, na co było stać, to ledwo delikatne uniesienie kącika ust. Wychodziło na to, że nie rozumiałem większości ludzkich czynów czy emocji. Można powiedzieć, że Aleksander mnie naprawił. To przy nim pierwszy raz się zaśmiałem, to przez niego pierwszy raz płakałem.
Kiedy mnie puścił, przez chwilę ocierał tylko oczy za długim rękawem zielonej bluzy. Tak go namaluję, pomyślałem wtedy. Bezbronnego, niewinnego... prawdziwego. Nie Aleksa, któremu uśmiech nie schodzi z twarzy i podchodzi tak lekko do życia, a mojego Luśka. Chłopaka, który każdego dnia boi się wracać do domu, bo czeka tam go tylko więcej bólu, który potrafi napisać do mnie na moment przed północą, i to zazwyczaj tylko po to, by życzyć mi miłych snów.
I takiego go namalowałem. Kiedy kończyłem malować akwarelami na ścianie kwiaty wianka, który narysowałem na jego głowie, dostałem wiadomość. Na ekranie wyświetlił się nick Aleksandra, a mnie sparaliżowało.
Czy będzie ochrzaniał mnie za to, do czego doszło przed naszym rozstaniem tamtego dnia? Może spróbuje mnie przeprosić? A może uda, że nic nie miało miejsca i napisze do mnie swoje standardowe "Miłych snów, Kisiu"?
Sięgnąłem po telefon, a to, co przeczytałem, przechodziło moje najśmielsze oczekiwania. Przez cały wieczór dosłownie turlałem się po łóżku z jednego boku na drugi i śmiałem się jak głupi do sera. Pierwszy raz w życiu czułem prawdziwe szczęście, prawdziwą rozpierającą mnie od środka radość. Pierwszy raz doznałem takiego stanu euforii. Jeszcze przez dwie godziny nie mogłem zasnąć, wpatrując się tylko w rozświetlony ekran, który rzucał cień na mój już i tak ciemny pokój.
Była niedziela, trzynastego września, wpół do północy.
Jeszcze nie spodziewałem się, że za kilka godzin ze snu obudzi mnie syrena policyjna.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top