Pasja

Pasja: «wielkie zamiłowanie do czegoś»;  «silny gniew»

Na dworze powoli zapadał zmrok, kiedy wysoka, ale wątła i przygarbiona postać zwlekła się z łóżka na piętrze. Była w złym stanie i na pewno nie powinna tego robić, ale nie kierował nią rozsądek. Potrzebowała pójść i zobaczyć. Przekonać się, że da radę. Poza tym niewiele do niej docierało.

Szczęśliwie, drzwi od pokoju były otwarte i mężczyzna nie musiał marnować zbędnej energii na forsowanie ich w swoim stanie. Wystarczyło już, że trząsł się z wysiłku, kiedy pokonywał kolejne stopnie, aby zejść na dół. Starał się jakoś pomagać sobie i podpierać się na poręczy ramionami, ale czuł, że coraz bardziej go to wycieńcza. Zdecydowanie jeszcze do siebie nie doszedł, co nie przeszkadzało mu w ignorowaniu fizycznego stanu swojego ciała. Dla niego ważniejsze było to, co po wypadku działo się w jego głowie. Tylko jeden aspekt cielesny miał w tym swój smutny i niezbyt chwalebny udział. Dlatego teraz wmawiał sobie, że jeszcze tylko kilka, może jeden stopień, a wejdzie w korytarz prowadzący do pomieszczenia, w którym tak bardzo pragnął się znaleźć. Wiedział, że najprawdopodobniej skrzywdzi się jedynie spoglądając na jego wnętrze, ale potrzebował tego. Nawet bardziej niż tlenu, który do niedawna podawano mu w szpitalu.

W końcu dowlókł się do drzwi, za którymi krył się niegdyś jego własny, inny świat. Prawie cały świat, bo do pełni brakowałoby w nim tylko jego narzeczonego. Ale on nie zawsze chciał być częścią tej innej rzeczywistości i nie zawsze uczestniczył w jego pasji. Mimo to były momenty, w których Sicheng i on odnajdywali siebie za zamkniętymi drzwiami, kiedy ich zamiłowania łączyły się i tworzyły najpiękniejsze dzieła, jakie tylko można było stworzyć ludzką ręką. Te powstałe z miłości.

Dlaczego w ostatnim czasie wszystko się tak pokomplikowało? Wspomnienia szczęśliwych momentów przeleciały przez głowę mężczyzny, jedynie raniąc go i pozostawiając nawet bardziej bezbronnego przed tym, co miało nastąpić po wejściu do pomieszczenia. Nie powinien był przypominać sobie o tym, jak to było robić coś, co kochało się nad życie. Nie po tym, co się wydarzyło.

A jednak stał, choć nie miał na to sił i z zaszklonymi oczami wpatrywał się w wejście do swojego dawnego raju. Wiedział, że nie ma wiele czasu na te „odwiedziny". Chittaphon na pewno nie wyszedł na długo, za bardzo bał się zostawić go samego, nawet jeśli jego stan określano już jako stabilny dla życia. Nie winił go za obchodzenie się z nim jak z popękaną filiżanką. W istocie czuł się właśnie w ten sposób. Był delikatny już wcześniej, a teraz wystarczył jeden zły ruch, aby porcelana rozpadła się w drobne kawałeczki.

Kochał swojego narzeczonego, ale nie mógł spełnić obietnicy, którą złożył mu jeszcze w szpitalu. Musiał tu wejść. Najgorsza była świadomość, że Chitta nie robił tego, bo go nie rozumiał. Właściwie rozumiał doskonale, co Sicheng musiał czuć i dlatego chronił go... Przed nim samym.

W końcu, osłabiony zarówno cieleśnie jak i przez myśli, zebrał się w sobie. Czuł niewyobrażalny ból, jedynie naciskając klamkę. Dobrze, że zawsze chował klucz w sobie tylko znanym miejscu, przez co Chittaphon nie zamknął drzwi permanentnie. Drewno i metal ustąpiły pod naporem zgorączkowanego ciała i ukazały jego największy skarb: pracownię malarską. Sicheng poczuł, jak po policzkach spływają mu łzy. Była taka sama. Jakby zupełnie nic się nie wydarzyło.

W jej centrum jak zawsze stały dwie duże sztalugi, teraz okryte prześcieradłami. Pod ścianą z lewej strony znajdowało się kilka mniejszych, na których zazwyczaj umieszczone były skończone niedawno obrazy. Pod ścianą stała szafa i regał z całym arsenałem jego farb oraz narzędzi malarskich. Tylko umywalka pod oknem, która zazwyczaj nosiła ślady niedomytych barwników, teraz lśniła czystością. Chittaphon z pewnością zadał sobie sporo trudu, aby ją doszorować. Musiał naprawdę go kochać, skoro przywrócił pracownię do porządku.

Sicheng wzdrygnął się na samo wspomnienie krwi, która jakiś czas temu zbryzgała podobrazia, podłogę i zlew. Ponownie ujrzał rozdarte płótna i połamane kawałki drewna. Miał ochotę upaść na kolana i przeprosić ukochane pomieszczenie za wszystkie słowa, które padły w nim tamtego dnia. Narzeczonego przepraszał już tysiąc razy, mimo jego zapewnień, że wszystko jest w porządku. Nie padł na podłogę jedynie dlatego, że za dobrze wiedział o tym, że nie będzie już miał siły się z niej podnieść. A musiał zrobić coś jeszcze. Przekonać się, że to już koniec.

Skupił wzrok na osłoniętych sztalugach. Przyciągały go jak magnes już od pierwszego spojrzenia. Powoli podszedł do nich. Wiedział, że teraz nastąpi najcięższy moment: zderzenie z rzeczywistością. Począł siłować się z materiałem zakrywającym przyrządy. W jego obecnym stanie zajęło to dłużej niż zazwyczaj, ale przynajmniej udało mu się zignorować ból przeszywający zmarnowane ciało. Zabawne, że kiedyś przesiadywał tutaj jako silny, młody mężczyzna o pięknie zarysowanej linii szczęki i lekko nieobecnym uśmiechu, a teraz słaniał się tu jak jego marne widmo. Niewiele zostało z dawnego Sichenga: lśniące włosy przybrały matową fakturę, policzki zapadły się mocniej, skóra zrobiła się cienka i blada. Wydarzyły się też rzeczy dużo gorsze od utraty wdzięku. Jedne z nich widoczne były gołym okiem, a o drugich mówiło spojrzenie pozbawione życia.

Kiedy prześcieradła wreszcie opadły, przesunął sobie taboret zza jednej z drewnianych konstrukcji i przysiadł, by dokładnie obejrzeć tajemnice, jakie pod sobą skrywały.

Pierwsze podobrazie było zupełnie puste, ale drugie nosiło na sobie doskonale znaną Sichengowi sylwetkę Chittaphona w tańcu. Poczuł, jak łzy przybierają na intensywności, spływając po jego policzkach bardziej obficie niż jeszcze kilka minut wcześniej. Ciemne, ale nasycone barwy, naśladujące zachód słońca. Dobrze wyważona gra świateł. Dynamiczna poza narzeczonego, który tańczy na łące ze swoim urzekającym uśmiechem, a taniec ten poświęca tylko jednej, wyjątkowej osobie. Tak, to zdecydowanie był jego najlepszy obraz. A na pewno jedyny, z którego był prawdziwie dumny. Prawdopodnie tylko z tego powodu nie skończył w ten sam sposób, co reszta.

— Przepraszam — zapłakał, po raz pierwszy na głos, odkąd wszedł do pomieszczenia. Czuł, jak w gardle zbiera mu się spora gula. — Przepraszam, przepraszam, przepraszam...

Nie wiedział nawet, kogo prosi o wybaczenie: pracownię, zniszczone obrazy, Chittaphona, czy siebie. Wróć. Siebie nigdy by nie przeprosił, nie po tym, co się stało z jego własnej winy. Jego zamglone spojrzenie napotkało puste podobrazie, które stało zaraz obok, przez co otrzeźwił się na moment. Wiedział doskonale, jak bolesne będzie to, co zaraz nastąpi, ale musiał pozwolić się temu wydarzyć. Potrzebował tego. Sam nie wiedział, czy po to, aby pogodzić się z samym sobą, czy móc ruszyć dalej. Chitta mógł sądzić inaczej i Sicheng doskonale wiedział, jak bardzo ukochany próbuje uchronić go od bólu. To dlatego wymógł na nim niewchodzenie do pracowni. Ale czasem cierpienie bywa nieuchronne i tak właśnie było w tym przypadku.

Przesunął powoli stołek pod gołe płótno. Od wypadku męczyły go wizje pustych podobrazi. Pragnął, tak bardzo pragnął je zapełnić, a jednocześnie wiedział, że nie może. Właśnie teraz potrzebował konfrontacji marzeń z rzeczywistością, żeby raz na zawsze zniszczyć pozostałości artysty sprzed wypadku. Musiał rozbić filiżankę, którą był dla Chittaphona, w drobny mak.

Spojrzał na przybornik z pędzlami umieszczony u dołu sztalugi. To była chwila prawdy. Wyciągnął ręce przed siebie, aby chwycić za jeden z pędzli, ale widząc je, zamarł w pół drogi. Już wiedział, że nie rady. Poczuł po raz kolejny ból, z którym musiał mierzyć się w szpitalu i który męczył go jeszcze po wyjściu z niego. Jego wzrok ponownie spoczął na wżerającej mu się w umysł i prześladującej go bieli.

Ciałem mężczyzny wstrząsnął silny szloch, który przychodził kolejnymi spazmami. Raz po raz doznawał trudności z oddychaniem, ale nawet nie próbował temu zaradzić. Obojętność uderzyła w jego duszę. Choć ciało płakało głośno, ona już nie chciała się bronić. Jedynym co teraz czuł rozbity artysta, była pustka, po której zawodzenie rozbijało się echem i powoli ginęło w akompaniamencie konającej nadziei.

Sicheng nie wiedział, jak długo trwał ten pełen żałości płacz, nie trudził się nawet, aby wrócić do pokoju. I tak nie byłby w stanie. Nie docierały do niego żadne dźwięki, nawet te, które sam wydawał. Zapomniał, że Chittaphon mógł wrócić w każdej chwili, a kiedy ten rzeczywiście przybył do ich domu po godzinie, nie zdawał sobie sprawy, że ukochany biegnie od drzwi jak na złamanie karku, byle tylko znaleźć go i uspokoić.

Niższy mężczyzna nawet się nie rozbierał, kiedy na wejściu usłyszał płacz narzeczonego. Tak strasznie się o niego bał, że od razu rzucił się, byle tylko zlokalizować Sichenga. W końcu obiecał sobie, że już nigdy nie dopuści do tego, aby stała mu się krzywda. Zimny pot oblał go, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że szloch dochodzi z pracowni. Przecież błagał go, by tam nie schodził, miał nadzieję, że chociaż jego stan i ból nie pozwolą mu jeszcze na ten krok...

Kiedy Chittaphon wpadł do pomieszczenia, mimowolnie odetchnął, choć wciąż był przerażony. Nie chciał, aby bolesne wspomnienia zalewały go w tym momencie, ale obrazy tamtego dnia i tak stanęły mu przed oczyma, nim zdążył opleść ukochanego ramionami.

***

Połamane sztalugi, rozerwane płótna, rozbite słoiki z farbami. Pracownia wyglądała, jakby przeszło przez nią tornado. Krew z rozciętego ramienia Sichenga splamiła wiele przedmiotów w pokoju. Mężczyzna nie reagował na żadne słowa, jakie wypowiadał do niego narzeczony. Ostatnie wydarzenia w końcu złamały jego dotychczas spokojną i wrażliwą fasadę.

Malarstwo było miłością życia Sichenga. Chittaphon nie raz zastanawiał się, co mężczyzna kochał bardziej: jego czy swój inny świat, który tworzył z umiłowaniem niemal każdego dnia. Czasem miewał wątpliwości. Jego narzeczony był osobą tak oddaną swojej pasji, jak nikt inny. Wiecznie natchniony, bujający w obłokach, zlatywał na ziemię tylko wtedy, kiedy napotykał spojrzenie starszego. Chittaphon jako jedyny umiał wyrwać go z tej innej rzeczywistości, bo tylko on pokochał chłopaka razem z jego pasją. Potrafili zrozumieć się doskonale, jako dwaj ambitni artyści i dwie wrażliwe dusze. Jeden kochał tańczyć, a drugi malować, więc Chittaphon pozował, a Sicheng uwieczniał. Ileż piękna wyszło z ruchów wygimnastykowanego ciała i delikatnych pociągnięć pędzlem, byłby w stanie określić jedynie Bóg.

Gdyby tylko młodszy nie postanowił zmienić galerii, w której wystawiano na sprzedaż jego obrazy, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. W pewnym momencie zainteresowanie jego dziełami spadło, a każde kolejne przynosiło mniejszy zysk. Sicheng nie rozumiał. Czy nagle jego warsztat stracił na jakości? Starał się za mało? Nie był w stanie odpowiedzieć na to pytanie, ale z tyłu głowy zaczęły pojawiać mu się nieprzyjemne myśli, które gromadziły się stopniowo i nawarstwiały, sprawiając coraz więcej bólu.

Ani on, ani Chittaphon nie pamiętali, kiedy Sicheng zamknął się w pracowni na kilka dni po raz pierwszy, ale z czasem zaczęło mieć to miejsce coraz częściej, odwrotnie proporcjonalnie do ich rozmów. Młodszy własnoręcznie uwięził się w swoim świecie, nie dopuszczając do niego już nawet ukochanego. Rozpaczliwie wręcz próbował poprawić każdy kolejny ruch pędzla. Wszystkie rezultaty, jakie otrzymywał, nie polepszały jednak sytuacji. Miłość stała się obsesją. A on nienawidził siebie i swoich dzieł bardziej z każdym dniem. Chittaphon nie potrafił mu pomóc, pomimo usilnych prób.

Tamtego dnia Sicheng funkcjonował bez snu już od kilku dób. Był zrozpaczony i wściekły. Obraz, nad którym pracował, szedł mu coraz ciężej. Dłonie trzęsły mu się niemiłosiernie, przez co nie był w stanie odpowiednio pracować nad detalami. Skupiał się tak mocno nad skończeniem go, że nie docierał do niego nawet głos Chittaphona, który stał pod drzwiami i błagał go, by wyszedł. Ten mógłby wezwać policję, zgłosić jego przypadek do odpowiednich służb, ale wiedział doskonale, że nie zostałoby mu to wybaczone. Próbował pomóc ukochanemu na własną rękę. Być może niesłusznie.

Obraz smoka, tworzony przez Sichenga, wyglądał niesamowicie. Kolory, choć było ich wiele, przeplatały się ze sobą harmonijnie. Ta cecha łączyła wszystkie dzieła, które wyszły spod ręki dwudziestokilkulatka. Było w nich też zawsze coś żywego, zupełnie jakby każdemu z osobna przekazywał część swojej duszy. Oczy bestii spoglądały z płótna z błyskiem prawdziwej, ognistej furii, a łuski mieniły się niezwykle realistycznie. Każdy prawdziwy krytyk sztuki byłby zachwycony na ten widok, a jednak on nie doceniał go ani trochę, irytując się coraz mocniej wraz z każdym postępem przybliżającym go do ukończenia pracy. Dla niego wszystko było nie tak, jak powinno. Zbyt ostre krawędzie, za mało refleksów, proporcje gorsze niż zazwyczaj. Na samą myśl, że ludzie w galerii znowu będą patrzeć na niego z góry, jak na nieudacznika, robiło mu się niedobrze. Nie mógł na to pozwolić. Chciał pokazać, że wciąż jest tak samo dobry, że nie zatracił swoich rozwijanych latami umiejętności. A najbardziej pragnął znów kochać swoją pasję.

Kolejne pociągnięcie pędzla pod kątem, który nie przypadł Sichengowi do gustu. Mężczyzna był na granicy załamania psychicznego, kiedy rozbrzmiał dźwięk przychodzącego połączenia. Po zobaczeniu, że dzwoni kierowniczka galerii, poczuł ukłucie w żołądku.

— Słucham? — jego głos zatrząsł się, kiedy odebrał.

— Dzień dobry, panie Dong — odezwała się kobieta po drugiej stronie linii. — Dzwonię w sprawie ostatniego obrazu...

— Czy sytuacja się powtórzyła? — Sicheng załamywał się w środku. Już znał odpowiedź, Yuna nie dzwoniłaby, gdyby było inaczej.

— Tak, znów byliśmy zmuszeni zejść z ceny. Niestety, nikt nie był zainteresowany kupnem w oryginalnej wycenie. W tej sytuacji proponowałabym... ­— mówiła kierowniczka, ale on już nie słuchał.

Chittaphon nie miał pojęcia, co kobieta powiedziała Sichengowi, ale zza drzwi usłyszał, jak po tej rozmowie rozległ się pierwszy huk. Na kolejne nie trzeba było czekać długo. Mocno zaniepokojony, zaczął ponownie nawoływać narzeczonego i prosić o otworzenie drzwi. Nie mógł wiedzieć, że w tym momencie znajdował się on w stanie uniemożliwiającym logiczne myślenie.

Za zamkniętymi drzwiami pracowni Sicheng dawał upust swojemu szałowi. Jego pierwszą ofiarą był słoiczek białej farby. Następną padła sztaluga, a zaraz po niej puste podobrazie oraz paleta. Po kolei przedmioty rzucane były o ściany i podłogi, a jemu wciąż było mało. Pragnął destrukcji, zagłady wszystkiego, co łączyło go z malarstwem.

— Nienawidzę cię! Nienawidzę! — krzyczał, ile sił w płucach. — Nigdy więcej niczego nie namaluję!

Połamał dwa zaczątki następnych obrazów, przewrócił szafkę i chciał zwrócić się do następnego, ale zobaczył na nim sylwetkę narzeczonego. Nie, tego nie mógł tknąć. W swoim szale nie zauważył nawet, że łamiąc i rzucając przedmiotami, rozciął sobie ramię i pokaleczył ręce.

Chittaphon był przerażony, ale zachował jeszcze trzeźwość umysłu, bo próbował wyważyć drzwi, oddzielające go od ukochanego. Zupełnie nie spodziewał się, że Sicheng nagle otworzy je sam. W porę usunął mu się z drogi, ponieważ wyższy wziął zamach i rzucił obrazem smoka, nad którym wcześniej pracował, prosto na środek salonu. Ziała od niego czysta furia. Uwadze starszego nie uszło, jak prezentowała się pracownia i sam Sicheng. Musiał go jakoś uspokoić, ale nie wiedział jak.

— Mój boże, Sicheng... Coś ty narobił? — zapytał trzęsącym się głosem. Jego rozmówca stanął w salonie, odwrócony do niego plecami.

— Pozbyłem się raka, który toczył moje życie — odpowiedział twardo, zaciskając skrwawione pięści.

— Słuchaj, nie wiem, co powiedziała ci Yuna, ale... — mężczyzna nie miał okazji dokończyć, ponieważ drugi mu przerwał.

— Powiedziała wystarczająco, abym rzucił to wszystko w cholerę. Rozumiesz? Artysty we mnie już nie ma. Jest tylko nieudacznik, który zatracił wszystko, co potrafił. Gdybym mógł, spaliłbym wszystkie namalowane obrazy.

— Nie, kochanie, nie. Zawsze będziesz artystą, tego się nie da tak po prostu zabić.

Chittaphon nie przemyślał do końca swoich słów. Sicheng zamarł na jego ostatnie zdanie i odwrócił się powoli. Na twarz przybrał grymas, który chyba miał być uśmiechem, ale dawał raczej wrażenie szaleństwa. Tancerz zrobił krok w tył, zbity z tropu i przestraszony wyrazem twarzy wyższego.

— Więc trzeba spróbować — odparł krótko malarz. — Bo ta pasja przeszła w pasję.

Nim starszy zdążył go zatrzymać, rzucił się do przedpokoju, gdzie na szafce leżały kluczyki od samochodu. Trwała zima, ale Dong nie przejął się tym faktem, nie trudząc się zabraniem kurtki lub odpowiedniego obuwia. To dałoby jego narzeczonemu dodatkowy czas, by go zatrzymać, a tego przecież nie chciał. Potrzebował być sam.

Kiedy otępiały Chittaphon w końcu ruszył za nim, młodszy zdążył odpalić już samochód. Ruszył ostro, nie zważając na biegnącego za nim mężczyznę. Z pewnością zranienie ukochanej osoby nie było jego intencją, ale Dong Sicheng nie był sobą, i to już od dłuższego czasu. Właściwie nie wiedział nawet, dokąd chciał pojechać, ale potrzebował ucieczki od wszystkiego co się wydarzyło. Nie mógł uciec tylko od jednej rzeczy – siebie.

Czy chciał popełnić samobójstwo? Stanowczo nie, ale nie chciał również żyć, nie mogąc tworzyć tak, jak tego pragnął. Jego umysł w tym momencie nie był odpowiednio przystosowany do prowadzenia pojazdu, gdyż nie skupiał się na drodze, a na wewnętrznych przeżyciach. Na płaczu, nienawiści do siebie i tym, że przestał być wystarczający. To chyba dlatego zauważył samochód nadjeżdżający z lewej strony zbyt późno, by w jakikolwiek sposób zareagować.

Ból. Otępienie. Tętniąca w żyłach krew. Uczucie bycia przygniatanym przez coś ciężkiego. Tylko tyle był w stanie zarejestrować, nim stracił przytomność.

Chittaphon nie zamierzał czekać z założonymi rękoma. Nie miał samochodu, którym mógłby pojechać za Sichengiem, ale miał przyjaciół, do których zadzwonił w pierwszej kolejności. Każdy z ich piątki obiecał pomóc w poszukiwaniach jego narzeczonego, na wypadek, gdyby wydarzyło się coś niedobrego. Kun podjechał pod ich dom już w dwadzieścia minut po telefonie jaki otrzymał i razem z Chittaphonem poczęli krążyć po okolicznych wioskach. Wszyscy starali się znaleźć chłopaka z całych sił, biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich opuścił dom. Nie mogli przecież wiedzieć, że miał wypadek kilka miejscowości dalej. Rozbił się w końcu na jednej z mniej uczęszczanych dróg, przez co przez kilka godzin nikt nie natrafił na miejsce zderzenia. Zarówno on, jak i kierowca drugiego pojazdu zostali zostawieni na łaskę losu.

To Xiaojun po dłuższym czasie odnalazł samochód, który przedachował do rowu. On również wzywał pomoc i starał się jej udzielić obydwu poszkodowanym i to on był zmuszony poinformować o wszystkim swojego przyjaciela. Mężczyźni pozostawali w szoku, a Chittaphon zachowywał się jak człowiek w transie, kiedy kilka godzin później przesiadywał w szpitalu. Każde zdarzenie z tego dnia nie wydawało mu się realne, a najbardziej oderwana od rzeczywistości była dla niego perspektywa utraty swojego największego szczęścia.

Sicheng jednak widocznie chciał żyć, ponieważ jego organizm nie poddawał się, pomimo dużej utraty krwi i licznych złamań. Walczył tygodniami, choć w śpiączce. Kiedy narzeczony spoglądał na niego, podczas codziennych odwiedzin w szpitalu, coraz bardziej bał się tego, co będzie po przebudzeniu młodszego. Czy aby na pewno zaakceptuje to, co się z nim stało, nawet pomimo wszystkich słów, jakie wykrzyczał tamtego feralnego dnia w pracowni. Szczerze w to wątpił. Postanowił też, że nie zostawi w spokoju galerii, która była odpowiedzialna za prace Sichenga. Coś mu nie pasowało, więc drążył temat i nie dawał kierowniczce spokoju. Wynajął nawet adwokata, kiedy pierwsze brudy związane z tym miejscem zaczęły wychodzić na wierzch. Miał jednak świadomość, że żadne działanie nie przywróci jego ukochanemu zdrowia. Robił to więc bardziej dla własnej satysfakcji, bo chciał zadośćuczynienia za krzywdy, które spotkały młodszego podczas współpracy z tymi ludźmi. Pragnął konsekwencji prawnej dla wszystkich, którzy przyłożyli rękę do jego załamania.

Tak jak podejrzewał, najgorszy moment nastąpił, kiedy Sicheng w końcu wybudził się z kilkutygodniowej śpiączki. Był zdezorientowany, zrezygnowany i widać było po nim, jak bardzo żałuje wszystkiego, co się wydarzyło. Chittaphon z jednej strony chciał go wycałować od stóp do głów, a z drugiej zamknąć pod bezpiecznym szklanym kloszem, ponieważ mężczyzna nie zasługiwał na wszystko, co miało go za chwilę spotkać. Ich pierwsza rozmowa była trudna, pełna lęku i żalu.

— Przepraszam — to była pierwsza rzecz, jaką wychrypiał Sicheng, kiedy zobaczył Tena przy swoim łóżku.

— Nie przepraszaj — odszepnął starszy i wyciągnął dłoń, aby pogłaskać go po zapadniętym policzku. — Nie byłeś wtedy sobą. Nie kontrolowałeś się. Będziemy musieli pójść na terapię, wiesz? — dodał smutnym tonem.

— Wiem.

Zapadło milczenie, podczas którego narzeczeństwo dokładnie lustrowało się wzrokiem.

— Boże, tak się cieszę, że żyjesz. Nie masz... Nie masz pojęcia, przez co przechodziłem. Muszę ci coś powiedzieć — odezwał się po chwili Chittaphon.

— Czy to będzie gorsze od tego, co się stało? — zapytał cicho Dong.

— Pod pewnym względem tak, ale... Muszę ci to powiedzieć, bo to przez to wszystko się posypało. W galerii cię wykorzystywali. Cały ten czas. Dokopałem się do tego razem z moim adwokatem. Sicheng, ty nigdy nie wyszedłeś z formy — powiedział mężczyzna przez łzy. — Oni sprzedawali twoje obrazy po zawyżonych cenach i fingowali wszelkie rachunki tak, że dostawałeś ochłapy. Żebyś malował dla nich szybciej, więcej. Ludzie bili się o twoje obrazy, kiedy ty myślałeś, że na nikogo już nie działają, rozumiesz? To wszystko, przez co przeszliśmy, było po nic.

Młodszy zacisnął powieki na słowa narzeczonego. Nie miał pojęcia kiedy, ale zaczął szlochać, a Chittaphon wtulił go ostrożnie w swoją pierś, głaszcząc delikatnie po ramieniu. Traktował go jak dawno zagubiony i odnaleziony skarb.

— Ja tak strasznie żałuję — płakał szatyn. — Tyle czasu krzywdziłem nas oboje, a na końcu skrzywdziłem nawet swoje prace... Chitta, ja jestem okropnym człowiekiem. Nie powinienem się nazwać artystą już nigdy. Tak... Tak bardzo chciałbym móc teraz malować...

— Nie jesteś okropny, kochanie. Byłeś w złej kondycji psychicznej i niszczyłeś się od środka. To ty jesteś ofiarą — odpowiedział starszy, ale przełknął głośniej ślinę, ponieważ wzmianka o malarstwie nieco go zestresowała.

Jak on miał mu to powiedzieć?

— Chitta... — Sicheng zapytał nagle, jakby dopiero teraz zorientował się w pewnej ważnej kwestii. — Dlaczego... Dlaczego tak palą mnie ręce?

***

— Sicheng! — zawołał Chittaphon, zamykając narzeczonego w uścisku. — Spójrz na mnie, proszę... Już, spokojnie... Słyszysz mnie?

Dobrą chwilę zajęło mu doprowadzenie chłopaka do stanu względnego uspokojenia. Młodszy miał opuchnięte oczy, był czerwony na twarzy i wyglądał, jakby zaraz miał stracić przytomność, ale przynajmniej patrzył już na niego prawie trzeźwym wzrokiem. Ten tulił go do siebie, starając się unormować również bicie własnego serca.

— Prosiłem cię. Prosiłem, abyś tu nie przychodził jeszcze przez jakiś czas — odezwał się z wyczuwalną pretensją w głosie. — Obiecałeś, że tego nie zrobisz. Słuchaj, jak ja mam cię zostawiać samego, kiedy przy pierwszej okazji złamałeś dane słowo?

— To nie tak, ja...

— Nie przerywaj, proszę — Chittaphon spojrzał na niego błagalnie. — Wiem, jak bardzo to dla ciebie ważne, ale nie wybaczyłbym sobie, gdybyś znowu wpadł w ten sam szał, co wtedy. Tyle rzeczy mogło się stać. Spójrz na siebie. Co by było, gdybym przyszedł później? Co byś zrobił? Musisz zrozumieć, że teraz nie jesteś w stanie ze wszystkim poradzić sobie sam, przecież...

— Wiem! Bardzo dobrze wiem! Ale ty nie rozumiesz, ja musiałem skonfrontować się z rzeczywistością! Inaczej nigdy nie byłbym w stanie się z tym pogodzić — mówił młodszy z wyczuwalną desperacją w głosie, a stróżki słonego płynu znów zaczęły zdobić mu pobladłe policzki. — Nigdy nie zaakceptowałbym faktu, że nie wezmę już pędzla w dłoń. Bo wiesz, co jest najgorsze w tym wszystkim? Ja wciąż je czuję — przełknął głośno ślinę i łzy. — Jakby dalej istniały, palą mnie jeszcze czasem żywym ogniem. Co miałem zrobić? Leżałbym tam na górze i umierał z nadziei, wiesz? Więc właśnie ją zabiłem. Żeby żyć od nowa.

— Przepraszam.

— Ja też — szepnął Sicheng i pocałował ukochanego w czoło. Zaraz potem spojrzał tęsknie w białe podobrazie.

Napotkawszy jego wzrok, niższy zmarszczył brwi. Za dobrze wiedział, jak bardzo młodszy musi cierpieć. Chciał go od tego uchronić zakazem przebywania w pracowni, a właśnie zdał sobie sprawę z tego, że nic innego nie wyleczy przecież artysty. Pomimo tego, jak bardzo sztuka skrzywdziła Sichenga, nie miał prawa mu jej zabraniać, nawet chwilowo. To byłoby jak trzymanie orła w ciasnej klatce, po prostu okrutne. Uklęknął więc przed ukochanym i sięgnął po znajdujący się w przyborniku pędzel.

— Chciałbyś? — zapytał, chwytając delikatnie za prawe przedramię Donga, który kończył wciąż obandażowany kikut.

— Zawsze — odpowiedział szatyn ze smutnym uśmiechem.

— Więc będę twoimi dłońmi.

Chitta nie zastanawiał się długo, od razu zaczął przygotowywać wszystkie niezbędne do malowania rzeczy. Wiedział dokładnie, co powinien zrobić, ponieważ każdego kolejnego kroku uczył go właśnie narzeczony. Dobrze, że podobrazie, na którym zamierzał pracować z Sichengiem, było już zagruntowane.

— Wyciągnij ramię — zakomenderował, a młodszy mimowolnie poczuł motylki szczęścia w brzuchu. Odległą zdawała mu się w tym momencie rozpacz sprzed godziny.

— Kocham cię — powiedział, a do jego oczu niemal dotarł uśmiech, który formował się na ustach.

— Ja ciebie też — odpowiedział Ten, łapiąc rękoma w odpowiedniej odległości za kikutem. — Ruszaj ramieniem w kierunkach, w których chcesz, abym pociągał pędzlem.

— Dobrze.

I malowali. Pierwsze próby nie były zbyt owocne, ale w końcu Chittaphon dopasował się do narzeczonego na tyle dobrze, że każdy kolejny ruch był bardziej płynny i precyzyjny. Nie zrobili wtedy nic więcej poza różnymi plamami kolorów, ale wiedzieli, że będą jeszcze nad tym pracować. To nie był koniec dla Sichenga. Tak silna pasja musiała powrócić prędzej czy później i nawet tragedie nie byłyby w stanie jej zatrzymać. Amputacja obu zmiażdżonych dłoni mogła być najgorszym ciosem dla artysty, ale miłość zawsze była w stanie odnaleźć drogę.

________________________

Hej hej :)

Ten oneshot to po prostu upust mojej nienawiści do własnych obrazów. Sicheng, ja cię przepraszam, że musiałeś nosić w sobie moje własne emocje. W każdym razie mam nadzieję, że się podoba. Koniec może nie najlepszy, ale miał być choć trochę optymistyczny.

Dziękuję wszystkim, którzy tu trafili za przeczytanie i pozdrawiam was serdecznie. Obyście nigdy nie znienawidzili swoich obrazów, piosenek, opowiadań i innych utworów.

Wasza Jin

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top