10. Alek, chodź

Alek:

Siedziałem jak na szpilkach, nerwowo zagryzając wnętrze prawego policzka. Arek dosyć brawurowo jechał po autostradzie, pozwalając sobie na znacznie więcej niż przepisowe sto czterdzieści na godzinę. Mimo to czas dłużył mi się niemiłosiernie.

Dzieciństwo spędziłem w małej wsi pod Tarnowem, do której od ośmiu lat nie zawitałem. Dla jednych mógłby się to wydawać szmat czasu, dla mnie natomiast wszystko zleciało w trymiga.

Prawda była taka, że uciekłem i zostawiłem mamę. O wyjeździe na studia powiadomiłem ją dzień przed rozpoczęciem roku akademickiego. Być może nie zachowałem się jak na grzecznego i dobrze wychowanego syna przystało, ale w tamtej chwili o niczym innym nie marzyłem tak jak o ucieczce. Rozpoczęciu nowego życia, może niekoniecznie tysiące kilometrów od domu, ale w większym mieście, gdzie mogłem zachować większą anonimowość i swobodę.

Mama nigdy nie zrozumiała, dlaczego zwiałem. Albo inaczej — nigdy nie próbowała lub nie chciała zrozumieć. Powód miała wyłożony na tacy: Sara. Nie zrobiła jednak nic, żeby ówczesny stan rzeczy zmienić. Nawet mi nie uwierzyła. Straciłem jedyną osobę, której po śmierci ojca ufałem. No, może poza Arkiem. I choć nienawiść do niej wypełniała moje serce każdego dnia, to wiadomość o jej rzekomej śmierci dosłownie zmiotła mnie z planszy. Poczułem się jak ostatni kretyn, a przytłaczające poczucie winy nie dawało mi spokoju.

— Alek? Okej? — Arek szturchnął mnie mocno w ramię, a zaraz później przekierował rękę na drążek zmiany biegów.

— Nie.

Nie było sensu go oszukiwać, doskonale widział, w jakim stanie jestem.

— Jak tam rozmowa o pracę? Nie miałem czasu pogadać z Mikołajem, a i tak myślałem, żeby zapytać najpierw ciebie. — Zmienił temat, wrzucając kierunkowskaz i wyprzedzając srebrnego passata przed nami.

— Przyjął mnie na okres próbny, w poniedziałek zaczynam — mruknąłem bez większego entuzjazmu. Perspektywa pracy w fachu, który uwielbiałem, była naprawdę świetna, jednak w obecnej chwili nie potrafiłem się jakoś bardziej cieszyć. — Boję się — spoważniałem.

— Wiem, ale damy radę — zapewnił.

Reszta drogi minęła nam w milczeniu, mąconym jedynie przez cichy odgłos radia. Z każdym kilometrem stres rósł bardziej, a swoje apogeum osiągnął, kiedy minęliśmy zieloną tablicę z nazwą: Niedomice. Arek zwolnił.

Kiedy chłopak zgasił silnik, jeszcze chwilę siedzieliśmy w ciszy, bojąc się otworzyć drzwi i ruszyć w kierunku małego domku. W jednym oknie było widać zapaloną lampę. Jeśli nic od ośmiu lat się nie zmieniło, mama właśnie oglądała Teleexpress w kuchni. Moje serce zabiło mocniej, wypełniając się od razu strachem, ale i ulgą — mama żyła.

Chwilę później drżącą ręką zapukałem w drewniane drzwi. Przez judasza spojrzało wprost na mnie i Arka brązowe oko mojej matki. Zanim się odsunęła, zdążyłem zauważyć, że zaszło ono mgiełką. Z wolna przekręciła zacinający się klucz i nacisnęła klamkę. Mierzyliśmy się wzrokiem: ja pełnym zdziwienia, niedowierzania i nienawiści, ona zaś smutnym, mieniącym się poczuciem winy.

To ona zrobiła pierwszy krok. Wyciągnęła ku mnie pomarszczoną rękę, a ja momentalnie się cofnąłem. Arek pokrzepiająco złapał mnie za przedramię.

— Synku... — wyszeptała znajomym mi od kołyski głosem. W tamtym momencie na bok odeszły wszystkie urazy, a niewyobrażalny ból spowodowany brakiem wiary ze strony matki poszedł w zapomnienie.

— Mamo... żyjesz — powiedziałem z wyraźną ulgą. Arek przyglądał się całej scenie w milczeniu.

Kiedy patrzyłem na starszą kobietę, której nie widziałem przez tyle lat, wszystkie żale poszły w zapomnienie. Wiedziałem, że uraza tak szybko nie minie, ale w tamtej chwili liczyło się tylko to, że Sara kłamała. Próbowała mnie złamać, ale mama tak naprawdę żyła. I nieważne, że w chwili, kiedy jej  najbardziej potrzebowałem, ona stanęła po stronie zakłamanej córki, która była winna całemu temu dramatowi. Ważne, że ściskała mnie w swoich kruchych ramionach.

— Wejdźcie, zaparzę herbaty. — Wprowadziła nas do małego, murowanego domku.

Właściwie niewiele się zmieniło od mojego wyjazdu. Drzwi skrzypiały dokładnie tak samo jak kilka lat temu, a lustro w przedpokoju nadal miało jedno pęknięcie w poprzek. Czułem jednak, że to nie jest już mój dom. No bo jak mogłem nazwać domem miejsce, gdzie dzieciństwo legło mi w gruzach? Te ściany o odcieniu brudnego beżu wciąż pamiętały płacz po śmierci ojca i moją osobistą tragedię.

Zasiedliśmy przy drewnianym stole, obłożonym kwiecistą ceratą. Mama zapaliła papierosa i po chwili strzepnęła popiół do popielniczki stojącej na parapecie. Nadal nie rzuciła nałogu, a ja nie zamierzałem już jej namawiać na walkę z nim. Kobieta przeszła po startym linoleum do pieca kaflowego i dołożyła drewna. Zabrała się za przygotowanie herbaty, a my niezręcznie siedzieliśmy na wysłużonych taboretach.

Właściwie to nie potrafię opisać uczuć, jakie mi wtedy towarzyszyły. Podobnie jak nie wiedziałem, jak powinienem się zachować. Z jednej strony wypełniała mnie ulga, że mama żyje, z drugiej powoli powracały żal i złość. Bałem się, że w końcu wybuchnę, a każdy szczegół w tej izdebce wszystko mi przypominał.

Mama w końcu dołączyła do nas z trzema parującymi kubkami herbaty.

— Opowiadajcie, co tam u was? — zapytała szczerze zainteresowana, siorbiąc gorący napój.

Przez najbliższą godzinę ciężar powoli spadał z mojego serca, przy opowiadaniu o studenckim życiu w Krakowie. Mama wydawała się zafascynowana kierunkiem studiów, który obrałem, a teraz pracą, do której mnie przyjęli na okres próbny. Z rozmysłem nie zaczynałem tematu Sary, a ona nie pytała o moje stwierdzenie na początku spotkania, że żyje. Po czasie wydawało mi się to nieco dziwne, ale nie chciałem wtedy o tym myśleć.

Arek był właśnie w trakcie opowiadania o Tosi, kiedy podłoga w przedpokoju zaskrzypiała. Zaniepokojony przeniosłem wzrok w kierunku wejścia do kuchni i wtedy ją zobaczyłem. Zadziorny uśmiech śniący mi się po nocach i bliźniacze do matki oczy.

— O, braciszku. A ze mną to się już nie przywitasz? — Arek od razu poderwał się z taboretu, natomiast ja cały zesztywniałem. Panika ogarnęła całe moje ciało, a mama patrzyła na mnie serdecznym wzrokiem, zupełnie tak , jakby nic się nie stało. — Jak to jest, że za każdym razem, gdy się widzimy, to tobie odbiera mowę, hm? — zapytała, robiąc kilka kroków w przód.

— O, Saruś, dobrze, że jesteś. Nie chciałam cię budzić... — wytłumaczyła mama, uśmiechając się do kobiety z moich koszmarów. — Napijesz się herbaty?

— Z chęcią.

Rozdzierało mnie od środka, łzy chciały wydostać się na zewnątrz, ale uparcie je tłumiłem. Dlaczego one się zachowują, jakby nic się nie stało. Chciałem wyjść, ale nogi miałem jak z waty.

— Alek, chodź — wyszeptał mi Arek do ucha. Złapał za łokieć i pomógł mi wstać. — Na nas już pora, mamy jeszcze kilka spraw do załatwienia wieczorem... — Mój przyjaciel próbował rozwiązać sytuację łagodnie, bez żadnych spięć.

— Tak szybko? Och, liczyłam na jakieś wspólne pogaduchy i może zdjęcie... — Sara uśmiechnęła się fałszywie, łapiąc mój kubek, popijając z niego łyk herbaty i oblizując się ostentacyjne. Matka nawet nie zareagowała, udawała, że nie widzi.

— Dzieci, może w końcu się pogodzicie... — wyszeptała proszącym głosem.

Nie mogłem w to uwierzyć. Ona nadal mi nie wierzyła. Nadal trzymała jej stronę. Kpiący uśmiech wykwitający na ustach Sary uświadomił mi, że to wszystko było zaplanowane. Wiedziała, że przyjadę, aby sprawdzić, czy matka żyje. Znała moją słabość i ją wykorzystała. Jak zawsze zresztą.

Nie pamiętam, co się działo dalej. Chyba Arek mnie wyprowadził i jakimś cudem już jechaliśmy drogą powrotną do Wrocławia. Głowa mnie bolała, ręce nadal trzęsły się ze strachu i nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudziło mnie dopiero lekkie szturchnięcie w ramię. Zerwałem się gwałtownie i uderzyłem głową w czoło Arka. Ten jedynie syknął zaskoczony.

— To tylko ja, spokojnie. — Odsunął się, wiedząc, że potrzebuję przestrzeni. — Wiem, że to może nie jest dobry moment, ale mama z Tosią chciały się przejść na kolację do tej restauracji, o której kiedyś wspominały. Jeśli nie masz ochoty, zostawię ci klucze do mieszkania...

— Pójdę, jeśli wam to nie będzie przeszkadzać. Nie dam rady zostać sam — przyznałem wstydliwie.

Arek skinął tylko głową i powiedział, żebym na nich poczekał. Kilkanaście minut później wrócił z córką i starszą kobietą u boku. Mała wprost tryskała energią i nikt nie potrafił ugasić jej entuzjazmu. Było już ciemno, kiedy wyszliśmy z samochodu i ruszyliśmy ku wejściu do Szafranowego Podniebienia. Nagle Arek stanął jak wryty, patrząc na pobliski słup ogłoszeniowy.

— Co jest? — zapytałem.

— Chcą odbudować orkiestrę symfoniczną i szukają nowego składu... — powiedział niepewnie.

— Synku, musisz iść! — Mama Arka od dawna namawiała go na powrót do gry na wiolonczeli. Jej syn ukończył Akademię Muzyczną w tym kierunku, jednak po śmierci żony porzucił ćwiczenie na instrumencie.

— No nie wiem... — Nadal nie był do końca przekonany. — Muszę to przemyśleć — stwierdził.

— Hej, to już chyba czas, żeby ruszyć dalej — wyszeptałem mu na ucho i spojrzałem porozumiewawczo na Tosię. Mała wydawała się oczarowana wizją jej taty w orkiestrze.

— Tato, spróbuj.

W tamtej chwili wszyscy wiedzieli, kto ma największą siłę perswazji z nas wszystkich. Arek uśmiechnął się pod nosem i razem weszliśmy przez przeszklone drzwi, aby spędzić miły wieczór w przytulnej restauracji.

***

Rozdział sprawdzony przez Arikage ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top