11. Mam pewne podejrzenia...
Marianna:
— Okej, wpadnę do was popołudniu. Kupić coś po drodze? — zapytałam, odgarniając kosmyk falowanych włosów za ucho. — Luzik. To do potem. — Po usłyszeniu, że mam kupić butelkę dobrego wina i sok pomarańczowy, zakończyłam połączenie z Pią.
Pia została wypisana wczoraj ze szpitala w stanie dobrym. Oparzenia bardzo powoli zaczynały się goić, jednak dziewczyna pozostawała bez dachu nad głową. Już sama miałam jej zaproponować pokój w moim, co prawda małym, ale wystarczającym mieszkaniu, kiedy Piotrek wyszedł z inicjatywą. Nie miałam mu tego za złe, w końcu znał się dłużej z Pią no i mieszkał bliżej szpitala.
Lokal na Grunwaldzkiej nie nadawał się do zamieszkania. Wybuch piecyka gazowego pociągnął za sobą bardzo przykre konsekwencje, nie tylko w kwestii zdrowia Łękockiej, ale i sytuacji finansowej właścicielki lokum. Pani Tkaczyk zmuszona będzie nie tylko do remontu, ale i wypłacenia odszkodowania Pii. Jako że była ona osobą bardzo honorową i codziennie odwiedzała swoją lokatorkę w szpitalu, nie mogła przeboleć wciąż odkładanej wymiany winowajcy tego całego nieszczęścia. Kwestie prawne nie zostały jeszcze rozstrzygnięte, ale wierzyłam, że kobiety jakoś się dogadają.
W każdym razie po południu zamierzałam wpaść do mieszkania Piotrka z winem dla mnie i niego, a sokiem dla Pii. Dziewczynie zalecana była abstynencja, dlatego niestety musiała zadowolić się Tymbarkiem. Póki co miałam do wykonania kilka sobotnich, rutynowych prac domowych. Szybko się z nimi uporałam, po czym, jak grom z jasnego nieba, spadła na mnie myśl.
Przesłuchania do orkiestry już w tym tygodniu.
Z Antkiem i Magdą dogadaliśmy szczegóły dotyczące piątku i soboty. Myśl powrotu do współpracy w zespole napawała mnie szeroką gamą uczuć. Od strachu, przez niepewność, po ekscytację. Z jednej strony nie mogłam się doczekać pierwszego zagranego utworu, a z drugiej chciałam tę chwilę odwlec jak najbardziej w czasie. Sama rzadko powracałam do gry na klarnecie, którą kojarzyłam z utratą wielu bliskich mi osób. Instrument przypominał mi o żartach trębaczy, siedzących kilka pulpitów dalej, o koncertach, próbach. O chwilach radosnych, jak wesela, ale i tragicznych, jak pogrzeby.
Niepewnym krokiem wstałam od stołu kuchennego i przeszłam do sypialni. Stanęłam przed pokaźnych rozmiarów szafą z lustrem i schyliłam się, aby odsunąć drewnianą szufladę. Zawartość, którą skrywała, przeglądałam niegdyś bardzo często, jednak od chwili wypadku otwierałam ją pierwszy raz.
Po lewej stronie spoczywała czarna, prosta sukienka, której rękawki wykończone były subtelną koronką. Na niej leżała zwinięta turkusowa wstążka — znak rozpoznawczy Orkiestry Symfonicznej Wrocławskiej Filharmonii. Pośrodku swoje miejsce zagrzewał cały mój dorobek artystyczny. Czarna teczka, skrywająca w sobie wszystkie nuty, czasem wielokrotnie wygrywane na koncertach, przeglądach czy ważnych uroczystościach. Natomiast po prawej stronie niezmiennie pozostawał on.
Czarny futerał, nieco podniszczony przy zamkach. Otarłam spływającą po policzku łzę, czyniąc tym mały krok w przód. Krok ku zmianom, jakie miały zajść w moim życiu.
Delikatnie wyciągnęłam instrument z szuflady. Obnosiłam się z nim niemalże jak z dzieckiem, ale i miłością swojego życia. Położyłam go na łóżku, a obok niego moment później znalazła się teczka z nutami. Zza szafy wyciągnęłam zakurzony statyw i rozłożyłam go, mimo że podświadomie czułam, iż nuty nie będą mi zanadto potrzebne. Rozkładanie klarnetu zajęło mi prawdopodobnie pięć razy więcej czasu niż normalnie powinno. Nie spieszyło mi się, to było jak poznawanie starego przyjaciela na nowo. Do chwili, aż nie wydałam z niego pierwszego dźwięku, nie byłam do końca pewna, czy po tak długiej przerwie potrafię jeszcze muzykować jak za dawnych lat. Niepotrzebnie. Palce same odnalazły drogę, a dźwięk jakby wyszlachetniał. Wydoroślał. Dojrzał. Podobnie jak ja.
Oczywiście, jak wszyscy mogli się spodziewać, po około pół godziny mojej gry rozległo się natarczywe pukanie do drzwi.
Jaśka.
Zignorowałam je i ćwiczyłam nadal. Nawet nie wiem, ile czasu upłynęło, ale na pewno wystarczająco długo, aby ktoś zaczął się domagać rozmowy telefonicznej ze mną. Złożyłam instrument do futerału, ale nie schowałam go już do szuflady. Położyłam na biurku, oswajając się z myślą, że od dziś, choćby nie wiem co się wydarzy, już zawsze będzie obecny w moim życiu. Nie wyprę się go nigdy więcej.
Kiedy zerknęłam na telefon, ze zdziwienia prawie upuściłam go na ziemię. Okazało się, że grałam niemal trzy godziny. Nie chodziło o to, że miałam jakieś poczucie straconego czasu, ale zaskoczenie wynikało z faktu, że moja kondycja po tak długiej przerwie od gry była w imponującym stanie. Uśmiechnęłam się pod nosem.
Odczytałam kilka esemesów i postanowiłam się przebrać z wygodnych dresów na coś bardziej wyjściowego. Padło na czarne rurki, w które włożyłam luźną koszulkę o tym samym kolorze z nadrukowaną czerwoną różą. Narzuciłam bluzę, aby nie wiało mi po ramionach, a na nią ubrałam jeszcze płaszcz, ponieważ pogoda na zewnątrz nadal nie rozpieszczała. Botki niedawno doschły, ale kiedy wyjrzałam przez okno, zauważyłam, że dane im będzie spędzić kolejną noc na kaloryferze.
Szybko zgarnęłam torebkę, do której wrzuciłam telefon i ładowarkę — standardowo w prawym górnym rogu ekranu urządzenia widniała informacja, że pozostało mi dziesięć procent baterii — oraz portfel. Kontrolnie przejrzałam się w lustrze i zakluczyłam drzwi. Na klatce schodowej spotkałam się z karcącym spojrzeniem staruszki, ale zanim ta spróbowała cokolwiek powiedzieć, zbiegłam na dół po schodach. Nie miałam czasu ani chęci na wysłuchiwanie monologów o zakłócaniu oglądania jej ulubionego tureckiego serialu.
Z słuchawkami w uszach, z których płynęły kojące dźwięki utworu I surrender, wyszłam na zewnątrz, przeklinając się w duchu, że zapomniałam parasolki. Narzuciłam szybko wystający zza płaszcza kaptur bluzy i pędem ruszyłam na przystanek autobusowy. Czekając na odpowiedni autobus, moją uwagę przykuła urocza dziewczynka rozmawiająca ze swoim, notabene bardzo młodym i przystojnym, tatą. Ich wymianę zdań mogłam usłyszeć, bo ku mojej irytacji pociągnęłam za kabel i jedna ze słuchawek wypadła mi z ucha.
— Tato, nauczysz mnie jak wrócimy do domu grać to, co mama lubiła najbardziej? — zapytała mała, patrząc maślanymi oczkami na wysokiego bruneta.
— Jasne, Tosiu — odpowiedział ze smutnym uśmiechem na mocno zarysowanej twarzy.
Akurat kiedy ta dwójka mnie minęła, autobus podjechał. Jakieś kilka piosenek później pukałam do drzwi mieszkania Piotra.
— Hejka, wchodź! — zawołał chłopak, otwierając drzwi. Zaprowadził mnie do salonu, gdzie czekała na mnie Pia.
— No, nareszcie! A gdzie moje wi… — urwała, czując na sobie karcące spojrzenie Piotrka. — Znaczy się, a gdzie mój sok pomarańczowy? — zapytała, spoglądając na moją małą torebkę.
— Jasna cholera! Zapomniałam… — Przygryzłam wargę, zapominając, jak bardzo jest popękana, przez co chwilę później poczułam metaliczny smak krwi.
— Nie szkodzi — powiedział Piotrek. — Ja skoczę. I tak miałem iść po chleb.
Chłopak szybko zwinął najpotrzebniejsze rzeczy i pięć minut później już go nie było. Pia zatarła ręce i popatrzyła na mnie z błyskiem w oku.
— Mam pewne podejrzenia... — powiedziała konspiracyjnie.
— Hm? — Zainteresowałam się. Znałam Pię naprawdę krótko, ale bardzo szybko złapałyśmy wspólny język, pomimo różnicy temperamentów. — Nawijaj.
— Mam wrażenie, że Piotrek smali do mnie cholewki odkąd przyszłam ze szpitala — oznajmiła, a zaraz po tym jej twarz wykrzywił grymas. — Ugh, moje życie coraz bardziej się komplikuje. Nie chcę go skrzywdzić, bo, serio, wiele dla mnie znaczy, ale nie w tym sensie, co on by chyba chciał... — Wzruszyła bezradnie ramionami, przygryzając dolną wargę.
— No ale tak właściwie to skąd ten wniosek? — zapytałam, a mimika twarzy Pii dała mi do zrozumienia, że zadałam głupie pytanie.
— No jak to skąd — powiedziała oburzona. — Helooł, mam oczy. Troszczy się o mnie bardziej niż moja mama, kiedy miałam ospę w przedszkolu. Co chwilę pyta, czy czegoś mi nie potrzeba. No i niby przypadkiem łapie mnie za rękę, ogólnie widzę, że szuka mojego zainteresowania.
— E tam, po prostu się o ciebie troszczy. W końcu jest twoim przyjacielem, usiłuje stanąć na wysokości zadania. Doceń to — poradziłam.
Przez chwilę zapadła cisza. Pia jakby się zastanawiała, czy mi coś powiedzieć, czy nie.
— Jest jeszcze coś... — zaczęła, a kiedy zobaczyła moje wyczekujące spojrzenie, podjęła temat dalej. — Wczoraj powiedziałam mu, że zamierzam znaleźć sobie jakąś kawalerkę, no wiesz, jak już dojdę do siebie. No bo nie ma co się oszukiwać, na Grunwaldzkiej nie mam już czego szukać. I Piotrek jakoś dziwnie zareagował. Strasznie się oburzył i powiedział, że nie ma mowy. Rozumiesz? Tak jakby jego zdanie się liczyło w kwestii mojego życia. Trochę się pokłóciliśmy i powiedział jeszcze, że moje miejsce jest tutaj. Ech, co ja mam teraz zrobić? — marudziła.
— Proponuję, żebyś się nie przejmował tym aż tak bardzo. Piotrek to niegłupi chłopak, zrozumie, jeśli dasz mu jasne sygnały, że odpowiada ci sama przyjaźń. Tylko najlepiej pogadaj z nim jak najszybciej, żeby się z tego większy syf nie zrobił — poradziłam. Usłyszałyśmy dźwięk otwieranych drzwi. W ostatniej chwili wpadł mi do głowy trochę szalony pomysł. — A jeśli aż tak bardzo będziesz się tutaj czuła niezręcznie, to mam wolny pokój. Dopóki nie wyzdrowiejesz i nie znajdziesz czegoś dla siebie, to mogę cię przygarnąć — zaproponowałam szeptem, nachylając się w jej stronę.
— Przemyślę to — stwierdziła po chwili namysłu, a Piotrek właśnie wszedł do pokoju z zakupami.
***
Rozdział sprawdzony przez Arikage ❤️
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top