→ 01. sweet ophelia

NIENAWIDZĘ poniedziałków.

Wtorków. Śród. Czwartków. Piątków.

Soboty i niedziele były znośne, o ile nie pracowałam. Biorąc pod uwagę fakt, że dla T.A.R.C.Z.Y pracowało się dwadzieścia cztery godziny przez siedem dni w tygodniu  w trakcie całego roku, który liczył trzysta sześćdziesiąt pięć (sześć, jeśli był przestępczy...  w sensie przestępny) dni to w sumie weekendów też nie lubiłam. Wakacji i jakichkolwiek urlopów również, bo w każdej chwili mogłam zostać ściągnięta do Waszyngtonu.

Nie mogłam jednak narzekać, bo praca dla agencji była jednym, jedynym warunkiem z powodu którego nie trafiłam do więzienia za napad na jubilera. Co ja sobie wtedy myślałam, tak w ogóle? Byłam głupią blondynką, kiedy zgadzałam się na coś takiego. Jakby kradzież samochodów nie była wystarczająca... Cóż, wtedy na własnej skórze przekonałam się o tym, co to znaczy być zaślepionym przez miłość. Chociaż trudno nazwać to miłością, kiedy twój partner w zbrodni, zwala całą winę na ciebie, a prawda jest zupełnie inna.

Dlatego kochałam Clinta. Wiecie, nie taką namiętną miłością – broń boże, Laura by mnie chyba zabiła, a potem matka jeszcze by ją za to pochwaliła – ale był jak przyjaciel. Kiedy moja droga siostrzyczka przyprowadziła tego debila po raz pierwszy do domu, naprawdę go nie lubiłam. Zawsze starałam się go unikać, jak ognia, bo mimo wszystko kochałam Laurę i chciałam, by była szczęśliwa, nawet z kimś takim jak Barton. Po tym, jak wzięli ślub, był mi kompletnie obojętny, ale okazało się, że to Clint pomógł mi, wtedy kiedy najbardziej tego potrzebowałam. Nie wiem, czy to Laura go do tego namówiła, czy zrobił to z własnej, nieprzymuszonej woli... Mimo wszystko polecił mnie swojemu szefowi, a ten zrekrutował mnie do swojej tajnej agencji i uczynił szpiegiem.

Nie ukrywam, byłam damską wersją Jamesa Bonda. Chociaż akcje, na które mnie wysyłano, wcale nie wyglądały jak w tej serii filmów. W sumie daleko im było do tego obrazka, bo z każdej misji wracałam z nową blizną na swoim ciele. Po dwóch latach pracy w T.A.R.C.Z.Y, przestałam już je liczyć.

Moja mama zawsze się dziwiła, czemu nie noszę bikini. Chciałabym, naprawdę – nie żebym się wstydziła moich blizn i pracy dla zbawienia kraju – jednak nie chciałam słyszeć od mojej rodzicielki, skąd praca sekretarki zapewniała mi takie ślicznotki na ciele. Bo oficjalnie – Fury upadł na głowę, kiedy wymyślał mi taką przykrywkę – byłam cholerną sekretarką jakiegoś mega wpływowego biznesmena w Chicago. I skończyłam studia z zarządzania. Anne Fisher dostałaby zawału, gdyby usłyszała prawdę o tym, że jej najmłodsza córka wcale nie jest szanowaną obywatelką Chicago, nie ma skończonych studiów i jedyne, co potrafi dobrze robić to walczyć, włamywać się do różnych miejsc, a przede wszystkim zabijać ludzi.

Czego, nie robi się w imię ojczyzny, prawda?

Ale ogólnie Anne Fisher była naprawdę uroczą kobietką. Przez pół życia znosiła wybryki swojej córeczki i jeszcze nie dostała zawału, za co byłam pełna podziwu. Ja dochodziłam do wniosku, że gdybym była na jej miejscu to już dawno wąchałabym kwiatki od spodu i nawiedzała swoją zniewieściałą córkę po nocach jako duch albo zombie. Jak każdy miała swoje wady i zalety, ale jako jedyny rodzic, którego znałam – tatuś spierdzielił do kochaneczki, zaraz po moich narodzinach i tyle go widzieli – nie mogłam narzekać. Dlatego oszczędzałam jej jakiejkolwiek troski o moją osobę, nie opowiadając o tym, czym naprawdę się zajmuje. Laura wiedziała, ale moja siostra trzymała ze mną sztamę i nic jej nie mówiła. Zawsze mi powtarzała, że to ja powinnam zrobić.

No, może kiedyś.

Na razie korzystałam z kilku, wolnych dni, które właśnie z nią spędzałam. Fury dał mi urlop, bym do siebie doszła po ostatniej akcji, w której – jak zawsze – oberwałam. Laura miała pretensje do Clinta, że znowu mnie nie upilnował, a tak naprawdę to nigdy nie była jego wina. To ja działałam pod wpływem impulsu, często zapominając o planie, który ustalałam z moim szwagrem. Tłumaczyłam to tym, że ciągle chciałam robić mu na złość, ale prawda była taka, że tylko wtedy czułam tę nieskończoną adrenalinę, która dodawała mi kopa.

— Znowu oglądasz Titanica? — Zapytałam nieco ironicznie, wchodząc do salonu, gdzie moja rodzicielka siedziała przed telewizorem. Będąc na emeryturze, miała w cholerę wolnego czasu i często kompletnie nie wiedziała, co z nim robić. Żałowałam, że mieszkała w tym domu sama. Laura razem z Clintem i Cooperem, mieszkali na jakimś odludziu,  a ja sama miałam mieszkanie w Chicago. Rzadko z niego korzystałam, bo każdą wolną chwilę wolałam spędzać w Denver właśnie z moją mamusią. — Nie masz już tego dosyć?

— Ophi, ty ciągle tutaj jesteś? — Kobiecinka odwróciła się do mnie z widocznym zaskoczeniem na twarzy. — Myślałam, że już pojechałaś.

Dzięki, mamo.

— Wiesz, że wystarczyło mi powiedzieć, że masz już dosyć mojego towarzystwa?

— Zapomniałam, że kompletnie nie znasz się na żartach — SŁUCHAM? Przepraszam bardzo, jestem najzabawniejszym człowiekiem na świecie. Mama uśmiechnęła się zawadiacko, a potem wyłączyła telewizor w momencie, kiedy Jack i Rose stali na burcie statku i odgrywali swoją, epicką scenę. — Twój szef da sobie na pewno radę przez tych kilka dni?

— Tak. Powiedział, że po ostatnim podpisanym kontrakcie należy mi się trochę wolnego — byłam zajebistą kłamczuchą, naprawdę. Oczywiście, mój szef dał mi to wolne z litości. Właściwie to spodziewałam się, że w każdej chwili dostanę telefon, który miał mnie wezwać do Waszyngtonu. — Jest całkiem spoko pod tym względem.

Fury to był skurczybyk, ale mimo wszystko jakoś nawet za nim przepadałam.

— Wydaje się ciebie lubić — mamusia wstała z kanapy i podeszła do mnie. Odgarnęła moje blond włosy na jeden bok i poklepała delikatnie po policzku. — Ma kogoś?

— O Boże, mamo! — Zawołałam z oburzeniem, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, co insynuowała. Ja i Fury? Fuj, on miał chyba z sześćdziesiąt lat! — Udam, że tego nie słyszałam.

— Nie oburzaj się tak, Ophelio — och, nienawidzę, jak zwraca się do mnie pełnym imieniem. — Tylko chcę, byś była szczęśliwa. Jesteś już w odpowiednim wieku, by pomyśleć o założeniu rodziny.

Poprawka dla mamy. Po pierwsze – to grzeczne dziewczynki zakładają rodziny. (Ja nią nie byłam dla przypomnienia). Po drugie – mój miłosny zawód, przez który wylądowałam w sytuacji (prawie) bez wyjścia, ciągle krążył po zakątkach mojego pojebanego mózgu, więc żadne, dłuższe relacje nie wchodziły w grę.

— Nie martw się — uśmiechnęłam się szczerze i uroczo. — Dobrze mi tak jak jest teraz. Chcę się skupić na swojej karierze, a nie na rodzeniu dzieci. Od zapewnienia ci wnuków masz Laurę i Clinta.

— To nie było miłe, moja droga.

— Wybacz — przyznałam ze skruchą. Może faktycznie, trochę za ostro to zabrzmiało. — Po prostu lubię swoje życie, mamo. Nic więcej na ten moment nie potrzebuję.

Święty spokój i brak problemów. O, to była zajebista potrzeba.

— No dobrze — westchnęła ciężko. — Nie gniewaj się na swoją matkę. Chcę jedynie tego, co dla ciebie dobre i się o ciebie martwię.

— Wszystko w porządku — pocałowałam starszą kobietę w policzek. 

— Rozumiem, że chcesz dobrze i nie mam ci tego za złe.

Naszą uroczą rozmowę przerwał dźwięk mojego telefonu, a moja mama posłała mi powątpiewające spojrzenie. Dobra przyznaje się, nie mam bladego pojęcia, co podkusiło mnie do tego, by ustawić na dzwonek Clinta akurat Barbie Girl. Szybko sięgnęłam po swoją komórkę, która leżała na regale nad kominkiem i odebrałam połączenie, praktycznie spodziewając się, co zaraz usłyszę.

— Mamy zadanie — powiedział Barton po drugiej stronie bez żadnego przywitania. Tak, to się traktuje swoją szwagierkę i partnerkę? — Jutro masz być w Waszyngtonie.

— Coś ciekawego tym razem?

— To, co zawsze — wyjaśnił Clint. — Trochę walki, zabijania i obstawiam sto dolców, że znowu oberwiesz.

— Przyjmuję zakład — zaśmiałam się krótko. — Do jutra.

Barton pożegnał się, a ja schowałam telefon do kieszeni w swojej bluzie. Odwróciłam się do mamy i albo miała szósty zmysł, albo to taka cecha matek, ale niemal od razu wiedziała, o co chodzi.

— Musisz wracać do pracy?

— Niestety — skinęłam głową. Zawsze było mi trudno ją zostawiać i nie lubiłam pożegnań. Oczywiście, ona nie wiedziała, że to były pożegnania, ale za każdym razem, kiedy leciałam na akcję, wolałam powiedzieć jej, że ją kocham i ile dla mnie znaczy, tak na wypadek, gdybym miała już nie wrócić. Bo ta praca taka była – nigdy nie będziesz mieć pewności. — Jutro muszę być w Chicago. Jakiś niespodziewany projekt. To może trochę potrwać.

— Tylko się nie przepracowuj zbytnio, dobrze? I tak jesteś już chuda, jak patyk,  a nadmierna ilość pracy nie jest dobra dla twojego zdrowia.

— Spokojnie — położyłam dłonie na ramionach mojej mamy. — Nigdy nie wychodzę z domu bez śniadania, tak jak zawsze uczyłaś mnie i Laurę.

Przynajmniej, niektóre z jej zasad naprawdę przestrzegałam. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top