"Miss Beatrice" część I
Opowiadanie, które publikuję właśnie, podzielone na dwie części, jest efektem wieczornego pisania przez nieco ponad tydzień. Dzieje się w anonimowej mieścinie w Anglii, na początku XIX stulecia - w epoce pod wieloma względami znacznie mi bliższej niż współczesność. Tworząc zarys fabuły, inspirowałam się motywami poruszanymi w wielu znakomitych powieściach: "Targowisku próżności" Williama Makepeace'a Thackeraya, "Dumie i uprzedzeniu" oraz "Rozważnej i romantycznej" Jane Austen, "Jane Eyre" i "Lokatorce Wildfell Hall" sióstr Brontë, a także "Rebece" Daphne du Maurier. Co zabawne jednak, sam pomysł wyboru pomiędzy męskim ideałem (sic!), a pozornie dobrze znanym niezdarą nadszedł mnie dzięki koreańskiemu serialowi "Start-Up". Jestem świadoma wielu wad mojego opowiadania, wcale nie jestem z niego przesadnie zadowolona. Jest naiwne, pretensjonalne i zawiera masę niedociągnięć, choć zostało poprzedzone researchem. Tempo jest nie takie, jak powinno być, kuleje klimat i romantyczność... W mojej głowie wyglądało to oczywiście tysiąc razy lepiej, ale cieszę się, że mogłam odciągnąć swój umysł od przygnębienia. Miłego czytania! "Miss Beatrice" to historia o młodej kobiecie, która po wieloletniej znajomości przyjmuje oświadczyny swego dawnego ukochanego, jednak gdy poznaje atrakcyjnego, zamożnego wdowca, zaczyna wątpić w słuszność podjętej decyzji.
~~~~~~~~
Długie, wieloletnie zaręczyny mają to do siebie, że w zależności od tego, kogo poprosi się o wyrażenie swojej opinii na ich temat, można usłyszeć same pochwały bądź też liczne słowa krytyki. Zupełnie inaczej ma się sprawa z długim, wieloletnim wyczekiwaniem na upragnione zaręczyny – nikt chyba nie wymieni ani jednej zalety takiej sytuacji. Stała się ona udziałem panny Beatrice Lyndon, niezwykle pięknej, ciemnookiej brunetki, mającej aktualnie dwadzieścia cztery lata. Panna Beatrice, środkowe z trojga dzieci niezbyt zamożnych państwa Lyndonów, jako jedyna z potomstwa zamieszkiwała wciąż rodzinny dom, co było przyczyną ciągłych migren jej matki. Beatrice zbliżała się już przecież do wieku, gdy ludzie z pogardą zaczną ją nazywać starą panną, kpiąc z jej urody.
Pozostałe dzieci pani Lyndon dotychczas sprawiły jej wiele radości, zawierając korzystne związki małżeńskie. Jedyny syn i dziedzic niewielkiego majątku, James, poślubił trzy lata wcześniej pannę Alice Spillman, przyjaciółkę Beatrice niemal od kołyski. Sędziwy pan Spillman przekazał ukochanej córce spory posag, a także dopomógł nowożeńcom w wynajęciu domu nieopodal, w którym nieniepokojeni mogli doczekać smutnej chwili, gdy James stanie się głową rodu Lyndonów. Młodsza siostra Beatrice, dwudziestojednoletnia Alexandra, od niedawna z dumą nosiła tytuł lady Fitzgeorge. Jej małżonek, sir Edwin, nie należał ani do najbogatszych, ani do najbystrzejszych baronetów w państwie, oszalał jednak na punkcie ślicznej Alexandry i bez żadnych wyrzutów sumienia wydarł ten klejnot jej ojczystemu hrabstwu, by, ku uciesze wybranki, wywieźć ją do swego domu w Londynie.
Tylko Beatrice, zdaniem matki co najmniej dwa razy piękniejsza od młodszej siostry, niezmiennie opierała się małżeństwu, bezwzględnie odrzucając wszystkich kandydatów do swej ręki. Była ślepa na pieniądze i tytuły, głucha na najszczersze wyznania i melodyjne sonety. Cóż stanowiło przyczynę tej zawziętości? A może raczej należałoby zapytać: któż?
Panna Beatrice Lyndon jako siedemnastoletnia dziewczyna oddała w pełni swe serce Henry'emu Newsome'owi, drugiemu synowi sir Jeremy'ego, okolicznego posiadacza ziemskiego. Zaledwie dwudziestoletni wówczas Henry odwzajemnił uczucie młodej panny, oboje nie pozwolili jednak, by oślepiła ich miłość – byli doskonale świadomi, że Henry nie odziedziczy objętego majoratem majątku, musi więc sam zarobić na utrzymanie rodziny. Postanowił zaciągnąć się do armii, odmówił jednakże jakiegokolwiek krępowania swej wybranki danym mu słowem. Kategorycznie zabraniał nazywania ich relacji zaręczynami i długo powtarzał, że chce, by Beatrice miała możliwość poślubienia kogoś innego.
W ciągu siedmiu lat służby w pułku piechoty Henry pisywał rzadko. Zakochani widywali się kilka razy do roku, gdy Newsome dostawał urlop. Śmiali się wtedy i patrzyli sobie głęboko w oczy – i choć młodzieniec zawsze przy takich okazjach zaznaczał, iż nie czuje się narzeczonym panny Lyndon, ona w sercu uważała go niemalże za swojego męża. Głęboko kochała Henry'ego, świeżym, niezbyt gwałtownym, ale bardzo szczerym uczuciem młodego dziewczątka. Nie wyobrażała sobie życia u boku innego i dzień w dzień poświęcała mu tysiące myśli. Budziła się i zasypiała z jego uśmiechem pod powiekami, z jego głosem w uszach; był obecny w jej pacierzu, słuchał jej wyimaginowanych wyznań i razem z nią oglądał zachody słońca.
Beatrice nie chciała znać żadnego innego mężczyzny. Denerwowali ją kolejni kandydaci zachwalani przez matkę oraz brata. Żaden z nich nie miał tak pięknego uśmiechu jak Henry i nie wyglądał tak dobrze w czerwonym mundurze – ba, nawet większość nie posiadała owego munduru, tego symbolu odpowiedzialności i męstwa. Żaden z nich nie brzmiał jak Henry ani nie poruszał się jak on. W oczach panny Lyndon wszystkie ich zalety mogłyby stanowić jedynie odprysk wspaniałości jej Henry'ego.
Wreszcie, po siedmiu latach cierpliwości i tęsknoty nie-narzeczonej, a także irytacji jej najbliższych, pan Henry Newsome, zdobywszy stopień kapitana, stwierdził, iż nadszedł czas poważnie myśleć o żeniaczce. Zaoszczędził całkiem pokaźną sumę, postanowił więc postarać się o dłuższy urlop i przybył do swej rodzinnej miejscowości.
Tego kwietniowego poranka Beatrice Lyndon siedziała więc w salonie, ubrana w najlepszą dzienną suknię i oczekiwała przybycia swego Romea. Nadszedł koło południa, w towarzystwie brata, sir Petera. Henry był od starszego brata wyższy, ale tez chudszy. Obaj byli podobnie piegowaci, a kosmyki płowych włosów opadały im na bladoniebieskie oczy.
Kapitan Newsome, wciąż jeszcze w lśniącym czerwonym mundurze, wkroczył więc do salonu, prowadząc procesję złożoną z sir Petera, państwa Lyndonów oraz zaciekawionych pokojówki oraz kucharki, i niemal od progu padł przed swą wybranką na kolana. Henry nie musiał wypowiadać ani słowa, wyrecytował jednak typową dla takich chwil formułkę o uczynieniu go najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, na co rozpromieniona Beatrice wyrzekła długo wyczekiwane: „Tak" i czule objęła swego narzeczonego.
Tego samego dnia rozradowani młodzi ludzie spotkali się z Jamesem Lyndonem i jego małżonką Alice. Spacerowali, podziwiając uroki wiosennej pogody i wymieniając plotki.
- Ach, najdroższa Beatrice! – pani Jamesowa Lyndon pochwyciła dłonie swej bratowej i przyjaciółki – Tak serdecznie ci gratuluję i cieszę się, że wyczekiwany przez ciebie dzień zbliża się coraz bardziej.
Panie ucałowały się i oderwało je od siebie dopiero rżenie konia. W niewielki oddaleniu od grupy spacerowiczów przemknął jeździec na siwku. Nie odwrócił ku nim głowy, Beatrice zdołała więc jedynie zauważyć powiewający czarny płaszcz, okrywający postawną sylwetkę, oraz jasnobrązowe loki wymykające się spod cylindra.
- Nieźle jeździ. Kto to był? – zapytał Henry, spragniony najnowszych wieści z rodzinnej miejscowości.
- Lord Carrington – odparł mu James.
- Masz na myśli Johna Seymoura, markiza Carrington? – dopytywał młody kapitan.
- Owszem. Znasz go?
- Ze słyszenia – bąknął Newsome – Myślałem, że jest starszy... Co on tu robi?
- Dopiero co wynajął Gates Hall, tę rezydencję, która od dawna stała pusta. Ludzie mówią, że chce uciec od wspomnień związanych ze zmarłą żoną, które mogą go prześladować w jego Carrington House – James zauważył pytające spojrzenie siostry i pospieszył z wyjaśnieniami – Lord Carrington owdowiał cztery i pół roku temu, po raptem czterech czy pięciu latach małżeństwa. Straszna tragedia. Lady Carrington spadła z konia, była w ciąży. Stracił ich oboje, żonę i dziecko. Od tego czasu znacznie rzadziej pokazuje się na dworze, a kiedyś był tam częstym gościem. Dalej jednak wzbudza wielkie zainteresowanie, gdziekolwiek się pojawi. Podobno jego majątek jest tak duży, że nie wypada liczyć.
- Biedny człowiek – westchnęła Alice.
- Odchodząc od smutnych tematów: musicie koniecznie odwiedzić nas w najbliższy piątek – powiedział James – Organizujemy kameralne przyjęcie.
***
Kolacja przygotowana przez kucharkę Jamesa, panią Diggins, jak zwykle była pyszne. Na wieczerzy i podczas następujących później salonowych rozrywek obecni byli znajomi państwa Lyndonów młodszych oraz miejscowa śmietanka towarzyska. Z otwartych drzwi balkonowych dobiegał nikły zapach dymu z cygar, podzwaniały kieliszki jednego z najlepszych win, jakie James posiadał, młoda panna Johnson grała wesołe melodyjki na fortepianie, na co przyzwolono jej z wielką chęcią – gdyż, jak wszyscy wiedzieli, było to dziewczę, którego kompletny brak urody został zrekompensowany zdolnościami muzycznymi.
Beatrice przez większość wieczoru towarzyszyła swemu narzeczonemu lub bratowej, w pewnym momencie zapragnęła jednak obejrzeć dwa nowe obrazy, które James nabył ostatnio. Jej brat szczycił się swym gustem, w rzeczywistości jednak lubił tanie, pastelowe krajobrazy, niemające w sobie ani odrobiny oryginalności, przyjemne jednak dla oka i zazwyczaj warte oglądania. Wyszła więc z salonu do korytarza i, zbliżywszy się do nowych nabytków brata, zauważyła przyglądającego się im dżentelmena. Podeszła do niego powoli, bezszelestnie.
- Jak pan oceni gust mojego drogiego brata? – zapytała nieskrępowanie.
Nieznajomy drgnął i obrócił się ku niej. Był to mężczyzna mający lat trzydzieści pięć czy też trzydzieści sześć, elegancki w czarnym surducie z połyskującymi guzikami i w śnieżnobiałej koszuli bez ani jednego zagięcia. Jego przystojną, ozdobioną przeszywającymi, błękitnymi oczami twarz otaczały poskręcane kosmyki brązowych włosów.
- Rozumiem, że mam zaszczyt z siostrą szanownego pana Jamesa Lyndona – zmierzył zaciekawionym spojrzeniem jej ładną, choć niezbyt kosztowną suknię z bladozielonego muślinu.
Miał miły głos, jakby stworzony do śmiechu, przemknęło przez głowę panny.
Beatrice wyciągnęła ku niemu dłoń w rękawiczce – po prostu, bez przesadnej dumy czy zbędnej kokieterii.
- Beatrice Lyndon, bardzo mi przyjemnie poznawać każdego nowego przyjaciela Jamesa. Pan to zapewne lord Carrington, mam rację?
Ujął jej dłoń, nieco zaskoczony, i z galanterią złożył na niej pocałunek.
- Owszem, ma pani zupełną rację, panno Lyndon. Czy zawsze postępuje pani wedle własnych reguł i nie czeka na uroczysty rytuał przedstawienia przez kogoś innego?
- Mam nadzieję, że nie uraziłam pana swoim zachowaniem, lordzie Carrington. Nie lubię hołdować... niedorzecznościom – pospieszyła z wyjaśnieniem Beatrice.
W jego intensywnie niebieskich oczach rozbłysły ogniki rozbawienia.
- Jakże mogłaby mnie pani urazić...?
- Nie odpowiedział pan na moje pytanie, lordzie – Beatrice wskazała głową pastelowy bohomaz na ścianie.
- Nie bawi się pani w półsłówka, prawda? – teraz już nie tylko jego oczy się uśmiechały.
- To broń kobiet, które nie mają nic do powiedzenia.
- A pani zdecydowanie ma wiele do powiedzenia, panno Lyndon...
Beatrice już chciała się zaśmiać, powstrzymała się jednak, gdyż dotarło do niej, że coś, co dla niej było zwyczajną rozmową, przez markiza może zostać wzięte za próbę flirtu. Zarumieniła się lekko i odchrząknęła.
- Lordzie Carrington, poznał już pan może mojego narzeczonego, kapitana Henry'ego Newsoma? – zapytała.
Jeśli nagła zmiana tonu rozmówczyni w jakikolwiek sposób go poruszyła, nie dał tego po sobie poznać.
- Znamy się... ze słyszenia – odparł.
Beatrice może by zadziwiło, że zarówno jej narzeczony, jak i markiz użyli takiego samego określenia, a tym bardziej zastanowiłoby ją, dlaczego zamożny arystokrata miałby słyszeć o skromnym kapitanie piechoty – jednak w tym momencie na korytarzu zrobiło się znacznie gwarniej, co ją rozproszyło.
- Ach, podziwiacie najnowsze obrazy! – zachwycił się James, który na czele korowodu gości wyrósł tuż za siostrą – Kupione za bezcen, jak zwykle. Musicie wszyscy przyznać, że James Lyndon ma nosa do sztuki.
Lord Carrington tymczasem przemknął z powrotem do salonu, a stamtąd na balkon. Beatrice zauważyła w myślach, że nie dowiedziała się, co sądzi on o guście jej brata.
***
Sir Peter Newsome otworzył drzwi balkonowe i wyszedł na zewnątrz. Wieczór był rześki, wokół panował półmrok, dodatkowo potęgowany przez rozmigotane kandelabry wewnątrz salonu. Jakaś dama, znacznie mniej uzdolniona od panny Johnson, brzdąkała na fortepianie szkocką pieśń. Ludzka obecność na balkonie była zauważalna jedynie dzięki końcówce cygara, żarzącej się w stopniowo pogłębiającej się ciemności.
- Lordzie Carrington – rzucił sir Peter.
- Newsome – mruknął człowiek palący cygaro.
Oczy sir Petera przyzwyczaiły się już do mroku i mógł dojrzeć biało-czarną sylwetkę lorda, opartego niedbale o poręcz.
- Ma mnie pan za głupca? – zaczął Newsome, usiłując uspokoić oddech – Myśli pan, że uwierzę, iż pan tak po prostu zapomniał?
- Zapomniałem o czym?
- O tym, że gdyby nie mój brat, pana żona i dziecko zapewne by żyli.
***
Następnego dnia po wieczorze, jaki Beatrice spędziła u brata, siedziała w jadalni wraz ze swoim ojcem. Pan Lyndon czytał gazetę, a ona kończyła powieść. W pewnym momencie dosłyszeli na korytarzu kroki i zduszony szept: „Przecież nie będziemy się zapowiadać u służby", a po chwili do pokoju dziarskim krokiem wkroczył James, ubrany w krzykliwy, ciemnożółty surdut, gryzący się z jego czarną czupryną. Za młodym Lyndonem do środka wsunęli się jego żona i kapitan Newsome.
- Witaj, tato. Droga Beatrice – James, szeroko uśmiechnięty, pomachał trzymaną w dłoni kopertą – Patrzcie, co wam przynosimy! To zaproszenie na bal u Johnsonów za miesiąc.
Uroczystym gestem podał kopertę siostrze, tłumacząc, że podczas spaceru z żoną natknęli się najpierw na Henry'ego, zmierzającego w odwiedziny do Beatrice, a następnie na posłańca wysłanego przez pana Johnsona, więc zaproponowali, że własnoręcznie doręczą przesyłkę.
- Czymże ja zgrzeszyłem, niebiosa, że dałyście mi syna próżniaka, żyjącego od balu do balu i ubierającego się jak Francuz? – na wpół pożalił się, na wpół zażartował starszy pan Lyndon, po czym kontynuował, zwracając się bezpośrednio do synowej – I na co ci to było, Alice? Opłacało ci się poślubiać takiego bubka jak mój James? Zobacz, wystarczyłoby poczekać parę lat, a mogłabyś złowić lorda Carringtona i zostać markizą z czterema karetami.
Pani Jamesowa Lyndon roześmiała się perliście, a do dyskusji włączył się milczący dotychczas Henry.
- Skoro już mówimy o tym nieznośnym, wyniosłym człowieku, mam nadzieję, że nie będziemy musieli znosić jego obecności u Johnsonów.
- Na pana miejscu, kapitanie Newsome, nie liczyłabym na to – odpowiedziała mu Alice – Chodzą słuchy, że panu Johnsonowi marzy się córka z tytułem markizy.
- Słucham?! – obruszył się James, zajęty wyjadaniem ciastek z talerzyka – Stary Johnson chce wydać za Carringtona to swoje brzydactwo?
- James – zganiła brata Beatrice – Nie bądź taki niemiły. Wiesz doskonale, ze panna Johnson to niezwykle sympatyczna i utalentowana młoda dama.
Zamilkła na chwilę i odezwała się do swego narzeczonego.
- Wcale nie uważam, że lord Carrington jest nieznośny i wyniosły, jak się wyraziłeś. Rozmawiałam z nim wczoraj przez chwilę i zrobił na mnie wrażenie mężczyzny bystrego i naturalnego. Był bardzo błyskotliwy i ani trochę nie zadzierał nosa.
- Rozmawiałaś z markizem? – zdziwiła się tymczasem Alice – Kto was sobie przedstawił?
- Sama mu się przedstawiłam – Beatrice dumnie uniosła głowę.
Jej ojciec zachichotał zza gazety.
- Moja córka to niezależna kobieta. Niech się pan z tym liczy, kapitanie Newsome. Ona nie da sobą tak łatwo rządzić.
- Tak, będę o tym pamiętał... - mruknął Henry.
***
Cztery tygodnie, jakie opisaną powyżej wymianę zdań dzieliły od wyczekiwanego balu, minęły w spokoju. Nie obfitowały w żadne warte wspomnienia wydarzenia. Panna Beatrice korzystała z wiosennej pogody, gdyż ta pora roku była w rozkwicie, i niemal codziennie odbywała spacery wraz ze swoją serdeczną przyjaciółką, panią Alice Lyndon. Do pań dołączał nierzadko kapitan Newsome, spragniony spędzania czasu ze swą ukochaną. Te przechadzki zazwyczaj bywały również na swój sposób przesiąknięte pewną obecnością lorda Carringtona, gdyż arystokrata mijał często spacerowiczów na swym siwku. Zawsze skłaniał głowę na ich widok, jednak nigdy się nie zatrzymał. Uważny obserwator dostrzegłby może, że markiz obrzucał zawsze nieco dłuższym spojrzeniem pannę Beatrice, zapewne było to jednak tylko złudzenie.
Nadszedł wreszcie dzień balu organizowanego przez pana Johnsona i jego córkę. Starsi i młodsi państwo Lyndonowie wraz z ubraną w najlepszą suknię Beatrice wkroczyli do gwarnej, rozświetlonej niezliczonymi świecami sali. Posiadłość Johnsonów była pamietającym czasy królowej Elżbiety ponurym budynkiem, zawsze czystym, domagającym się jednak gruntownego remontu. Tego dnia jednak goście nie zastanawiali się nad tym, że fasadzie przydałoby się odnowienie, a schody wydają potępieńcze odgłosy. Wszyscy przybyli w jednym konkretnym celu – pragnęli zabawy i oczekiwali, iż ją otrzymają.
Zaproszona z Londynu orkiestra rozpoczęła grać pierwszy taniec, na parkiecie pojawiły się jednak nieliczne pary, gdyż większość zebranych była wciąż zajęta wyszukiwaniem znajomych twarzy, zupełnie jak panna Lyndon, która wytrwale wypatrywała swego narzeczonego. Wkrótce Henry oraz jego brat sir Peter wyrośli u boku rodziny Lyndonów.
Wraz z początkiem kolejnego tańca kapitan Newsome powiódł swą ukochaną do korowodu par. Beatrice ze zdziwieniem ujrzała, jak wystrojona w nietwarzowy różowy atłas panna Johnson pokornie schyla swą za dużą główkę przed stojącym naprzeciw niej lordem Carringtonem.
A jednak, pomyślała panna Lyndon, wykonując pierwszy taneczny ruch. Ojciec zdołał wepchnąć ją markizowi w ramiona.
Ledwo myśl ta przemknęła przez jej głowę, zawstydziła się okropnie i zarumieniła z powodu swej złośliwości, zaś gdy Henry zobaczył ten rumieniec na jej twarzy, zachwycił się urodą narzeczonej. Beatrice poruszała się wdzięcznie w rytm kolejnych taktów, nieco jednak rozproszona. Nie mogła skupić się w pełni na granej melodii. W pewnej chwili z zaskoczeniem stwierdziła, iż obserwowanie kątem oka tańczącego z wielką gracją lorda Carringtona sprawia jej niemałą przyjemność. Jego odzianej w czerń, zgrabnej sylwetki nie sposób było nie zauważyć. Markiz był naprawdę doskonałym tancerzem, zaś panna Johnson, choć nieładna, dzięki swej wrodzonej muzykalności dorównywała mu niemal na każdym kroku. Ledwie Beatrice zorientowała się, co odciąga jej uwagę, orkiestra przestała grać. Ten taniec dobiegł końca.
Beatrice pozostała na swoim miejscu, naprzeciwko Henry'ego, gotowa zatańczyć z narzeczonym jeszcze raz, pan kapitan jednak wymówił się strasznym pragnieniem. Natychmiast swe ramię zaproponował pannie Lyndon gospodarz balu, nobliwy pan Johnson. Beatrice z uśmiechem zgodziła się zatańczyć ze starszym dżentelmenem, doskonale wiedząc, że będzie jej niemiłosiernie deptał po stopach. Jego córka swe muzyczne zdolności odziedziczyła po nieżyjącej już matce, a nie dobrodusznym ojcu. Pan Johnson poruszał się zupełnie wbrew granym taktom, co do tego stopnia zaabsorbowało jego uroczą partnerkę, iż niemal nie zauważyła, że pośród wirujących par nie znalazł się tym razem lord Carrington.
Zręczne manewrowanie w celu uniknięcia wielkich stóp pana Johnsona chwilowo zmęczyło Beatrice, więc gdy będący ich udziałem kontredans dobiegł końca, pożegnała swego rozentuzjazmowanego towarzysza i odeszła na bok, by złapać oddech. Była właśnie zajęta wymienianiem celnych spostrzeżeń ze swą bratową, gdy poczuła czyjąś obecność za swoimi plecami. Beatrice obróciła się i stanęła oko w oko z markizem Carringtonem.
- Panno Lyndon, czy mogę prosić o następny taniec? – zapytał.
Nie było w nim przesadnej pewności siebie ani dumy, ani zalotności. W jego ustach, wypowiedziane jego dźwięcznym głosem, to pytanie zabrzmiało zupełnie naturalnie, jak gdyby dopytywał się o pogodę.
- Z przyjemnością się zgodzę, lordzie Carrington – odpowiedziała mu Beatrice z nikłym uśmiechem – Obawiam się jednak, że tańczył już pan z najlepszą partnerką na tej sali, panną Johnson.
- Rzeczywiście, ma ona niezwykłe wyczucie rytmu, jednak dzięki poczynionym przeze mnie spostrzeżeniom mogę śmiało stwierdzić, że pani nie jest ani odrobinę gorsze.
Potrafił wypowiedzieć ten niebanalny komplement tonem całkiem zwyczajnym, jakby stwierdzał najoczywistszy, widoczny gołym okiem fakt. Jego głos pozbawiony był tego charakterystycznego zmanierowania, przez tak wielu mężczyzn uważanego za szczególne atrakcyjne. Był w pełni świadom swej wartości i słuszności wypowiadanych przez siebie sądów, nie musiał więc przedstawiać ich w sposób przesadnie efektowny.
Orkiestra zaczęła grać, panna Lyndon ujęła więc rękę lorda i pozwoliła poprowadzić się ku dwuszeregowi par. Gdy tylko następujące po sobie figury nakazały im zbliżyć się do siebie, Beatrice zagaiła:
- Wciąż nie dowiedziałam się, co sądzi pan o obrazach kupionych przez mego brata i jego powszechnie znanym guście artystycznym.
Znów od siebie odstąpili, dojrzała jednak jego uśmiech.
- Stawia mnie pani w trudnej sytuacji, panno Lyndon – wyszeptał, gdy znaleźli się ponownie obok siebie – Każe wybierać pomiędzy szczerością wobec damy a lojalnością względem człowieka, który okazał mi tyle sympatii po moim przyjeździe.
- Wobec tego zlituję się nad panem i uznam, iż wystarczy mi to za odpowiedź...
Beatrice cieszyła się w duchu. Henry podczas tańca zawsze był małomówny, gdyż spamiętanie kolejnych ruchów wymagało od niego dużego skupienia. Ona z kolei nie znosiła takiego milczenia. Lord Carrington był rozmowny i błyskotliwy. Nie prawił banałów o wielkości sali, ale trafnie wypowiadał się na temat umiejętności orkiestry, nawiązał do jednej z czytanych przez nich oboje książek i raz po raz wywoływał na twarzy panny Lyndon szczery, nieskrępowany uśmiech. Nie zasypywał jej pochlebstwami, nie próbował być na siłę szarmancki, dał jednak wyraz swej spostrzegawczości, porównując kolor szarfy noszonej przez Beatrice do barwy lasów widzianych przez niego we Włoszech.
Tymczasem państwo Lyndonowie starsi przyglądali się poruszających się względem siebie sylwetkom swej roześmianej córki oraz towarzyszącego jej arystokraty.
- Nawet ty, mój drogi, musisz przyznać, że pięknie razem wyglądają – zwróciła się do męża pani Lyndon – Nasza droga Beatrice zdaje się tak dobrze bawić w towarzystwie tego mężczyzny... Taki elegancki człowiek... Cóż, z jego pieniędzmi niejeden mógłby być tak elegancki.
Jej małżonek nie odpowiedział niczym ponad niewyraźne mruknięcie, jego żona kontynuowała więc, niezrażona:
- Oczywiście Beatrice ma narzeczonego i niedługo go poślubi, na co wszyscy długo czekaliśmy... Kapitan Newsome to taki sympatyczny młody człowiek, choć niezbyt zamożny, ale syn naszych bliskich przyjaciół! Znają się z Beatrice od dziecka, będą wspaniałym małżeństwem, jestem tego pewna. Ale cóż, gdyby wciąż się jeszcze nie oświadczył... Nieco niefortunna sytuacja, na pewno się zgodzisz, mój drogi... Ale to taki kochany chłopiec!
W tym samym czasie z przeciwległego końca sali tej samej parze przyglądał wielokrotnie wyżej wspominany kapitan Henry Newsome. Minę miał raczej poirytowaną niż ponurą.
- Bardzo radosny jak na wdowca... - rzucił sam do siebie.
***
Wraz z upływem czasu obecni na balu goście ulegli znużeniu. Przetańczono wiele melodii, najaktywniejsze tancerki cierpiały z powodu bólu nóg, a panowie gasili pragnienie. Orkiestra grała coraz ciszej, gości opanowywała senność. Wtedy gospodarz, pan Johnson, błyszcząc czerwonymi policzkami, zerwał się z krzesła i zakrzyknął gromko:
- Co szanowni panowie powiedzą na partyjkę bilarda?!
W odpowiedzi rozległy się potakujące pomruki, Johnson polecił więc służbie wtaszczenie do sali stołu bilardowego. Była to co prawda rozrywka mało balowa, liczyła się jednak rozrywka, prawda? To nie Bath, by można było z góry zerkać na sąsiada w niemodnych spodniach do jazdy konnej.
- Życz mi szczęścia – wyszeptał pannie Lyndon do ucha Henry i ruszył, by wybrać dla siebie kij.
Część dam przenosiła się bliżej, by móc obserwować rozgrywki, inne wstawały, by opuścić to siedlisko grzechu i spędzić wspólnie czas w innym pokoju.
- Lordzie Carrington, gra pan? – zapytał Johnson.
- Z wielką chęcią – markiz skinął mu głową.
- Cudownie się składa – rzucił Henry – Wygram z panem.
- Wobec tego może niech panna Lyndon zostanie z nami i obserwuje, jak jej narzeczony święci triumfy nade mną – odezwał się prowokacyjnie Carrington.
Zmierzająca do wyjścia Beatrice zatrzymała się i obejrzała. Jego głos brzmiał inaczej. Nie był już swobodny i naturalny. Pobrzmiewało w nim napięcie i sztuczność. Był to głos człowieka przybierającego teatralną pozę, która nie pasowała do obrazu markiza, jaki panna Lyndon dotychczas zdążyła sobie wyrobić.
- Przykro mi, ale nie lubię hazardu ani żadnych innych gier o pieniądze – odparła Beatrice.
- Wobec tego doskonale świadczy to o pani jako o kobiecie.
- Chciał pan powiedzieć, że kobiety nie powinny wydawać pieniędzy na hazard, gdyż mogą to robić w znacznie pożyteczniejszy dla nich sposób: na suknie i błyskotki? – zaśmiał się pan Cust, niezwykle bezczelny prawnik.
- Nie, proszę nie wkładać takich słów w moje usta – odrzekł lord Carrington, nie spuszczając wzroku z Beatrice – Chciałem powiedzieć, że doskonale wiem, co hazard robi z kobietami i jest to jedna z najbardziej odrażających rzeczy, jakich można być świadkiem.
Beatrice mimowolnie zadrżała. Jego wypowiedź zawierała jakąś tajemniczą, niepokojąca aluzję. Aluzję do czegoś, co było dla niego oczywiste, choć nikt inny nie mógł jej zrozumieć. Potrząsnęła głową i wyszła z sali.
***
Z racji tego, iż jej matka zajęta była wymienianiem zasłyszanych plotek z kilkoma znajomymi, Beatrice udała się do biblioteki pana Johnsona, pragnąc zaznać odrobiny spokoju. Nie zamierzała czytać, chciała tylko nasycić się uspokajającą obecnością licznych, ozdobnie oprawionych książek.
Wyjrzała przez wielkie okno, wdychając nocne powietrze. Bolała ją głowa; była już zmęczona, ale przede wszystkim rozdrażniona. Cały wieczór nie podobało jej się zachowanie Henry'ego: nie był zainteresowany tańcem bardziej niż wymagała tego grzeczność, choć wiedział, jak bardzo panna Lyndon lubi tańczyć. Do tego te jego niepotrzebne, aroganckie komentarze przy stole bilardowym... Znacznie bardziej, mimo iż nie przyznawała się sobie do tego, ubodły ją jednak słowa lorda Carringtona. Chociaż nie powiedział niczego, co można by uznać za przesadnie niegrzeczne, Beatrice poczuła się, jakby została obwiniona za czyny, których nie popełniła... Jego prośba, by pozostała i obserwowała rozgrywkę, była najczystszą prowokacją – prowokacją, jakich dotychczas unikał, a przecież ze swoją pozycją mógł sobie na nie pozwolić. Jego fałszywe zamiary wybrzmiały tym wyraźniej, gdy prosto w twarz rzucił jej tę niepokojącą, niejasną aluzję...
Potarła skronie dłońmi. Usłyszała kroki i obróciła głowę. Zapewne jeszcze dwie godziny temu widok lorda Carringtona wywołałby na jej twarzy stonowany, ale szczery uśmiech. W tej chwili jednakowoż nie miała ochoty na rozmowę z nim. Stał w progu, z wdziękiem oparty o framugę drzwi. Jego halsztuk rozluźnił się nieco; w dłoni trzymał kieliszek porto.
- Gdyby była pani ciekawa, panno Lyndon – odezwał się – Kapitan Newsome i ja wyszliśmy ostatecznie na zero.
- Dziękuję, ale nie jestem ciekawa – odpowiedziała mu Beatrice, ponownie odwracając się ku oknu.
- Obawiam się, iż panią uraziłem – padło po chwili milczenia.
- Nie jestem urażona. Jestem tylko nieco zaskoczona – negatywnie zaskoczona, choć zapewne zmienność nastrojów u szlachetnie urodzonych możnych tego świata nie powinna mnie przesadnie dziwić, wszak mają do tego pełne prawo, przynajmniej w swoim mniemaniu.
Zrobił kilka wolnych, jakby niepewnych kroków w jej kierunku. Beatrice poruszyła się niespokojnie. Nie czuła się swobodnie z nim w jednym pokoju. Nie bała się go, o nie, wiedziała, że żadna krzywda jej w jego towarzystwie nie grozi. Mimo to sytuacja jej nie odpowiadała.
- Nie obraził mnie pan, lordzie Carrington – kontynuowała, jakby bez tchu – Bo i nie było czym. Po prostu nie spodziewałam się po panu tak prowokacyjnych, zawoalowanych wypowiedzi. Mój błąd, być może zwyczajnie nie jest pan tak otwarty i szczery jak dotychczas sądziłam na podstawie pana zachowania względem mnie.
Z lekka się zachwiał, jakby jej słowa ugodziły go niby pociskiem. Wolnym ruchem odstawił kieliszek na blat stojącego obok stolika.
- Chce pani szczerości, panno Lyndon? Proszę bardzo: moja żona, Judith, była hazardzistką – jak jej ojciec, stryj i dziadek. Skaza krwi, jak to mówią.
Jego duże, błękitne oczy błyszczały, jasno świadcząc, że wypił już odrobinę za dużo, by zdołać teraz powstrzymać napływający potok słów.
- Naprawdę ją kochałem... Kiedyś. Patrzyłem na nią i zastanawiałem się, jak świat mógł wydać takiego anioła. Jednak anioł upadł szybciej, niż ktokolwiek mógł to przewidzieć. Taka... chora namiętność oddala od siebie ludzi w przerażającym tempie. Nic nie potrafiłem zrobić, zresztą stopniowo coraz mniej chciałem. Może i okazałem się tchórzem, ale byłem tylko bardziej wyczerpany tymi ciągłymi awanturami, wyzwiskami, rozbitym szkłem... Takie kobiety potrafią być niewyobrażalnie wulgarne, gdy stanie się na ich drodze, a ja tym mocniej wierzyłem, że naprawdę tak o mnie myśli, że nie przemawia przez nią jedynie ten nieludzki szał, jaki wywoływały w niej karty.
Beatrice stała jak wmurowana. Ledwo miała odwagę mrugnąć, bojąc się, że utraci choć słowo. Nawet nie zastanawiała się, dlaczego markiz jej to mówi, teraz, tak nagle, skoro w sumie ledwo się znali.
- Pozostawało mi tylko pilnować pieniędzy, by poza żoną nie stracić również honoru i nazwiska – kontynuował, niemalże beznamiętnie – Nieopodal naszej posiadłości stacjonował pułk piechoty, a młodzi żołnierze zabawiali się kartami w pobliskiej gospodzie. Bez przerwy do nich jeździła. Mówiła, że jest markizą i nikt nie ośmieli się jej skrytykować. Cóż, miała rację. Nie bałem się jej niewierności, nie to było jej pasją... Zresztą, niewiele miałem do powiedzenia. Zazwyczaj po prostu pozwalałem jej jechać, by w zamian otrzymać chwilę spokoju, spędzaną jak zwykle w szyderczym towarzystwie własnego rozgoryczenia oraz żalu. Jednym z żołnierzy, którzy, ku jej uciesze, wzbogacali się kosztem mojej małżonki, był, wtedy jeszcze sierżant, pan Henry Newsome.
Chwycił kieliszek i dopił jego zawartość. Beatrice z kolei poczuła, że traci oddech.
- Kiedy zorientowaliśmy się, że Judith jest brzemienna... Do diabła, jak ja się cieszyłem. Łudziłem się, że to uratuje nasze małżeństwo, a jeśli nie, to przynajmniej będę miał kogoś, kto mnie pokocha – wziął głęboki oddech, zupełnie nieświadom surrealizmu swego monologu - To była nasza czwarta rocznica ślubu, mroźna zima. Byliśmy na wsi, nie w Londynie, bo dusiłem się od tych pustych spojrzeń na ulicach i na salonach. Ona grałaby i w stolicy, i w Carrington House, cóż więc to była za różnica? Chciała jak zwykle jechać do tego... przybytku, a ja się nie zgodziłem. Pragnąłem chociaż tego dnia mieć ją pod własnym dachem, by sycić się tą mierną iluzją władzy, jaką miałbym nad nią mieć. Służba usłyszała, że jeśli ktokolwiek przygotuje powóz dla lady Carrington, to odjedzie razem z nią tym powozem i już nigdy nie powróci. Nie zaryzykowali. Ona – a i owszem. Postanowiła pojechać wierzchem. Spadła jeszcze na terenie naszych włości. Skręciła kark. Sam ją znalazłem; obraz jej leżącej na śniegu wyrył się w mojej pamięci tak, że pamiętam wciąż każdy najdrobniejszy szczegół.
Beatrice zorientowała się, że po jej policzkach spływają dwie wielkie łzy. Nierealność tej sceny uderzyła ją niby obuchem.
- Czy tęsknię za nią? Nie. Kochałem ją kiedyś, ale cała miłość zdążyła wyparować. Jej śmierć była tragedią, jednak ona sama dla siebie od dawna była martwa. To śmierć naszego nienarodzonego dziecka złamała mi serce. Nikogo nie winię, jej tylko żałuję. Nie winię tych dandysów, do których jechała. Nie winię także siebie, choć wiem, że gdybym kazał zaprząc dla niej ten powóz, nie wsiadłaby na konia i przeżyłaby, razem z naszym dzieckiem.
Skończył. Zakrył twarz dłonią, momentalnie się obrócił i wypadł z biblioteki, prawie na ślepo, więc niemal zderzył się w drzwiach z Henrym Newsomem. Lord Carrington zdołał wyminąć go bez słowa i zniknął. Pozostały po nim tylko zawieszone w powietrzu słowa, które jakby rozbrzmiewały na nowo.
- Czego on od ciebie chciał? – zapytał Henry, podchodząc do narzeczonej.
Panna Lyndon patrzyła jednak pustym wzrokiem ponad jego ramieniem, tam, gdzie jeszcze przed chwilą rysowała się odziana w czerń sylwetka markiza. Nie pojmowała całkiem, jak zdołała doprowadzić tego człowieka do takiej pasji.
- Coś się stało? – dopytywał Henry, a jego zatroskany głos docierał do niej jakby przez ścianę.
- Jestem zmęczona, źle się czuję – wymamrotała Beatrice, przenosząc wreszcie spojrzenie na twarz narzeczonego – Poproszę rodziców, byśmy wracali, dalsze siedzenie tu nie ma sensu. Możesz zostać, jeśli chcesz, poradzę sobie.
Próbowała się do niego uśmiechnąć, obawiała się jednak, że na jej ustach zagościł tylko krzywy grymas. Miała nadzieję, że kapitan Newsome zrzuci to na karb jej chwilowej niedyspozycji.
- Zawsze sobie radzisz... - rzucił jeszcze do niej, gdy wychodziła już z biblioteki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top