Książkowo-filmowo-serialowe dywagacje...
...czyli co nieco o ideałach męskich, żeńskich i tych bardzo nieidealnych.
Poniższy wpis zawiera masę spoilerów odnośnie mniej lub bardziej popularnych powieści i seriali. I uprzedzam, to będzie pełna zdjęć powalona paplanina szaleńca, który powinien liczyć teraz chemię. Ten przedmiot jest absolutnie ponad moje siły. "Jabłek nie jadam. Zmądrzałem. Adam", jak pisał Sztaudynger. Nie ma nic do rzeczy, ale jakoś tak paranoicznie przyszło mi na myśl.
"Toss a coin to your witcher, oh, valley of plenty..."
Znowu nabrałam ochotę, żeby to obejrzeć. Bo wiecie...
I naprawdę to uczucie, kiedy ty shippowałaś tych dwóch dziwkarzy już dawno na podstawie książek, pokracznej zgodności charakterów i tego, co razem przeżyli i byli w stanie dla siebie zrobić, a potem nagle BUM! - Netflix daje im twarze Cavilla i Bateya, a pół świata zaczyna nagle widzieć w nich gejowską parę. Just no comment.
Chciałam tu wrzucić netfliksowski zwiastun "Strangera", bo wciąż mnie trzyma, ale tak wyszło, że go najwyraźniej nie ma na YouTube'ie. Zresztą i tak ja bym ten zwiastun ustawiła lepiej. Mogę jedynie odesłać do samego serialu. I zaproponować zwiastun drugiego sezonu "The Crown". Tak po prostu, bo jest świetny.
Matt Smith jako książę Filip - ABSOLUTNE MISTRZOSTWO <3
Tak, "Stranger" wciąż mnie trzyma. Pewnie kiedyś trochę puści, ale nigdy w pełni. Przecież tyle seriali kryminalnych zrobiło na mnie gigantyczne wrażenie: "Grantchester", "Ripper Street", "Sherlock", "Broadchurch", "Rojst"... Z całą odpowiedzialnością twierdzę, że "Stranger" jest bezkonkurencyjnie najlepszy i jeśli Edmund Reid, Alec Hardy czy Sidney Chambers mają zapewnione miejsce w moim przepastnym sercu, to Hwang Si-mok tym bardziej. Nawet mój tata, gdy już wreszcie zapamiętał, jak wygląda główny bohater (uwierzcie, chwilę to zajęło i moja argumentacja, że "on akurat jest charakterystyczny" na niewiele się zdała), stwierdził, że Cho Seung-woo to doskonały aktor i z jednej strony to przykre, że poniekąd marnuje się na takim mało znanym i ograniczonym rynku, bo przyćmiłby połowę popularnych na zachodzie aktorów, ale z drugiej taka Ameryka miałaby mu do zaoferowania zapewne wyłącznie role szpiegów z Korei Północnej i azjatyckich gangsterów, co byłoby się niewybaczalnym marnotrawstwem gigantycznego talentu.
Obejrzałam "Strangera" ostatnio drugi raz i gdy skończyłam, byłam tak samo zachwycona, a nawet bardziej, bo złapałam jeszcze więcej szczegółów. Teraz jestem wkurzona, bo wiem, że przez koronawirusa, który w Korei wywołał przecież spustoszenie, prace nad drugą serią na pewno strasznie się opóźnią. Nic się na to jednak nie da poradzić. Czy "Stranger" zmieni moje podejście do innych seriali? Podejrzewam, że tak. Musi. Jak druga i trzecia seria "Broadchurch" byłyby doskonałe, gdyby nie pierwsza seria - a tak były tylko znośne - również i "Stranger" sprawi, że wiele produkcji wypadnie blado. Jednak bądźmy szczere - Si-mok jest absolutnie niepowtarzalny. Zdarzają się bohaterowie socjopatyczni, zimni i aroganccy, ale z charakteru, a nie z medycznej niezdolności do empatii. Cho Seung-woo jest fenomenalny. Widać to w każdej scenie, w pozornie nieruchomym, ale pełnym tłumionych uczuć spojrzeniu. Gdy Si-mok patrzy z pogardą na paralizator, z którego mierzy do niego podkomisarz Han; gdy nierozumiejącym wzrokiem wpatruje się w nią, kiedy pyta go o jego pierwszą miłość; gdy z osłupieniem obserwuje, jak matka jednej z jego współpracownic uznaje go za zalotnika córki; gdy nieśmiało daje się zabrać pani podkomisarz na obiad, nim zemdleje z głodu na środku ulicy; gdy półuśmiecha się, bezbrzeżnie szczęśliwy, bo ona użyła formy zaimka "my" lub pozornie beznamiętnie reaguje na groźbę śmierci, ostrzeżenie, które zostawiono w jego sypialni... A potem uśmiecha się szeroko i przepięknie, kiedy myśli, że siorbiąca zupę pani podkomisarz nie patrzy, traci przytomność w wyniku obezwładniającego ataku bólu albo wpada w furię, nie mogąc już poradzić sobie z wyrzutami, stresem i poczuciem winy. W tym przygaszonym wulkanie mruknięć i nonszalanckich spojrzeń drzemie ogień uczuć, które bardzo rzadko, ale jednak czasem wydostają się na światło dzienne.
Dzisiaj po raz kolejny obejrzałam sobie "Dumę i uprzedzenie" z 1940 roku, znakomita rzecz, moim zdaniem najlepsza ekranizacja mojej ukochanej powieści. Tak, to ten film...
Owszem, kostiumy mieli pożyczone z planu "Przeminęło z wiatrem", co daje efekt dość komiczny, ale cała ta adaptacja ma charakter mocno komediowy, więc aż tak nie razi to w oczy. Mi w sumie nie przeszkadza również wiek Greer Garson, odtwórczyni roli Lizzy. Laurence Olivier jako Darcy, mój Darcy, mój ulubiony... Wybacz, Colin, doceniam, że swój szał miłości studziłeś w bajorze. Olivier tutaj to sam cukier, czy taki wdzięk, dykcja i słodycz w ogóle były legalne? Sam cukier, powtarzam, jak Jeremy Northam w "Emmie" z 1996.
Chociaż Laurence Olivier oczywiście bardziej. I ten pocałunek na koniec, jeden z najpiękniejszych, jakie widziałam na ekranie. Bardziej zachwyca mnie chyba tylko ten z końcówki "Dziennika Bridget Jones", majestatyczny Colin Firth i Renée Zellweger w majtkach.
À propos Renée, której to nazwiska wymowa zawsze sprawiała mi niejakie trudności... Ostatnio myślałam sobie nad postaciami absolutnie nieidealnymi i tak przyszła mi na myśl cudowna Candice Renoir, z bardzo dobrego (tylko momentami żenującego) francuskiego serialu kryminalno-komediowego. I po raz kolejny dotarło do mnie, jak irracjonalnie, ale jednak widzę dużo podobieństw w Candice i Bridget, szczególnie tej książkowej Bridget, jednak bez większych konkretów, po prostu czuję wokół nich podobną atmosferę. Uwielbiam "Dziennik Bridget Jones" Helen Fielding, niewiele książek zaczarowało mnie do tego stopnia. O Candice pomyślałam kontekście niedoskonałości dlatego, że widzowie ją uwielbiają, choć przecież z kodeksem etycznym to u niej krucho. W kwestiach damsko-męskich uwielbia grać na kilka frontów. Wraz z kolegą w pracy są dla siebie stworzeni, ale najpierw darzą się głęboką niechęcią, potem udają, że nic do siebie nie czują, potem zasłaniają się wspólną praca, a gdy sztandar "nie sypiam z podwładnymi" kurczy się w praniu, nie stać ich na szczerość wobec kogokolwiek, by następnie się rozstać, zejść, rozstać i... wpaść pod samochód, gdy miało się dramatycznie przerwać ślub kobiety życia. Bywa.
Trzymając się tematu kobiecych niedoskonałości i doskonałości, moja mama zwróciła mi dziś uwagę na fakt, że żadna kobieta nie mogłaby mieć w sobie tyle cierpliwości co pani Maigret i że George Simenon, autor kryminałów o komisarzu Maigret, stworzył na kartach swych powieści wcielenie męskich fantazji, tych nieerotycznych. Jules Maigret, komisarz paryskiej policji, szef wydziału kryminalnego, z nieodłączną fajką, po pięćdziesiątce, zwalisty i gderliwy. Nie mają z żoną dzieci, bo nie mogli, ona nie pracuje, zajmuje się domem, sprząta, gotuje... Maigret pije za dużo i prawie nigdy nie wraca do domu na obiad. Co więcej, on czasem na noc potrafi nie wrócić. Pod jednym względem pani Maigret może być spokojna, na pewno jej nie zdradza i nigdy nie zdradzi, jest do tego absolutnie niezdolny. Nie szuka przygód, praca mu je przynosi. On potrzebuje stabilizacji, którą zapewnia mu jedynie wiernie czekająca z jedzeniem w domu żona. Każda inna kobieta już dawno by go zostawiła. Mąż się szlaja Bóg wie gdzie pijany po nocy w poszukiwaniu morderców i w każdej chwili może zarobić kulkę w plecy. Wiecznie nie ma go w domu. Telefon wydzwania w środku nocy, gdy pada jakiś trup. Jakiś inspektor przychodzi i informuje, że mąż poleciał do Ameryki czy gdzieś. Tak nagle postanowił, bo śledztwo tego wymaga i bez uprzedzenia wyjechał. Nie wiadomo, na jak długo. I ona, sama w domu, znudzona. I wciąż niewzruszenie spokojna, troszcząca się o niego. Anioł. Nierealny anioł.
Naszła mnie też refleksja... O ile pani Maigret jest nieludzko idealna, tak Rebeka de Winter była nieludzkim potworem. Czy człowiek tak do szpiku kości zły mógłby rzeczywiście zaistnieć?
Laurence Olivier, Joan Fontaine i Judith Anderson na ekranie w doskonałym filmie Hitchcocka z roku 1940, jednak książka jest lepsza. Mniej pruderyjna i bardziej bezwzględna. Daphne du Maurier w jej wspaniałej powieści zwyczajnie więcej było wolno - choćby zakpić z wymiaru sprawiedliwości i obalić mit księcia na białym koniu. Książka wyjaśnia pozostawiony przez film niedosyt, ukazuje całość obrazu. Dopiero wtedy każdy element akcji w pełni nabiera sensu. "Rebeka" to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam. Jest przewrotna, wielowątkowa, mroczna i romantyczna jednocześnie.
TERAZ UWAGA, GIGANTYCZNY SPOILER!!! JEŚLI CHCESZ PRZECZYTAĆ "REBEKĘ" I MIEĆ NIESPODZIANKĘ, NIE CZYTAJ DALEJ! OSTRZEGAŁAM!!!
~~~~~~
~~~~~~
~~~~~~
Wybaczcie, ale nie da się napisać, o co mi chodzi, bez zdradzenia ważnego elementu fabuły. Pisałam o tym filmie w moich recenzjach, jeszcze przed książką. Uboga sierota poznaje bogatego wdowca i wychodzi za niego. W jego rezydencji wciąż czuje ducha pierwszej żony i czuje się coraz bardziej zaszczuta - to tak pokrótce.
Bo Maxim zabił żonę. A przecież tak naprawdę otrzymuje od losu happy end. Owszem, traci swoją posiadłość, ale może żyć w spokoju z kobietą, którą z wzajemnością kocha. Może zerwać z bólem i wyrzutami sumienia. Wreszcie otrzymuje miłość, której tak był spragniony. Jednak przecież jest mordercą... Mimo to czytelnik nie umie go nienawidzić i nie chce go skazywać. Rebeka była zła, a on zabił ją, sprowokowany. Ta kobieta była sadystką w najczystszej postaci. Żyła dla znęcania się nad innymi i nawet umrzeć chciała w tym celu. Ogrom zła, jakim du Maurier obdarzyła Rebekę, usprawiedliwia czyn Maxima, ale czyni też tę postać kompletnie nierealną. Ale wiecie co? W ogóle mi to nie przeszkadza.
Coś czuję, że niedługo wezmę się znowu za "Brudnego Harry'ego", nie oglądałam chyba tego, od kiedy jestem w liceum. Jakoś trzeba się ratować od upadku w otchłań szaleństwa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top