Co nieco o szkolnym patriotyzmie...

...dumie, poczuciu przynależności, odpowiedzialności i przywiązaniu do tradycji.

"Pod sufit piętrzą się szpargały,
pokryte kurzem książek zwały,
które od dawna robak toczy.
Jak się to wszystko na mnie tłoczy -
te sterty niepotrzebnych sprzętów,
probówek, butli, instrumentów,
wśród których ugrzązł stary grat -
i to jest świat, to jest twój świat!"

Johann Wolfgang Goethe "Faust", z Pierwszego Monologu

Dziś w moim liceum odbyło się dwuturowe ślubowanie klas pierwszych, które to własnoręcznie (własnoustnie???) prowadziłam, wraz z kolegą i koleżanką z rozszerzonej historii. I tak poszło nam znacznie sprawniej, niż się spodziewałam, bo całość, z częścią oficjalną, rotą, wszystkimi przemówieniami i otrzęsinami (hip hip hurra, dwa razy wygrały biolchemy!) trwała godzinę pięć minut, zamiast półtorej godziny. Mogliśmy sobie chwilkę posiedzieć podczas piosenek i jednej z konkurencji, ale i tak ponad trzy kwadranse stania bez ruchu na jedenastocentymetrowych szpilkach, cały czas na baczność lub niemal na baczność. Gdy zeszłam ze sceny po pierwszym ślubowaniu, aż się zatoczyłam i prawie nogi się pode mną ugięły. Nie mogłam raczej liczyć, że kolega w białym krawacie mnie złapie. Moim stanem fizycznym zainteresował się jedynie mój Pan od Historii, cóż, chociaż ktoś :-) Kazał mi coś zjeść. Przynajmniej ktoś by mnie łapał w razie co. Stópki od ciśnienia bolą mnie wciąż, kostki od nienaturalnego wygięcia stopy też, a od nawijania jak najmocniejszym głosem do mikrofonu chrypię bardziej, niż po koncercie P!nk.

Przy wykonaniu acapella hymnu z naszej szkoły hymn na meczach siatkarskich schować się może. Wyszło nam wszystko bardzo dobrze, chociaż tak naprawdę pierwsze ślubowanie było próbą generalną przed drugim, bo wcześniej ani razu nie udało się nam tego przećwiczyć od początku do końca. Mieliśmy niezłą frajdę, a goście, nauczyciele i pierwszaki też się śmiali, i to, na nasze szczęście, nie tylko z nawalających mikrofonów. W przerwie pomiędzy puściliśmy sobie składankę Golców i piosenek religijnych, a ryk był taki, że pierwszaki z rodzicami bali się zajrzeć.

Ale nie o tym chciałam pisać. O czymś innym. O poczuciu przynależności i dumie. O szkolnym patriotyzmie. Bo wiecie... Stałam tam na tej scenie, wcześniej snułam się po zapełniającej się sali gimnastycznej, patrzyłam na rodziców uczniów dopiero zaczynających u nas naukę - i byłam dumna. Prawdziwie dumna, że będą mogli o mnie pomyśleć: "O, to jest uczennica tego liceum". Wiem, że mieli mnie w dupie. Wiem, że najpewniej jestem jedynym uczniem, który się tak poczuł. Ale naprawdę...

Moja szkoła ma 161 lat. Sporo, są starsze, ale i tak jesteśmy w czołówce najstarszych szkół średnich w Polsce. I strasznie się tym szczycimy. Wszystkie tego typu oficjalne uroczystości są więc przesadnie pompatyczne, ale rzeczywiście na serio bierze je chyba tylko Pani Dyrektor. Reszta, mam wrażenie, z Wicedyrektorem na czele, robi, co musi, ale ma świadomość absurdu sytuacji i w sumie w myślach robi sobie z tego jaja. Przynajmniej mi się tak wydaje, znam już trochę tych ludzi. Właśnie, ludzie... Byliśmy tam razem na tej sali, witając idące na rzeź nowe owieczki... ekhem, to znaczy... pierwszoklasistów. Patrzyłam na MOJĄ dumną Dyrekcję, na starostę MOJEGO powiatu, też absolwenta naszej matki-szkoły. Na MOJE koleżanki i kolegów, również w to zaangażowanych. Na MOJĄ wychowawczynię na skraju ataku nerwowego, MOJĄ roześmianą matematyczkę, która na chwilę przestałą wbijać nam łopatą funkcje do głów. MOJA wymagająca, ale wyrozumiała Pani od Francuskiego i MOJA nieprzesadnie udana, ale miła chemiczka były podrywane przez starostę, a MÓJ informatyk miała jak zwykle za krótki krawat. Identyfikator zamiast krawata, też klasycznie, miał MÓJ anglista, który koleżance od śpiewu wyjaśniał, jak ma poprawnie wymówić ostatnią głoskę słowa "strange". Po sali ze sztandarem biegał w kółko MÓJ historyk, doprowadzający mnie do szaleństwa swoim irytującym zachowaniem (to chyba akurat działa w obie strony) i idealnie skrojonym niebieskim garniturem. MOJA polonistka na chwilę zgubiła wyraz twarzy wysłańca piekieł, a MOJA geografka, dzięki której po raz pierwszy w życiu polubiłam ten przedmiot i miałam z nim miłe pożegnanie, śmiała się szczerze. Czułam, że tu należę. I dalej to czuję. Będę mogła o sobie powiedzieć, że jestem absolwentką tej wspaniałej szkoły.

I to, że nie zamierzam jechać na wycieczkę klasową, nie ma nic wspólnego. W przeciwieństwie do gimnazjum czuję się bardziej uczniem szkoły niż klasy. Lubię ich, są to prawie same dziewczyny. Niektóre z nich uwielbiam, to wartościowe osoby, które wnoszą wiele do mojego życia, ale z innymi nigdy nie znajdę wspólnego języka. To nie gimnazjum czy podstawówka, gdzie byłam córką wieloletniej nauczycielki, którą wszyscy znali. W moim liceum tę przynależność wypracowałam sobie sama, bez niczyjej pomocy, dlatego jest taka cenna. Spotkałam dzisiaj na ślubowaniu moją nauczycielkę plastyki i techniki z gimnazjum, którą bardzo lubiłam. I byłam DUMNA, że może ona zobaczyć mnie jako ucznia, ale i oficjalnego reprezentanta tej szkoły. Nigdy nie poczułam czegoś TAKIEGO w szkole, w cieniu której byłam wychowywana. Pamiętam, skąd pochodzę. Ale wiem, dokąd doszłam.

Najprościej mówiąc: dotarło do mnie, że jestem częścią czegoś większego, ważniejszego, ciągnącego się od dawna. Że jestem częścią społeczności, która na zawsze zapisała się w historii naszych okolic. A ja mogę zapisać się razem z nią.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top