𝑹𝑶𝒁𝑫𝒁𝑰𝑨𝑳̷ 𝑿𝑰
Calypso Miller nie mogła pochwalić się długim stażem, jednak to nie przeszkadzało jej, aby nabrać pewności co do jednej rzeczy - Gabriel Aslanov był jedyny w swoim rodzaju. Zarówno jako pracownik FBI jak i dziecko wychowane w rodzinie, gdzie jeden z rodziców pracował dla tej organizacji, była zobowiązana do dokładnej znajomości nie tylko wielu kluczowych wydarzeń, ale i innych spraw z całej historii działalności. Ale nawet przypadki krytyczne nie wydawały się tak absurdalne jak to, jak Papierowy Łobuz właśnie sobie z nią pogrywał.
- Czy ja dobrze rozumiem? - spytała na pozór spokojnie. W rzeczywistości dla Cally każda wizyta z tym człowiekiem była prawdziwym wyzwaniem, o ile nie istnym horrorem, który skrywała gdzieś głęboko w sobie. Sam Gabriel nie wydawał jej się aż taki straszny - chociaż powinno być na odwrót, biorąc pod uwagę jego krwawe zbrodnie i powiązania z siatką mafijną - ale największym problemem okazała się świadomość tego co detektyw planowała. Dokonane morderstwo tak ważnego człowieka nie mogło przejść niezauważone, a ona nie planowała dać się złapać za dokonanie zemsty. Winę więc musiał ponieść ktoś inny. - Przyszłam tu tylko dlatego, że ty chciałeś sobie porozmawiać?
Z ust Gabriela nie padły żadne słowa, ale to nie było problemem. Cisza również była odpowiedzią.
- Słuchaj... To tak nie działa - westchnęła cicho, powoli i ostrożnie dobierając kolejne słowa - Mamy tu psychologów i specjalnie przeszkolone jednostki, które mają dla ciebie zarówno czas. Z nimi możesz rozmawiać tyle, ile tylko zapragniesz.
- A co jeśli nie chcę innych? - wypłynęło z jego ust równie szybko, zupełnie tak jakby tylko czekał na odpowiednią chwilę i słowa. W głowie Calypso zaczęły pojawiać się różne myśli, zaczynając od tych najbardziej oczywistych, kończąc na najbardziej absurdalnych. Zarówno raporty jak i opowiedziane przez innych historie na temat jego rodziny tkwiły w jej głowie, w każdej chwili przypominając o tym, że powinna spodziewać się wszystkiego. Rodzina Aslanov w grze nigdy nie odkrywała wszystkich kart. Niejednokrotnie zwodzili, wykorzystywali ludzi jako pionki i ciągnęli swoje zabawy w nieskończoność. Specjalne traktowanie ze strony Gabriela, z którego doskonale zdawała sobie sprawę, mogło oznaczać... wiele. Od skrupulatnie zaplanowanej mafijnej zemsty do słabości, którą mogła wykorzystać na swoją korzyść.
W takich chwilach szczerze żałowała, że postanowiła wynagrodzić światu jeden tak ciężki grzech, dobrym uczynkiem. Jako sprawczyni próbująca oczyścić się z winy Miller mogła wybrać kogokolwiek innego, kto z pewnością nie był na tyle ważny, aby wnieść w jej życie tyle strachu. O wiele mniej znaczący przestępca oznaczał mniejsze ryzyko, ale... cóż, w tym wszystkim Cally dostrzegła szansę. Rodzina Aslanov była doskonale znana Federalnemu Biuru Śledczemu nie tylko z dokonanych zbrodni, ale i przede wszystkim nielegalnych interesów. Sam Gabriel podobno miał na swoim koncie przynajmniej kilkanaście morderstw, ale do tej pory żadnej organizacji nie udało się zdobyć wystarczających dowodów na zatrzymanie go. Zresztą dla samego FBI wytropienie go na terenie Rosji graniczyło z cudem, a nieoczekiwana wizyta w Ameryce i morderstwo senatora Georga Andersona zgrało się w czasie tak dobrze, że detektyw musiała przynajmniej spróbować to wykorzystać.
- Dobrze. Zostanę, ale pod jednym warunkiem. - Cally zadarła lekko brodę i wyprostowała się, zupełnie jakby na dodanie sobie odwagi. - To będzie moja dobra wola. A skoro na świecie nie ma nic za darmo...
- Niech zgadnę. Chcesz nowych informacji? - spytał a Cally mogłaby przysiąc, że słyszała w jego głosie cień rozbawienia. Chociaż był to raczej gest przejawiający sympatię po plecach Cally mimowolnie przebiegł dreszcz. Chociaż... sama nie mogła być pewna czy był on jedynie z powodu niepokoju.
- A czego innego mogłabym chcieć od więźnia? - odparła podobnym tonem. Wolnym krokiem, nie odwracając spojrzenia od wpatrującego się w nią Gabriela, podeszła do stolika i zajęła miejsce naprzeciwko niego. Detektyw nawet nie zauważyła, w której chwili ten niewinny kontakt wzrokowy przerodził się w coś więcej. Żadne z nich nie miało pojęcia, że ta mała bitwa o honor była początkiem walki, którą niedługo mieli rozpocząć.
- Wszystko, o czym tylko zamarzysz. Czyż tu w Ameryce nie ma wolności słowa?
Światła kilka razy zamrugały, lecz nawet to nie oderwało ich uwagi od siebie.
- Niestety, ale pewne stanowiska wymagają określonego zachowania. W przeciwnym razie pewnego dnia trafiłabym do celi, tak samo jak ty.
- A gdybyś na krótką chwilę o tym zapomniała? Możesz powiedzieć mi, pokazać... zażądać wszystkiego, o czym tylko zapragniesz. Jak to wykorzystasz?
Niebezpieczne pytanie z ust jeszcze bardziej niebezpiecznego człowieka. Cally biła się z własnymi myślami nad odpowiedzią, która powinna paść z jej ust. Nie powinna tak bardzo się tym przejmować, w końcu Gabriel nie mógł z nią flirtować na poważnie. Z pewnością był szkolony w kierunku manipulacji i wiedział, jak mówić, aby jego słowa na długo zapadły w pamięć i wpłynęły na podejmowane przez innych decyzję. Nie licząc zignorowania jego zagrywek, mogła też na nie odpowiedzieć w ten sam sposób co on. Zagrać razem z nim i spróbować go ograć w jego własnej grze - a szanse były równe, o ile oboje grali na tych samych zasadach.
Kiedy promienie słońca oświetliły twarz Calypso, jasnowłosa mruknęła coś niezrozumiale pod nosem i naciągnęła na głowę puchaty koc, którym była przykryta. Chociaż dobra zabawa poprzedniego wieczoru skończyła się jedynie na jednej butelce wina na głowę, aktualnie czuła się, jakby wypiła ich przynajmniej pięć albo zmieszała z kilkoma innymi wysokoprocentowymi trunkami. Przynajmniej takie wrażenie odnosiła do chwili, gdy gdzieś z drugiego pomieszczenia zaczęły docierać dziwaczne odgłosy, a wszystkie wspomnienia z poprzedniej nocy zaczęły pojawiać się w jej głowie. Z każdym z nich była coraz bardziej zaniepokojona - chociaż wbrew pozorom nie z powodu co w nich było, a tego czego nie mogła za żadne skarby sobie przypomnieć.
Cally nie potrafiła odnaleźć momentu, w którym grzecznie wróciła do swojego pokoju. Prawdę mówiąc, nie była nawet pewna czy w ogóle opuściła pokój swojego partnera, bo pożegnanie również jakimś dziwnym trafem wyleciało jej z głowy. Nie zwlekając ani chwili dłużej, z nieco szybciej bijącym sercem, podniosła się i z uwagą zilustrowała otoczenie. A więc pamięć wcale nie płatała jej figli. Oglądając film, siedzieli do późna, a ona w pewnym momencie po prostu odpłynęła. Nic strasznego się nie wydarzyło - a przynajmniej tak powtarzała sobie przez krótką chwilę. Natomiast gdy już wystarczająco się uspokoiła, zaczęła, nasłuchiwać odgłosów Vincenta. Laurent jeszcze nie wiedział, że już ma towarzystwo, a więc najpewniej właśnie dlatego nie krępował się, mamrocząc pod nosem najróżniejsze komentarze.
- La vie est trop courte pour boire du mauvais vin, Vince* - podsłuchała, jednak ani trochę jej to nie zachwyciło. Chociaż Vincent często wplatał w swoje wypowiedzi francuskie słówka czy przysłowia Cally nie zdążyła się jeszcze nauczyć na tyle, aby wyłapać cały sens zdania. Udało jej się zrozumieć zaledwie dwa słowa, a mianowicie ostatnie oznaczające jego imię i poprzednie dosłownie oznaczające "wino". - Nie, to zdecydowanie nie... morbleu**, tak nie może być...
Detektyw słuchała jego monologu ze szczerym zainteresowaniem. O czym tak mówił? A może z kimś rozmawiał? Nieładnie było tak podsłuchiwać, ale co miała poradzić na to, że Laurent mówił na tyle głośno, że wszystko słyszała bez zakradania się? Mimochodem nie udało jej się powstrzymać uśmiechu, gdy z ust mężczyzny padła kolejna porcja pełnych niezadowolenia określeń.
- I w czymś takim mam się wyjść i pokazać? Quelle galère!***
W ostatniej chwili zakryła usta dłonią, hamując wybuch śmiechu. Detektyw spodziewała się wielu rzeczy. Przez krótką chwilę przeszło jej przez myśl nawet najgorsze, ale nigdy nie zgadłaby, że Vince tak się stroił. Z każdym kolejnym beztrosko płynącym komentarzem z jego ust była coraz bliżej granicy szczerego śmiechu na głos. A te tortury nie trwały najkrócej, bo zanim Vince pokazał się Cally na oczy minęło kilka długich minut.
- Oh...dzień dobry, mon ami - odparł nieco zmieszany. Calypso za to nie wiedziała, czy była bardziej rozbawiona jego niezapomnianą miną, czy może rozczulona delikatnymi rumieńcami, które właśnie wkradły się na jego policzki. - Zgaduję, że tak dobry humor ma swój powód...
- Nie mogę się nie zgodzić - przyznała wesoło, podsuwając się na kanapie w jego stronę. Gdy już dotarła na sam jej skraj, podkuliła nogi i niewinnie spojrzała na mężczyznę. - Czy to tak wygląda za każdym razem? Wiesz, przed wspólnym wyjściem, randką czy...
- Za każdym - przyznał krótko, lecz kiedy Miller już miała coś odpowiedzieć, dodał coś jeszcze, co szybko zamknęło jej usta. - Dosłownie za każdym. Spotkanie cię to okazja sama w sobie. No i... chcę być najlepszą wersją siebie, jaka istnieje. Zasługujesz na to.
Los płatał najlepsze figle. Vincent był zakochany w Calypso już od ich pierwszego spotkania. Przez te długie lata podziwiał ją z daleka, starał się o uwagę i przy każdej próbie błagał o szansę o coś więcej. Jego ukochany anioł długo nie dopuszczał go do siebie zbyt blisko, lecz gdy już tak się stało, anioł zakochał się mocniej. Dla tej małej dziewczynki wychowanej w domu bez miłości, a pełnym przemocy i strachu, bezinteresowna miłość była wszystkim. Był jej początkiem i końcem, sensem życia i każdym zaczerpniętym oddechem. I chociaż brzmiało to koszmarnie, nawet dla samej Calypso, dla której uczucia same w sobie były straszne, to jeszcze bardziej przerażającą myślą była utrata kogoś tak ważnego. Miller nie była pewna czy przeżyłaby to po raz drugi.
Vince delikatnie uśmiechnął się, gdy trwająca między nimi cisza wciąż nie została przerwana. Uwielbiał chwile takie jak te - gdy mógł po prostu zawrócić jej w głowie. Nawet jeśli nie był to pierwszy raz, a kolejny z rzędu to za bardzo polubił te magiczne momenty, aby kiedyś po prostu się nimi znudzić.
- Przemyślałem wszystko, co wczoraj mówiłaś - odparł, wracając do tematu z poprzedniego dnia. Odepchnął się od ściany i usiadł na kanapie obok jasnowłosej i czule objął jej dłoń, zanim kontynuował. - Sprawdzenie tego osobiście faktycznie jest odpowiednim pomysłem. Wybacz, że tak bardzo się uparłem, po prostu... nie chcę, aby coś poszło nie tak.
- Nie masz się o co martwić. Ta cała klątwa to najpewniej jedynie pogłoski. Durna plotka, aby ściągnąć więcej ludzi i potencjalnych klientów.
- Tak myślisz? Taka opinia raczej odpycha, niż przyciąga, szczególnie szczęśliwie zakochanych.
- To prawda, ale... są tacy, którzy z ciekawości zrobią wszystko - lekko wzruszyła ramionami, odgarniając kosmyk włosów za ucho. - Odrobina adrenaliny, tajemnica czy chociażby możliwość sprawdzenia tej legendy na własnej skórze przyciąga wiele odważnych.
- Być może tak jest. W każdym razie zadzwoniłem już dzisiaj i w południe jesteśmy umówieni na konsultacje. Poza śniadaniem i ustaleniem wspólnej wersji mamy chwilę dla siebie. - Laurent na krótką chwilę zamilkł. Według Cally wyglądał, jakby właśnie bił się z własnymi myślami, więc postanowiła nic nie dodawać, do chwili aż zdecyduje. - Mam coś do załatwienia, więc będziesz miała również chwilę dla siebie.
- Oh, już coś zaplanowałeś? - spytała zaskoczona, opierając głowę na jego ramieniu. - Gdzie się wybierasz?
- Nie mogę powiedzieć - wyznał co początkowo Miller zrozumiała nieco inaczej niż miał na myśli Laurent. Dopiero po jego kolejnych słowach dotarł do niej sens jego słów. - Gdybym to zrobił, zepsułbym moją niespodziankę.
- Co? Masz dla mnie niespodziankę?
- Właśnie o tym mówię... - zaśmiał się cicho, składając na jej czole delikatny pocałunek. - Mogę ci powiedzieć jedynie, że wieczorem chcę upomnieć się o swoją część umowy i zabrać cię na randkę. Taką prawdziwą. Nie przypadkowe spotkanie, ani spontaniczne wyjście, a prawdziwą, oficjalną randkę.
Laurent podczas swojego krótkiego monologu specjalnie zaakcentował nazwę ich wspólnego wyjścia. Nie było przypadkiem, że rozmowa poszła dokładnie w tę stronę - jako że mężczyźnie szczególnie zależało na wybrzmieniu tych słów. Układał je sobie w głowie miliony razy, a jeszcze więcej wyobrażał moment, w którym padną. Detektyw nigdy nie chciał naciskać, dlatego czekał na odpowiedni moment, a aktualne okoliczności... nie spodziewał się, że ten jeden duży krok bliżej ich związku wydarzy się tak szybko, ale nie zamierzał narzekać na te niecodzienne okoliczności. Od chwili pocałunku radość rozpierała go od środka, a zwyczajnie egzystując, Vincent unosił się tak wysoko nad ziemią, że do obrazka idealnego brakowało mu tylko skrzydeł.
Cally natomiast... rozmowa czy uczucia nigdy nie były jej mocną stroną. O wiele bardziej niż o nich mówić wolała je pokazać, chociaż nawet na to potrzebowała wiele czasu i przestrzeni, aby zdobyć, zaufać i otworzyć się przed kimś bez obaw. Poważny głos Laurenta nie wróżył niczego dobrego. W tym wszystkim nie miała pojęcia, czego od niej oczekiwał czy jak powinna zareagować, aby w żaden sposób go nie zawieść.
- I teraz będziesz trzymał mnie w niepewności? Jesteś bezczelny - przyznała w końcu. Lekko żartobliwa odpowiedź miała popchnąć ich rozmowę ku lżejszym i o wiele mniej poważnym tematom co okazało się być wyjątkowo trafnym rozwiązaniem. Vince z niedowierzaniem pokręcił głową i w odpowiedzi zalał ją falą nieprzerwanych łaskotek, aby potem
czule zamknąć w swoich objęciach.
***
Zgodnie z umową Calypso pojawiła się na ustalonym przez nich miejscu spotkania. Najbardziej wysunięta na bok ławka przed hotelem, w którym mieszkali, stała się ich ulubioną już od pierwszego dnia w Los Angeles gdy przez zamieszanie musieli poczekać na swoje pokoje. Chwila bezczynności z początku zdawała się idealna na zwyczajny odpoczynek, lecz po kilku dłużących się minutach zaczęły się refleksje. Nie licząc wielu nowych informacji, które zdążyli omówić uwagę, detektyw zwróciła nazwa lokalu. ,,Czarny Łabędź" bez wątpienia dało się powiązać z Gabrielem. Z drugiej strony czy jeśli była to jego sprawka tak dosłownie dał o sobie znak? Poza być może przypadkowym zbiegiem okoliczności w nazwach organizacja nie wydawała się w żaden inny sposób, powiązana z brudnymi interesami, a przynajmniej na etapie, na którym byli aktualnie. Za to plotka o ciążącej na nim klątwie... nie było żadnych dowodów, nie licząc zgoła większej ilości odwołanych uroczystości w porównaniu z innymi lokalami. Ta kwestia mogła być zarówno kolejnym przypadkiem jak i celowym zabiegiem.
Cally ocknęła się, dopiero gdy ktoś od tyłu zakrył jej oczy. Nie było to zbyt rozsądne, gdyż w ostatniej chwili udało jej się powstrzymać odruch obronny, od którego nieznajomy zdecydowanie mógł ucierpieć. W tym przypadku sam Vincent, bo to jego dłonie rozpoznała.
- Vince? - spytała cicho. Calypso zawsze była ostrożna, ale po tych wszystkich niespodziewanych sytuacjach, które spotkały ją przez mafię, była przewrażliwiona. W szczególności, gdy sytuacja zaczęła być odrobinę podejrzana. Przez jej głowę zdążyło przemknąć miliony czarnych scenariuszy, zanim mężczyzna odsunął się, a ona mogła przekonać się kto, stroi sobie z niej żarty na własne oczy.
- Ty głupku - pokręciła z rozbawieniem głową, gdy za sobą ujrzała nikogo innego jak Vincenta. Ba! Na jego ustach malował się niewinny i pełen zadowolenia uśmieszek. - Nie strasz mnie tak więcej.
- Oh, no przepraszam. Nie mogłem się powstrzymać - nie zwlekając ani chwili okrążył ławkę i zajął miejsce tuż obok jasnowłosej. Być może dobry humor, być może wizja prawdziwej randki wprawiła go w wyjątkowo dobry nastrój. Myśląc o tym Cally nie przesadzała ani odrobinę. Laurent już o poranku był chodzącym słońcem, ale teraz energia go rozpierała. Niepokoił ją jedynie cień zdenerwowania, który również w nim dostrzegła. Zanim zdążyła rozważyć wszystkie za i przeciw spytania o powód tego zachowania dostrzegła w jego dłoniach małe pudełeczko.
- Czy to...? - wydukała, jednak nie udało jej się dokończyć. Głos utknął gdzieś w jej gardle, na samą myśl tego co to małe pudełeczko mogło w sobie kryć.
- Skoro mamy pracować pod przykrywką jako zaręczeni pomyślałem, że przyda się pierścionek. W końcu, jaki byłby ze mnie za facet gdybym się porządnie nie oświadczył? - wyjaśnił, wprawiając ją w osłupienie. Na tym nie koniec, bo Cally zamarła jeszcze bardziej, gdy on naprawdę przed nią uklęknął i otworzył trzymane w dłoniach pudełeczko, ukazując złoty pierścionek. Jego uważne spojrzenie spoczęło na niej, a detektyw po raz pierwszy poczuła, że ich kontakt wzrokowy ją peszy i doprowadza do szaleństwa jednocześnie. - mimo że już o tym dyskutowaliśmy i wszystko jest ustalone... Calypso Miller, czy chcesz zostać moją wybranką, miłością i ukochaną narzeczoną? - spytał, aby od razu pośpiesznie dodać, widząc jej reakcję. - Oczywiście na czas śledztwa.
- Vincent... o bogowie, nie wierzę, że właśnie to zrobiłeś. Wiesz, że nie musiałeś? Szczególnie ten pierścionek, musiał cię kosztować krocie i...
- Cally - przypomniał o sobie, z trudem powstrzymując uśmiech. Przypadkowi przechodnie zwalniali, niektórzy nawet zajęli wolne miejsce na innych ławkach, a wielu z nich z zauroczeniem przypatrywało się szczęściu tej młodej pary. Nikt z obcych nie miał pojęcia, że nie są to prawdziwe oświadczyny. Mimochodem, tej krótkiej chwili towarzyszyły prawdziwe emocje. Calypso i Vincent nie byli parą, ale byli kimś więcej niż przyjaciółmi z pracy. Nawet jeśli głównym powodem była praca, dla każdej ze stron to oznaczało... coś, chociaż żadne z nich najpewniej nie potrafiło określić tego w słowach.
Skromny, aczkolwiek urzekający pierścionek wylądował na dłoni jasnowłosej. Złota, z wieloma zdobieniami i szmaragdowym kryształem pośrodku biżuteria prezentowała się wyjątkowo. Detektyw przez całą drogę do Czarnego Łabędzia nie potrafiła oderwać od niego spojrzenia dłużej niż na kilkanaście sekund. Upewniała się co chwilę, że ozdoba wciąż jest przy niej przez dwie długie godziny przebywania na sali. Nie dała sobie o nim zapomnieć nawet wieczorem, gdy Vincent zabrał ją do Santa Monica Pier - słynnego molo i jednej z lepszych atrakcji w Los Angeles.
Ten dzień minął Calypso z wyjątkową szybkością. Kilkanaście godzin pełne skrajnych emocji, aczkolwiek głównie tych przyjemnych, na które skarżyć się nie mogła. Powrót do hotelu miał być spokojnym zakończeniem a przede wszystkim odpoczynkiem. Calypso już podczas jazdy powrotnej walczyła z samą sobą, aby nie zasnąć w taksówce. Nie chciała sprawiać Vincentowi kłopotu, bo ten z pewnością nie miałby serca jej obudzić. Zamiast tego przeniósłby ją z samochodu do pokoju na rękach i nawet jeśli nie było w tym nic złego, duma Cally nie pozwalała nawet na tak drobną chwilę słabości.
- A więc do jutra - padło z jej ust, gdy ramiona Vincenta przyciągnęły ją w jego objęcia. Poczucie bezpieczeństwa rozgrzało jej serce, a detektyw przypomniała sobie, jak bardzo jednocześnie kocha i nienawidzi to uczucie. To on sprawiał, że nie musiała radzić sobie ze wszystkim sama, ale jednocześnie strach, który wciąż w niej tkwił, nie pozwalał jej na całkowitą swobodę. Miller mogła jedynie obiecać sobie to, że będzie się starać - bo mimo tego, co wmawiał jej Vincent, ona czuła to samo. Jakiś cichy głos w jej głowie, przypominał jej, że to ona nie zasługuje na niego.
Po zdecydowanie za długim pożegnaniu zamknęła drzwi do swojego pokoju i przekręciła zamek. W ciemności, po omacku powoli zaczęła szukać włącznika światła, ale... coś było nie tak. Nie potrafiła powiedzieć co dopóki obca ręka nagle nie chwyciła ją za dłoń. Cally nie zdążyła się wyrwać. Napastnik przyciągnął ją do siebie, aby potem w jednej sekundzie boleśnie złapać za gardło i przyszpilić do ściany. Na nic zdało się jej szarpanie i kopniaki w każdą część ciała nieznajomego, do której tylko dosięgnęła. Przeciwnik był zbyt silny, a jej za szybko kończyło się powietrze, aby jakkolwiek sobie z nim poradzić.
Sekundy zmieniły się w minuty. Miller poczuła jak krew, zaczyna szumieć jej w uszach. Przed jej oczami zaczęły pojawiać się mroczki. Nie potrafiła powstrzymać kaszlu. Im bardziej się dusiła, tym rozpaczliwiej pragnęła zaczerpnąć, chociaż odrobinę powietrza. Szamotała się, ale jej ciało coraz szybciej opadało z sił.
Aż w końcu zapadła ciemność.
* francuskie powiedzenie; ,,życie jest za krótkie aby pić kiepskie wino"
** z francuskiego rodzaj przekleństwa, w dosłownym tłumaczeniu oznacza ,,,na imię boga!"
*** z francuskiego; ,,co za kłopot"
31.12.2023
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top