𝑹𝑶𝒁𝑫𝒁𝑰𝑨𝑳̷ 𝑰𝑰

Dla Cally morderstwa miały różne kolory. Kiedy była na miejscu zdarzenia czasem widziała biel - czysty przypadek, tragedia, w której ogromną szkodę poniosły obie strony. Trudno było ocenić, kto jest bardziej zrozpaczony, ofiara czy może sam sprawca nieszczęśliwego wypadku. Żółty został przypisany do morderstw z powodu zdrady, zielony gdy dzięki czyjejś śmierci ktoś inny mógł się odrodzić. Czerwony, oznaczał potęgę. Niesamowita siła, moc, czasem słodka zemsta. W tym kolorze widziała skrycie trzymane w najgłębszych zakamarkach duszy uczucie - niezwyciężone, pełne pasji i agresji, a jednocześnie na tyle kruche, aby jeden nieprawidłowy ruch mógł doprowadzić do jego wybuchu.

Odwiedzając miejsce zbrodni bezpośrednio powiązane ze sprawą, którą właśnie się zajmowała nie widziała nic innego jak czerń - całkowite przeciwieństwo światła, popularnie znany jako kolor zniszczenia i wiecznej ciemności. Na twarzy zmasakrowanej kobiety malowało się przerażenie, a jej ciało pokryte wieloma zadrapaniami i siniakami pozwalało przypuszczać, że ofiara ostatkami sił próbowała się bronić. A przy tym wszystkim... zero pomocnych śladów. Brak nagrań, podejrzanych, a jedynie materiału genetyczny, który jasno wskazywał sprawcę, którego obecność tu była niemożliwa. Nie bez powodu widziała tu mrok. Ten przeraźliwy cień rzucały góry tajemnic, o których wiedziała tylko ona, nierozwiązane konflikty i niespłacone długi. Jedynym promyczkiem był łabędź origami znaleziony na klatce piersiowej denatki. Przynajmniej... tym zdawał się być. Jako symbol światła i doskonałości był odbierany raczej pozytywnie. Nieco inny pogląd mieli ci, którzy dostali tę przyjemność i mogli dowiedzieć się więcej o Papierowym Łobuzie. Mordercy, który zasłynął nie tylko z głośnego zabójstwa senatora, ale białego łabądka pozostawionego na miejscu zbrodni.

Powielając poprzedni schemat, według Cally ten niedosłowny sposób Gabriel demonstrował, na co go stać. Chociaż mógł zabić tę kobietę bez pozostawienia jakichkolwiek śladów, celowo i wręcz bezczelnie skierował podejrzenia na siebie. Zupełnie jakby to była słodka obietnica tego co miało nadejść i bynajmniej, nie było tu mowy o czymś przyjemnym. Jeśli te przypuszczenia miały okazać się słuszne, to nawet porzucenie stanowiska nie było żadnym rozwiązaniem. Rany niektórych ludzi miały to do siebie, że nigdy do końca się nie goiły i gdyby miała zgadywać to gniew młodego Aslanova wciąż wrzał tak samo jak w dniu ich ostatniego, oficjalnego spotkania. Nie pozostawało nic innego jak z wysoko podniesioną głową przyjąć przykry obowiązek i zagrać w jego grę.

- W porządku? - spytał cichy głos tuż obok jej ucha. Vincent Lauren był współpartnerem w sprawie Papierowego Łobuza. Dokładnie ten sam na myśl, którego Azure tak wariowała i ten, do którego panna Miller powoli łapała coraz większą słabość. Ale jak tu wymigać się od strzały Amora? Nie licząc bystrego umysłu, francuz miał jeszcze kilka mocnych zalet, których nie dało się przeoczyć. Jego aparycja była sporym plusem, ale nie największym. To, co Cally lubiła w nim najbardziej, był... on. Jego zachowanie i sposób, w jaki ją traktował. Chociaż na początku ich znajomości miała pewne wyrzuty sumienia - nie wyobrażała sobie, że może ich łączyć cokolwiek więcej niż przyjaźń, a nie chciała go ranić - to ten i każdy podobny problem z czasem zniknął. Nie miała pojęcia czy bardziej niepokoi ją sama zmiana nastawienia, czy to, że w chwilach gdy się nie pilnowała, widziała przed oczami więcej, niż kiedykolwiek potrafiła sobie wyobrazić. Niezliczone obrazy, marzenia, sny. Niektóre przyjemne i urocze, inne jeszcze przyjemniejsze i zmysłowe.

- Tak. Widywałam już gorsze widoki. Nie masz się czym martwić - odparła, posyłając mu uspokajający uśmiech. Z zadowoleniem spostrzegła, że mężczyzna, który chwilę wcześniej przekazał im dowody, wrócił do swoich zajęć i jeszcze raz, dokładniej przyjrzała się martwej kobiecie. Uklękła i zaczesała za ucho kilka kosmyków, które uparcie upadały na jej twarz.

- Co o tym myślisz? Dowody wskazują jasno, ale... to mało prawdopodobne, aby Gabriel wydostał się w więzienia, tym bardziej z tego o zaostrzonym rygorze - dodała na głos. Prawda była taka, że miała nieco inne zdanie na ten temat. Mimo iż pracowali razem, to ona wpakowała tego mordercę do więzienia. W dniu kiedy sąd miał wydać wyrok, widziała, w jaki sposób Aslanov na nią patrzy i właśnie dlatego obawy ścigały ją od kiedy ponownie przyjęła jego sprawę. Vince nie wiedział o wielu rzeczach, a ona mimo chwilowej słabości do niego nie zamierzała tego zmieniać. Po śmierci ojca taka właśnie się stała. W grono, któremu mogła zaufać, wliczały się osoby, które mogła zliczyć na palcach u jednej ręki, a gdy do tego dochodziło wyrażenie swoich emocji i uczuć? Oh, takie kombo nie miało prawa wypłynąć z jej ust. Być może to właśnie dlatego jeszcze nie odnalazła swojego miejsca na ziemi?

- To brzmi absurdalnie, ale... Aslanovie mają dość mocne powiązania z rosyjską mafią. Ojciec Gabriela ma władzę, szacunek i pieniądze. Czy ktoś taki jak on naprawdę nie byłby zdolny do wyciągnięcia syna z więzienia? - Jego odpowiedź była miłym zaskoczeniem. Oznaczało to, że Vincent był bystrzejszy, niż myślała. Należało zadać pytanie czy dla niej był to obiecująca zaleta, czy zagrażająca wada? Calypso pokręciła głową, odganiając te okropne myśli i wróciła na ziemię. Morderstwo, sprawa do rozwiązania, mężczyzna (a raczej mężczyźni), który doprowadzał ją do szaleństwa... - Zresztą, jeśli ktoś chciał upozorować jego kolejne zabójstwo to jak zdobył jego odciski? Minęły dwa lata, odkąd trafił za kratki.

- Nie mam pojęcia - westchnęła cicho. Powiodła spojrzeniem za Vincentem, który okrążył martwe ciało i uklęknął z drugiej strony. Z jakiegoś powodu wydał się jej niezwykle zamyślony i właściwie wrażenie to okazało się trafne. Nie licząc samej sprawy, Laurent rozmyślał nad tym, jakim cudem ktoś tak dobry trafił w szeregi FBI i każdego dnia obcował z najgorszymi przestępstwami w całej Ameryce. Pomijając to, że panna Miller skradła jego serce już tego samego dnia gdy tylko ją zobaczył, była serdeczna, pomocna i dobra. Nie był pewien czy kiedykolwiek spotkał milszą osobę od niej. Nawet w pracę wkładała całą siebie, mimo iż ślęczenie nad problemami, które trafiały w ich ręce, nie zawsze miały na nią najlepszy wpływ. W zasadzie to widział tylko taką wersję Cally. Niestety ich współpraca ograniczała się do jednej wspólnie prowadzonej sprawy. - Nie mniej, dobrze, że niedługo zostanie przetransportowany do Waszyngtonu. Jeśli faktycznie wina leży po stronie więzienia, tutaj nie wydostanie się na wolność już nigdy więcej.

Władza, którą trzymał Aslanov nie mogła być tak potężna, aby zahaczała o samo biuro śledcze. Zresztą, tu miał być pod okiem kilkunastu ludzi, których zadaniem jest pilnować go przez dwadzieścia cztery godziny na dobę z pomocą najlepszych systemów bezpieczeństwa. Takich zabezpieczeń nie dało się przejść ot, tak. Calypso unikała przypisaniu czemukolwiek czy komukolwiek łatki z określeniem niemożliwe, jednak to słowo jako pierwsze cisnęło się na usta przy perspektywie ucieczki z tak dobrze strzeżonego miejsca.

Kiedy kilka godzin później, po dokładnym zbadaniu okolicy i dokładniejszym rozeznaniu się we wszystkim, co wydawało się jakkolwiek pomocne, gdy niebo nad ich głowami zakryły burzowe chmury, Laurent zaproponował podwózkę, Calypso nie potrafiła odmówić. A może nie chciała? Przez całą drogę starała się odgonić od siebie takie i podobne myśli, a w duchu podziękowała sobie po raz kolejny gdy w połowie drogi dopadła ich okropna ulewa.
Zmęczeni głównie milczeli, wsłuchując się w cichą muzykę z radia i stukot kropel o maskę samochodu. Detektyw nie potrafiła jednak nie zadać sobie jednego pytania. Cisza między nimi nigdy nie była nieprzyjemna nawet gdy nie rozmawiali ze sobą długo. Czemu nie pracowali ze sobą praktycznie wcale? Teraz ta niechęć wydawała się absurdalna.

- Zatrzymamy się na chwilę? Dopiero teraz przypomniałam sobie, że miałam zabrać z biura jedną teczkę - przyznała, gdy akurat przejeżdżali obok budynku. Popatrzyła na niego tym przepraszającym i pełnym błagania wzrokiem. A on? Gdyby jego sekretna sympatia kiedykolwiek go o coś poprosiła, zrobiłby to bez namysłu, a teraz tym bardziej nawet nie widział innej opcji. Pokręcił z rozbawieniem głową i zjechał na jedno z miejsc parkingowych. Nie musiał nawet patrzeć w bok, aby wiedzieć, że na ustach Cally w tej chwili malował się ten jej wspaniały uśmiech. Jej radość była niezwykle zaraźliwa. Niczym słońce rozświetla wszystkie pochmurne dni. Chociaż kto wie, być może tylko on, zapatrzony w nią do granic możliwości facet, odbierał to w ten sposób?

- Ale tylko chwilę! - pogroził, z nutą rozbawienia w głosie gdy posłała mu w powietrzu szybkiego całusa. Jako że nie miała parasolki nad głową, rozciągnęła zdjętą wcześniej marynarkę i biegiem ruszyła w stronę wejścia do biura. Tylko kilka kroków jednak wystarczyło, aby deszcz ją dopadł. Gdy niemal cała przemoknięta przyłożyła swoją kartę i w końcu dostała się do środka, ruszyła w dobrze sobie znaną stronę. Federalne Biuro Śledcze było otwarte dla wielu chętnych, którzy zainteresowani ich działalnością chcieli się dowiedzieć więcej. Jasnowłosa sama dokładnie pamiętała jej pierwszą wizytę tutaj. Jej ojciec co prawda nie pracował konkretnie jako agent FBI, ale jako policjant był obeznany w temacie. Wtedy otwarta dla ciekawskich część zrobiła na niej spore wrażenie. A teraz? Teraz, kilka lat później nie tylko miała wstęp do pozostałej części budynku, ale również doczekała się własnego biura.
Detektyw zmierzała właśnie w jego stronę. Kopie potrzebnych do dokładnej analizy ich sprawy w większości miała już przy sobie jednak te konkretne, po które wyruszyła w tej chwili miały zostać dostarczone później - sprowadzane z Więzienia we Florydzie dokumenty dotarły dopiero dzisiaj.
Biuro nie należało do największych. Podobnie jak reszta detektywów na jej stanowisku dzieliła go z kimś innym, w jej przypadku była to blondwłosa, starsza od niej kobieta, niejaka Penelope Reyes. Podczas gdy Cally mogła być małym, świecącym słoneczkiem tak Penelope była prawdziwą zwyciężczynią. Nie tylko nosiła miano jednego z najbardziej szanowanych detektywów, ale... cóż, zawsze wyglądała tak jakby właśnie, podbiła cały świat. Calypso zawsze trochę jej tego zazdrościła, chociaż sama nie była pewna czy chodzi o samą urodę, czy siłę do tak pięknego prezentowania się każdego dnia.

Trochę były jak dwie różne osobowości, ale nie przeszkadzało im to w dogadaniu się ze sobą. Ich znajomość z pewnością nie dorównywała tej, którą dzieliła z Azurą. Nie była nawet pewna czy można ją, aby na pewno zaliczyć do przyjaźni, ale... właściwie to nie czuła nawet potrzeby ścisłego określenia ich relacji. Znajomość, przyjaźń czy wymiana czystych formalności w pracy - nazwa dla żadnej ze stron nie ma większego znaczenia.

Kiedy tylko dotarła na miejsce, skinęła na powitanie i odłożyła przemoczoną marynarkę na fotel tuż obok swojego biurka. Zgodnie z oczekiwaniami na blacie już leżały dwie kopie potrzebnych dokumentów - jedna dla niej, druga dla Vincenta. Panna Miller odsunęła jedną z szuflad i wyciągnęła z niej foliową teczkę, aby bezpiecznie przenieść dokumenty z powrotem do samochodu. Rozłożyła teczkę, wzięła w dłonie kartki i... w tej chwili jej spojrzenie coś przykuło. Coś, czego zdecydowanie nie powinno tu być.

- Penelope? - wydusiła cicho, zerkając w bok na współlokatorkę biura. Reyes oderwała się od przenoszenia raportów do bazy i posłała jej pytające spojrzenie. - Czy ktoś tu był podczas mojej nieobecności? Wiesz, ktoś poza sekretarkami z biblioteki, które przyniosły mi dokumenty.

Penelope ściągnęła w zastanowieniu brwi. Najpewniej właśnie wróciła wspomnieniami do całego dzisiejszego dnia, ale jej wahanie nie trwało dłużej niż kilka sekund.
- Odkąd ja tu siedzę? Nikt - przyznała, wpatrując się w jasnowłosą jeszcze przez kilka sekund. Być może kobieta właśnie rozważała to, czy na pewno chce pytać o powód pytania. W każdym razie... odpuściła, ale Calypso nawet tego nie dostrzegła. Liczyły się tylko trzymane w dłoniach kartki, które w tajemniczy sposób znalazły się na blacie jej biurka.

Jednym z nich był akt zgonu - niejaka Matilda Keres, ofiara w ich sprawie, której ciało widziała jeszcze godzinę temu na miejscu zbrodni. Drugie? Drugie to dokumenty adopcyjne niejakiej Azury Moore - dokładnie tej samej Azury - jeszcze sprzed czasów gdy trafiła do nowej, aktualnej rodziny. Kiedy nosiła nazwisko Keres i była łudząco podobna do swojej zmarłej - już - siostry.

__________________________

czy to ten moment w którym akcja zaczyna nam się rozkręcać? ciężko temu zaprzeczyć. mogę zdradzić, że w następny szykuje się jeszcze więcej wrażeń ale przede wszystkim - spotkanie z gabrielem.

ps. mała nota odnośnie rodziałów. dopóki publikowane są pierwsze rozdziały nie chcę rozliczać się ze sobą co do dnia, ale prawdopodobnie będą pojawiać się co dwa tygodnie.
miłego!<33

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top