|23| Wróć, zanim zapomnisz | oneshot
„Wróć, zanim zapomnisz”
(część 1)
Pewien wysoki oraz dystyngowany chłopak patrzył na grób. Był to Leon Foster, wzorowy student. Włosy w kolorze płynnego złota dokładnie odzwierciedlały charakter chłopaka. Z dala zdawały się mieć miękkie, a zarazem puszyste końce, niczym biszkopcik, ale przypominały niestety szczotkę ryżową, niżeli złoto. Oczy Leona wyglądały najbardziej interesująco. Na zewnątrz tęczówki przypominały błękit nieba, jednak otwierając umysł i patrząc coraz dalej, wyglądały jak huragan, może nawet sztorm.
Cmentarz pozostawiał wiele do życzenia, jednak mimo to jeden grób sprawiał wrażenie najczystszego. Krystalicznie czystego, w wyolbrzymieniu można było w nim zobaczyć własne odbicie. Jednakże bukiet sztucznych margerytek, które leżały tam już od miesiąca, nadawał się praktycznie do wyrzucenia. Grób przyjaciółki, czy raczej wroga? Choć wielu powiedziałoby, że zupełnie było to coś innego. Grafitowa płyta nagrobna połyskiwała oświetlana przez dużą ilość płatków śniegu, znajdujących się na niej. Może oprócz tej jednej rzeczy nie wyróżniała się zbytnio spośród tysiąca kolejnych nagrobków, znajdujących się na cmentarzu.
Na kalendarzu już dawno wybił grudzień. Był to czas, w którym nikt nie myślał o odwiedzeniu zmarłych, tym bardziej nie trudził się, aby poczuć tę samą pustkę, co Leon podczas tej wizyty. Mężczyzna zerknął po raz kolejny na nagrobek, na którego środku wygrawerowana złotawy napis:
„Hersylia Underwood – 03.15.2001 – 12.06.2019* – Na zawsze w naszej pamięci”.
Dzisiaj przypada druga rocznica jej śmierci.
Leo niedawno zaczął drugi rok studiów na kierunku ekonomicznym, dokładniej – Biznes i administracja. Hesia, czy też Hersi – jego wróg numer jeden, a zarazem najbliższa przyjaciółka zmarła w wyniku odniesieniu obrażeń w wypadku samochodowym dwa lata temu. Mimo że ekonomista gardził zmarłą, to był przy jej ostatnim tchnieniu. Underwood wypowiedziała wtedy słowa, które na zawsze zapadły mu w pamięć. Była to jej ostatnia wola. Zadanie, które musiał wypełnić.
***
— Leo... — mruknęła słabym głosem poszkodowana dziewczyna — Leon, ja...
— Przymknij się — odpowiedział oschle Leo, dodając: — Pielęgniarka kazała ci odpoczywać, straciłaś za dużo krwi na mówienie.
Słowa mężczyzny nie miały w sobie oznak samej przezorności, zawierały także szczerość, gdyż nie każdy ruch był wolą jego matki. Martwił się o dziewczynę, nie zwracając uwagi, że od dawna gnębił ją w każdy możliwy sposób. W głębi serca czuł do siebie żal o to, jednak nigdy nie odważył się do tego przyznać przed samym sobą.
— Leo... — powtórzyła. Jej usta były sine. Oczy zamglone, a twarz cała blada. Była podłączona do całej masy aparatury, która podtrzymywała jej życie. Bez niej już dawno byłaby martwa.
— Hersi — powiedział jedynie błękitnooki. Jego głos nie mógł utrzymać już, aż tak bardzo oschłego tonu, jak wcześniej. Chciał na nią nawrzeszczeć. Pobić. Zrobić cokolwiek, przez co by jej ulżyło. W tym momencie mógłby zrobić wszystko, byleby ta głupia dziewczyna mogła dalej żyć.
Ale... Życie nie było jej pisane.
***
Foster dokładnie pamiętał dzień, w który się poznali.
Było to dokładnie w dziewiątej** klasie, gdy musiał zmienić szkołę ze względu na przeprowadzkę. Nie znał jej ani nauczycieli, czy szkoły. Były to ogólnie jak on – rozpieszczone bachory bogatych rodziców. Ich pierwszy kontakt poza zwykłym „Hej”, gdy się wchodziło do klasy, zaczął się po jasełkach, na które specjalnie dziewczyna napisała wiersze, które recytowała razem z innymi. Jako chłopiec z dobrego domu musiał przedstawienie oglądać, choć przyznawał, że jak na scenariusz pisany przez piętnastolatkę, jasełka nie były złe.
Później ich rodzice mieli sporo kontaktów biznesowych, przez co spotykali się częściej u siebie w domach. Dziewczyna przedstawiała mu swój wierszowany świat oraz marzenia. O wydaniu tomiku, teatrze, scenie, publiczności, a także o tym, że gdyby mogła już napisać testament, to przepisała by wszystko na jakąś organizację dobroczynną pokroju UNICEF-u, czy Czerwonego Krzyża. Mówiła o tym, iż w przyszłości chce być honorowym krwiodawcą. Wiedziała, że jej rodzice się na to nie zgodzą, ale nadal miała takie marzenie. Leon przeważnie myślał, że w takich momentach się czegoś nawdychała. Była miła, uczynna, dobra, ale także w swoich czekoladowych miała nutkę szaleństwa. Czegoś, co popychało ją do czynów tak skrajnie nieodpowiedzialnie — heroicznych, iż Foster miał nadzieję, że to tylko chwilowe.
Pewnego dnia rozpowiedział po szkole wszystko, co od niej usłyszał. Miał jej w pewnych momentach dość. Tej gadatliwości. Cnotliwości. W ogóle wzruszeń teatralnych, które rozumiał, ale się do tego nie przyznawał. Osobiście bardzo kochał teatr, ale gdyby powiedział o tym swoim rodzicom, to ci pewnie od razu wybiliby mu to z głowy. Chciał, żeby i Hesia ucierpiała trochę niezrozumienia tak jak on w domu. Chłopak nie wiedział, co uczynił. Odtąd Underwood nie miała życia. Dosłownie. Za każdym razem, gdy chciała coś powiedzieć w towarzystwie, wszyscy się odwracali, albo ktoś recytował słowa Leona w taki sposób, by jak najbardziej obrazić dziewczynę. Wszyscy robili wszystko przeciwko niej, a dorośli tego nie zauważali. Dręczyli, dokuczali, zrywali kontakty z wariatką. Nawet Foster odwrócił się od brunetki, zostawiając ją na pastwę losu. Odtąd ich przyjaźń przestała istnieć.
Każdy bał się zdjąć swoją maskę. Maskę nałożoną mu od razu po urodzeniu – człowieka wyższych sfer. Każdy miał tu swoje przedstawienie, które musiał odgrywać od narodzin, aż do zdarcia. Ze scenariuszem z góry narzuconym przez innych.
***
— Ty zołzo! — krzyknął głośno Leo z lekką nadzieją w głosie, że może przez to dziewczyna się samoistnie zregeneruje. Chociaż wiedział, że ten plan nie miał szans powodzenia — Nie zaczynaj tak, jakbyś miała umierać! Będziesz żyć! Rozumiesz! Będziesz żyć!!! To nie czas, aby umierać!!! Masz przecież jeszcze ludzi, którym na tobie zależy! I to pieprzone marzenie! Chciałaś wydać te tomiki z wierszami, tak?! Chciałaś założyć teatr i występować na scenie, a ja miałem się z tego nabijać!!! — krzyczał dalej złotowłosy, na co brunetka jedynie się lekko uśmiechnęła.
W tym właśnie momencie do pomieszczenia weszła pielęgniarka. Kazała Leo się uspokoić, bo jak nie to zostanie wyproszony z sali. Po chwili Foster lekko się ocknął, zdając sobie sprawę, że nie pomaga Her, a jedynie szkodzi sobie. W końcu usiadł spokojnie na krześle, które stało obok łóżka poszkodowanej.
— Powiedz mi tylko... — zaczął — po jaką cholerę uratowałaś te dzieciaki? — Cisza. To było pierwsze, co odpowiedziało Fosterowi. — Odpowiedz mi. Tylko nie marnuj słów — dodał krótko.
— T-tak... Tak było trzeba... — wypowiedziała z wielkim trudem słowa. Jej głos był bardzo chwiejny. Każde kolejne słowo było dla Leo na wagę złota. — Po prostu... musiałam ją uratować...
— Jeszcze raz przełożysz życie innych ponad swoje, a obiecuję ci, że nie opuścisz tego szpitala przez następny rok — mówił błękitnooki oschle. Nie cierpiał, kiedy ktoś z jego otoczenia tak robił. Tym bardziej że Underwood nie była bohaterem.
***
Nikt nie pamiętał dnia tego wypadku lepiej od trójki dzieci. Obecnie sześcioletniej Mare, dziewięcioletniego Asha oraz jedenastoletniej Sileny. Dwa lata temu byli oni na wycieczce ze swoim sierocińcem, ale w międzyczasie odłączyli się od grupy. Krócej mówiąc – się zgubili. Nie potrafili odnaleźć opiekunek. Chcieli odnaleźć jak najszybciej jakikolwiek przystanek autobusowy, taxi, cokolwiek co pomogłoby im wrócić. Szwendali się pół dnia po obcym mieście. Wkrótce zabrakło im prowiantu, a nogi zaczęły niemiłosiernie ich boleć.
Co najśmieszniejsze nikt nie zwracał na nich uwagi. Jakby w ogóle ich tutaj nie było. To nie było im obce uczucie. Silena pamiętała jeszcze ojca, który bił ją z byle powodu, a później zabraniał jej płakać, a także się złościć, bo „jego księżniczce” nie wypada. W sierocińcu też nie znalazła domu. Każdy ją odtrącał. Wszyscy chcieli młodsze dzieci albo nie zauważali jej. Tak jak teraz. Dziewczynka skupiła się na drodze. Znaczki na tamtym dużym plakacie pokazywały jej, że zostało tylko kilka chwil, nim znajdą się na przystanku. Tylko kilka chwil dzieliło ich od „domu”.
Teraz musieli tylko przejść przez jezdnię. Szybka sprawa, a przynajmniej tak wydawało się dziewczynce. Udało im się przejść przez bezproblemowo. Może połowicznie bezproblemowo. Mare przez przypadek wyślizgnął się czerwony plecaczek na środku pasów. Silena kazała dwójce jedynie zaczekać, poszła w pojedynkę po zgubę, bo to nie był przecież problem. Przynajmniej tak myślała. Nie zauważyła czerwonego światła dla pieszych. Nikt się nawet tym nie przejmował. Bardzo szybko podbiegła i zabrała rzecz Mare. Przetarła jeszcze czerwony plecak z wróżkami. Upewniła się, iż wszystko tam jest.
Właśnie miała wracać do reszty, gdy nagle stanęła jak wryta. Prosto w nią jechał samochód. Nogi się pod nią ugięły. Widziała światła. Usłyszała warkot silnika. Nie potrafiła zareagować. Biec, czy stać? Ze względu na odległość, nie miała już szans na ucieczkę. Zamknęła oczy. Zacisnęła pięści. Zagryzła zęby.
Już miała poczuć na własnej skórze uderzenie, gdy nagle coś ją odepchnęło. Nie z tak wielką siłą, jak samochód, ale jednak. Kolana, łokcie i policzki Sileny były mocno pozdzierane. Uderzyła w bruk swoją prawą stroną ciała, ale być może to ją uratowało. Nadal w ręku trzymała plecak Mare, który poniekąd zamortyzował jej upadek.
Zobaczyła kobietę. Krwawiącą kobietę, która leżała kilka metrów dalej na asfalcie. Nad nią pochylał się mężczyzna, który gdzieś dzwonił. To on prowadził samochód. Silena nie wiedziała, co się stało. Umarła? Nie. Za bardzo ją bolało i dzwoniło w uszach. Ponoć w niebie nie czuć zimna, jakie ją teraz otulało, ani bólu, który przyprawiał ją o dreszcze. Na widok tej całej krwi zbierało jej się na wymioty. Ash i Mare stali jak wryci, spoglądając to na nią, to na kobietę. Kobietę, która przyjęła uderzenie samochodu na siebie…
Reszta wspomnień z następnego tygodnia wydawała im się mglista. Tak jakby ktoś chciał po prostu wymazać im pamięć. Wspomnienia z karetki, szpitala, terapii… Nic już nie pamiętała dokładnie, jednakże wiedziała jedno – widziała ulgę w czekoladowych oczach kobiety, która uratowała jej życie.
Nigdy później już jej nie widziała.
***
— Leo... Proszę, wysłuchaj mnie... — powiedziała. Swoją ręką próbowała złapać dłoń dawnego przyjaciela. Jednak wyszło na to, że tylko niezgrabnie dotknęła jej swoimi opuszkami. Foster, rozumiejąc doskonale, o co chodziło, ujął jej rękę w swoją, splatając razem ich palce. Ręka Her była bezwładna, co najbardziej dobijało złotowłosego. Wiedział, iż tym jednym gestem nie zadośćuczyni tych wszystkich lat, ale miał nadzieję, że kiedyś może jego dawna przyjaciółka mu przebaczy. To był jego lichy sposób na powiedzenie "przepraszam".
— Jeśli umrę to... — brunetka wzięła kilka głębszych oddechów, a następnie, ku niezadowoleniu z pierwszego zdania blondyna, kontynuowała — proszę... Weź moje marzenie...
Dziewczyna nie musiała długo czekać na odpowiedź.
— Zrobię to z pewnością. Nawet bez twojej prośby to zrobię. Przysięgam ci to — odpowiedział z determinacją w oczach i najpoważniejszym wyrazem twarzy, jaki tylko udało mu się stworzyć w obecnej sytuacji. Underwood zaś miał na odwrót. Jej oczy były zaszklone od łez, a na twarzy widniał najszczerszy uśmiech, na jaki mogła się zdobyć.
Może dla niewtajemniczonych ta scena mogłaby wyglądać komicznie, jednak dla samej pary taka ona nie była. Za to wypełniała ją ciężka cisza. Potęgowała ona poczucie, iż śmierci wisi nad dziewczyną, chcąc zatopić już w niej swe szpony.
***
Dziewczyna zmarła jeszcze tego samego dnia, kilka godzin po ich rozmowie. Jej pogrzeb odbył się tydzień później. Foster był obecny, mimo że nie chciał w nim uczestniczyć. Zostawił tylko bukiet dwunastu, białych margerytek na jej grobie i odszedł. Nie był przez pewien moment w stanie unieść tego psychicznie, dlatego też wiedział, iż pozostawione kwiaty idealnie odzwierciedlą zmarłego. Może nie miał on zmysłu florysty, ale wiedział kilka rzeczy z języka kwiatów. Margerytki — symbol bólu i cierpienia. Takiego samego jak całe życie Her.
Nie wracał tam przez półtora roku. Chciał zapomnieć o tym, że Underwood w ogóle istniała. Przez ten cały czas mu się to udawało, ale w końcu za pomocą tomiku z wierszami zmarłej zrozumiał, że nie ma to najmniejszego sensu, przez co składał coraz częstsze wizyty na grobie byłej przyjaciółki. Głównie sam. Rzadko przychodził z matką. Ona wolała bardziej „pocieszać” panią Underwood i „pomagać” jej zrozumieć na nowo świat. Co prawda, żal i troska oczywiście były udawane jak wszystko. W świecie ich rodziców istniało tylko jedno – jedna wielka gra pozorów.
Leo dalej podążał za wspólnym marzeniem swoim i Hesi. Musiał spełnić to marzenie. Jeśli nie dla siebie, to dla niej.
***
Z chmary wspomnień wytrącił chłopaka telefon… No tak, przypomniał sobie, iż dzisiaj miał iść do sierocińca, przebrany za Mikołaja i rozdawać dzieciom prezenty, a także czytać im wiersze Underwood, rozmawiać, pomóc.
Tego go nauczyła – troski o innych. Nie doświadczył tego od egoistycznych rodziców, którzy będąc obrzydliwie bogaci, zmieniali partnerów jak rękawiczki. Nie doświadczył tego od rówieśników ani od nauczycieli, ani od środowiska. Dopiero ona otworzyła mu oczy i dała przejrzeć na świat…
Miał nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkają. Chociaż wiedział, że już na pewno nie na tym świecie, którego Underwood uczyniła lepszym, więc choć odrobinę tego lepszego świata chciał przekazać innym. Tym, którzy tego potrzebowali.
*akcja dzieje się w Stanach Zjednoczonych, gdzie jest inny zapis daty:
miesiąc — dzień — rok
**w Stanach Zjednoczonych jest inny system nauki. Obowiązkowo jest dwanaście klas, czyli dwanaście lat nauki. Dziewiąta klasa, to pierwsza klasa High School: 9th grade/freshman year
Autor: 1Gorzka1Czekolada1
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top