II

W dzień publikacji tego rozdziału - 1 kwietnia, William Moriarty ma (nie)swoje urodziny. Wszystkiego najlepszego dla naszego chłopca!

💙💗🤍💗💙

Panna Hudson nie spodziewała się w życiu wielu rzeczy. Na przykład nie spodziewała się, że zauroczy się w pewnym nieznośnie słodkim Amerykaninie. Nie spodziewała się także, że miłosne sidła dopadną jej Sherlocka i że on, człowiek prawa, zwiąże się ze największym z znanych kryminalistów. Jednak najbardziej w życiu nie spodziewała się, że będzie musiała kiedyś okłamywać aż dwie głowy wywiadu wojskowego, by ocalić Sherlocka przed niechybną śmiercią.

Była przyzwyczajona do drobnych kłamstewek opowiadanych Lestrade'owi, gdy Sherlock był w trakcie śledztwa, którego szczegółami nie mógł się podzielić, ale wizja skłamania panu Louisowi i Mycroftowi prosto w twarz była trochę przerażająca, zwłaszcza że pamiętała wcześniejsze słowa Bonda. Najwyraźniej pan Louis się jej trochę obawiał, a ona trochę obawiała się jego. A Mycroft... Był po prostu rządem. Nie mogło wyniknąć tego nic dobrego.

— Mam na myśli Williama... Wiem, gdzie jest Albert — doprecyzował blondyn, przerywając długo trwającą ciszę. Hudson odnotowała sobie w głowie, że żadna z rozmawiających ze sobą osób nie była zbyt dobra w interakcjach społecznych. — Mam do niego sprawę, więc jeśli pani go widziała, mógłbym wiedzieć, gdzie jest?

— Też jestem tu dla pana Williama, ale jeśli widziała pani Sherly'ego, to równie dobrze może pani i o nim powiedzieć — dodał Mycroft, uśmiechając się zachęcająco. Zdecydowanie nie radził sobie w relacji z bratem, ale powiedzenie, że się nie starał, byłoby kłamstwem. Być może problemem było właśnie, że starał się za bardzo.

Oh, bardzo dobrze wiedziała, gdzie jest zarówno średni Moriarty i najmłodszy Holmes, ale powiedzenie ich braciom, że w najlepszym wypadku ta dwójka obściskuje się tuż za ścianą, nie wchodziło w rachubę. Mycroft miałby dobre powody do śmiania się z Sherlocka do końca życia, a Louis... Hudson wolała nie wiedzieć, jak skończyłby Sherlock, gdyby Louis się dowiedział.

— Wydaje mi się, że oboje wychodzili na dwór — zmyśliła na szybko, starając się zachowywać przekonująco. — Bond także szedł już na misję, więc ja postanowiłam wrócić, ale trochę się zgubiłam...

— Cóż, skoro tak pani mówi, to chyba będę musiał ich znaleźć – wzruszył ramionami Mycroft. — Myślę że do nich pójdę, tylko muszę wziąć płaszcz. Jest w tym pokoju, więc gdyby mogła się pani odsunąć od drzwi...

— Nie! —  wyrzuciła z siebie Hudson, jeszcze bardziej zasłaniając drzwi własnym ciałem. Mycroft i pan Louis spojrzeli na nią pytająco, a ona poczuła się głupio. Wszystko popsuła, sprawiła że Sherlock i William właśnie mogli zostać wydani. Próbowała wykrztusić z siebie jakieś sensowne wyjaśnienie swojego zachowania, ale w głowie miała tylko pustkę. Nagle pojawił się jednak niespodziewany ratunek.

— Panna Hudson ma rację, Mycky. Czy ty masz jeszcze instynkt przetrwania? — uśmiechnął się pan Albert, podchodząc i opierając się o ramię mężczyzny, do którego się zwracał. — Chyba nie wyjdziesz w płaszczu w taką pogodę. Wiem, że jesteś przyzwyczajony do tego, że jest gorąco, ale bez przesady.

— Nie ty jesteś tym, który mógłby mi cokolwiek radzić — odpowiedział ciemnowłosy, odwzajemniając uśmiech. Wyglądał o wiele mniej poważnie niż wcześniej. — Jednak masz rację... Chciałbyś ze mną pójść?

— A zajdziemy po drodze do winiarni? — Albertowi zaświeciły się oczy na samą myśl.

— Dobrze, ale w takim razie pójdziemy też po Charliego.

— Pff, możesz się starać go rozpieszczać, jak bardzo chcesz, ale na koniec dnia pan Charles Dickens i tak woli mnie. 

Mycroft pokręcił głową, chcąc się kłócić, ale Albert popchnął go w stronę wyjścia, kierując się na dwór. Gdy oboje znikali za rogiem, szatyn mrugnął do panny Hudson, jakby łącząc się w spisku. Spisku ratującym Sherlocka i Williama przed nadopiekuńczymi braćmi. Ta jednak nie mogła się na tym skupić, bo coś w wypowiedzi obu panów było rażącego. Spojrzała na pana Louisa pytająco.

— Czy oni... Wiedzą, że Charles Dickens nie żyje? —  spytała skonfundowana. 

— Oni mówili o gołębiu — Pan Louis spojrzał na nią jakby to takie oczywiste, że Charles Dickens to gołąb i szaleństwem było się tego nie domyślać. Blondyn przez chwilę patrzył za odchodzącymi i zwrócił się do Hudson. — Chciałaby panna napić się może herbaty?

— Nie, panie Louis, ja naprawdę muszę już iść... — odpowiedziała, widząc, że dla pana Louisa było wysiłkiem zaproszenie jej na tę herbatę. Był trochę niezręczny i być może nie lubił takich sytuacji.

— Ja... Ja bardzo panią proszę... Chodzi o Bonda — przyciszył głos, jakby chcąc konspiracyjnie upewnić się, że nikt nie usłyszy tematu ich rozmowy. —  On... Ostatnio zachowuje się dziwnie. O tym chciałem porozmawiać z Williamem, bo mój brat jest taki inteligentny, że z pewnością mógłby zauważyć, jeśli dzieje się coś złego. Jednak teraz pomyślałem, że może najlepsza będzie opinia osoby z zewnątrz, która się z nim świetnie dogaduje. To ty jesteś taką osobą. Przepraszam, jeśli moja prośba jest dziwna albo kłopocząca, albo...

— Nie, właściwie to miłe, że uważa pan mnie za osobę tak bliską Bondowi. On rzeczywiście wydaje mi się ostatnio trochę zagubiony. Możemy pomyśleć jak mu pomóc. Chętnie napije się z panem herbaty — Hudson nie była pewna, czy podejmuje dobrą decyzję, bo pan Louis ciągle wydawał się przy niej onieśmielony, ale w końcu chodziło o to, co najlepsze dla Jamesa. A ona się o niego bardzo troszczyła. 

Pan Louis uśmiechnął się i poprowadził Hudson do czegoś, co można byłoby nazwać biurem. Pokój był urządzony skromnie, ale z wyczuciem. Na ścianie wisiało wiele obrazów w przeróżnych stylach, książki na regale oscylowały głównie wokół sztuki strategii, ale znalazły się tu i inne, fikcyjne, a na biurku dało się zaobserwować trochę chaotycznych szkiców. Wszystko wyglądało jakby pan Louis ciągle szukał tego, kim jest, ale najwyraźniej nie ustawał w tych poszukiwaniach. Mężczyzna podszedł do stojącej w rogu kuchenki i postawił na niej dzbanek. Uwadze Hudson nie umknęło, że posiadanie kuchenki w swoim biurze nie było najbardziej typową rzeczą, ale pan Louis też nie wydawał się typowym człowiekiem.

— Kiedy mówił pan, że Bond zachowuje się dziwnie, co konkretnie miał pan na myśli? — spytała, siadając przy stoliku i wbijając pytające spojrzenie w lidera MI6.

— Nie jestem pewien, ale jest ostatnio bardzo rozkojarzony. Odpływa myślami. Czasem wydaje mi się to pozytywne, jakby myślał o czymś albo kimś przyjemnym, ale czasem wydaje mi się, że mierzy się on z czymś trudnym, o czym nie chce mówić. Chciałbym szanować jego prywatność, ale nie chcę, by borykał się z problemami samotnie —  Louis wpatrywał się jak zafascynowany w gotującą się wodę, drobiazgowo próbując dopilnować jej by idealnie zaparzyć herbatę, ale nie przeszkadzało mu to w rozmowie z kobietą. — Jestem liderem, nie dowódcą. Chcę jak najlepiej dla moich ludzi.

— To bardzo słuszne obserwacje. Wydaje mi się, że Bond ostatnio cały czas czuje się czemuś winny... — wypowiedziała nieśmiało swoje przypuszczenie.  

— Nie myślałem o tym w ten sposób, ale to wydaje się zaskakująco sensowne... Tak, poczucie winy to zdecydowanie to, czym bym go opisał w ostatnim czasie. Wiecznie przeprasza i chociaż zazwyczaj przyznanie się do błędu, gdy go popełnił i stawanie przy swoim, gdy go nie popełnił, to była cecha, którą w nim podziwiałem, to teraz myślę, że zaczął postrzegać wszystko co robi, jako błędne... — Louis westchnął ciężko, jednak nie przeszkodziło mu to w zgaszeniu ognia i rozpoczęciu zaparzania herbaty. Ręce zaczęły mu się trochę trząść, co nie byłoby zauważalne, gdyby nie uciekający z nich dzbanek. — Przepraszam, po prostu to uderza tak personalnie. Myślałem, że jestem niewystarczająco dobry. Że nie zasługuje na wszystko, co zrobili dla mnie moi bracia i że nie pomagam im, tak jakbym mógł. Czułem się winny i to zniszczyło mi życie, dopiero teraz naprawdę dowiaduję się, kim jestem. Nie chcę by Bond przeżywał to samo.

— Doskonale pana rozumiem, ja też przechodziłam przez coś podobnego. Zawsze czułam się gorsza od moich współlokatorów, bardzo inteligentnego detektywa i utalentowanego lekarza i pisarza. A po rzekomej śmierci Sherlocka, myślałam jak bardzo byłam dla niego opryskliwa i rozmyślałam nad tym, że być może umierał, myśląc o mnie jako nie więcej niż o wyrodnej gospodyni — wyznała, czując nagłą sympatię do pana Louisa, z którym dzieliła trudności.

— Jest pani bliską przyjaciółką Sherlocka? — spytał Louis, a coś w jego twarzy wykrzywiło się w nagłym grymasie. — Oczywiście, szanuje to, ale...

— Ale jest on irytującym i niekulturalnym idiotą, który nie szanuje granic, nie płaci za czynsz i nie umie posprzątać swoich rzeczy? — uśmiechnęła się Hudson. — Zna on smak uderzenia mojej patelni. Tak jak na to zasługuje.

— Poza tym nie umie zająć się własnymi sprawami, traktuje mnie jak powietrze i zawsze przeszkadza mnie i mojemu bratu —  dodał z pasją i zaangażowaniem w głosie, przysiadając się do niej i stawiając przed nią herbatę. — O nie, przepraszam, przecież dopiero co zwierzyłaś mi się z poczucia winy, po jego śmierci. Nie powinienem był tego mówić.

— Tęskniłam za nim, to oczywiste, ale to nie zmienia tego, że ciągle uważam go za trochę aroganckiego i czasem wartego, by na niego nakrzyczeć człowieka. Naprawdę byłam w żałobie po nim, ale przede wszystkim czułam winę. I nie chciałabym, by Bond taką samą winę czuł. Nieważne co się u niego dzieje, chce mieć pewność, że zawsze będzie przy mnie, dodam mu sił, jeśli mu ich zabraknie, mogę to panu zagwarantować, panie Louis.

— Jaki znowu "panie", proszę mi mówić "Louis" —  uśmiechnął się szeroko mężczyzna, ciągle ucieszony ze wspólnych uwag na temat Sherlocka. Hudson wypiła łyk przyrządzonej przez niego herbaty. Była przepyszna ani ambrozja, ani nektar nie mogłaby się jej równać. — Musi ci zależeć na Bondzie. Jesteście świetnymi przyjaciółmi.

— Myślisz, że jesteśmy przyjaciółmi? — spytała niepewnie Hudson. — Cóż, ja trochę się boję, że nie jestem dla niego więcej niż znajomą.

— Oh, proszę tak nie myśleć! On jest zachwycony po każdej rozmowie z tobą. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się ucieszył, gdy dowiedział się, że będzie mógł cię spotkać, po tych trzech latach, gdy myślałaś, że on jest martwy.  Po waszych wspólnych spotkaniach jest taki szczęśliwy, że aż nie sposób pomyśleć, że później bywa taki smutny — zapewnił ją Louis. — Chciałbym mieć tak głęboko rozumiejącego mnie przyjaciela, jak wy się rozumiecie.

— Nie jestem pewna, czy to aż taka przyjaźń, Louisie... W końcu Bond ma was, całą drużynę. Może to trochę odważne pytanie z mojej strony, ale czy Bond i pan Albert przyjaźnią się jakoś bardziej? — chociaż chciała rezygnować z poszukiwania sprawy malinki, to nie mogła przegapić okazji, jaką było dopytanie się Louisa. Musiała wykluczyć Sherlocka i pana Williama z powodu oczywistych powodów, pannę Moneypenny Bond nazywał tylko i wyłącznie przyjaciółką, ale pan Albert ciągle był trochę zagadką.

— To ciekawe pytanie. Z pewnością mieli potencjał na bycie wspaniałymi przyjaciółmi, w końcu to oni poznali się najpierw, a Albert był taki dumny z Bonda po tym, jak ten nareszcie mógł pokazać, kim jest, ale po tych trzech latach ich drogi trochę się rozeszły. Albert zajmuje się teraz głównie wychowywaniem Charlesa Dickensa, a Bond skupia na rozwijaniu relacji i spędzaniu wolnego czasu z wszystkimi innymi — im dalej Louis mówił, tym bardziej Hudson przekonywała się, że pan Albert i Bond to tylko przyjaciele. Uspokoiła ją ta myśl.

— On i Sherlock znów zaczęli spędzać razem mnóstwo czasu. Uwielbiam to, jak Sherlock głupieje w jego towarzystwie. Bond dosłownie sprawił, że Sherlock musiał pójść z nim na zakupy! Idealnie pokazuje mu jego miejsce. Głupio mi, gdy myślę, że kiedyś byłam dla niego niemiła. 

— Dosłownie! Chciałbym tak dobrze okazywać swoją wyższość nad Sherlockiem, jak on to robi. Bond to mój wzór, więcej ludzi powinno by jak on. Cieszę się, że więcej ludzi zauważa to, jak okropny jest Sherlock! Mam na myśli, cieszę się, że więcej ludzi zauważa geniusz Bonda. Oczywiście o to mi chodziło.

Rozmowę przerwało im to, że do budynku ktoś wszedł, z okrzykiem siarczystych kurw i choler na ustach. Louis przez chwilę nasłuchiwał, a potem poderwał się z miejsca, jakby w postawie obronnej, a może to wyczekującej, jego spojrzenie się wyostrzyło. Hudson wyczuła od niego olbrzymią znajomość swoich współpracowników, skoro po samych odgłosach przekleństw i krzątaniny, był w stanie wywnioskować, że coś jest nie tak. Ona sama nie umiałaby rozróżnić, czy to bardziej okrzyki poirytowania, czy satysfakcji, chociaż im dłużej słuchała, tym bardziej odczuwała wszechobecne zaniepokojenie. 

— Nie obraź się, ale muszę zobaczyć, co się dzieje — odezwał się Louis, a jego szkarłatna źrenica rozszerzyła się nawet bardziej, gdy krzątający się ludzie zatrzymali się w miejscu, przycichli. — Zaraz wrócę i znów będziemy mogli wieszać psy na Sherlocku, przysięgam.

Hudson właściwie miała ochotę iść z nim, mając tę cichą nadzieję, że wśród powracających zobaczy Jamesa, ale najwyraźniej nie była o to proszona, więc nie wyszła z biura za Louisem. Pewnie Bond nawet nie wrócił, bo w przeciwnym razie usłyszałaby jego dźwięczny głos, brzmiący w jej uszach jak najpiękniejsza piosenka. Być może usłyszałaby jego śmiech, gdyby któryś z jego towarzyszy powiedział coś śmiesznego. Usłyszałaby, jak przeklina razem z innymi, bo nie była sobie w stanie wyobrazić, że mógłby się od tego powstrzymywać, gdy inni się nie powstrzymywali.  Usłyszałaby też stukot jego wysokich butów, których nie bał się zakładać, pomimo oceniających spojrzeń innych ludzi, udowadniając, że kocha się, takim jakim jest. I ona też go tak kochała. Cholera! Kochała. K o c h a ł a.

To jedno słowo tak bardzo raniło. Kochała Sherlocka, jako wspaniałego przyjacielem, więc później bardzo cierpiała po jego rzekomej śmierci. Kochanie było bolesne, ale upominanie się cały czas w myślach, zamieniając słowa kochać na być zauroczonym, również bolało. Życie w nieprawdzie z samym sobą było codziennością przez wiele lat i dopiero dzięki Sherlockowi i Watsonowi, zaczęła się otwierać sama sobie z tego, czym były jej emocje. Skoro czuła, że kocha, to być może... po prostu miała do tego prawo. Nawet gdyby jej uczucia do Jamesa okazały się tylko dziecinną, niewiele wartą igraszką, nie było powodu, by im zaprzeczać Tak długo czekała, by zacząć okazywać swoje uczucia, by być coś więcej niż tylko surową gospodynią, która w życiu troszczy się wyłącznie o czynsz. Ile będzie jeszcze miała czekać, by upewnić się, czy kocha? Może po prostu powinna być odważniejsza i przyznać, że to nie jest ważne. Że nie musi oskarżać się o uczucia, a po prostu czuć. Może zamiast myśleć, czy Bond tam będzie, czy nie, po prostu powinna pójść to sprawdzić.

Podążała korytarzem, idąc w stronę miejsca, z którego dochodził rumor. Weszła do pomieszczenia, które można byłoby nazwać salonem. W pomieszczeniu znajdowało się wiele osób, które wydawały się czymś zmartwione. Hudson jednak zignorowała to, dostrzegając, że i Bond tu jest. Chciała rzucić się mu na szyję, powiedzieć że ciągle tu jest i że przemyślała dużo rzeczy. Chciała po prostu go przytulić i spędzić, chociażby razem wspólny moment. 

Nagle zaczęła jednak przeglądać na oczy i zobaczyła jednak to, co naprawdę się tu działo. Bond nie wyglądał dobrze i widziała, jak łapczywie próbuje on walczyć o oddech. Nawet nie można było w stanie stwierdzić czy jest przy przytomności. Otaczający go ludzie próbowali mu pomóc, ale ewidentnie nie mogli nawet wywnioskować przyczyny tego, co się działo. Serce Hudson prawie stanęło w miejscu na myśl, że z Bondem dzieje się coś złego.

— Bond, proszę! — łkał najmniejszy z osób w pokoju. Inni też nie wiedzieli co mają robić, trzęsącymi się głosami dyskutując o tym, jak pomóc przyjacielowi. Wydawali się zagubieni, to chcąc cucić go czymś o mocnym zapachu, to chcąc posyłać się po lekarza. Najgorszą rzeczą jednak było to, że nie znali przyczyny jego duszenia się i nie mieli pojęcia, co to mogło być i jak od tego uratować.

Myśli Hudson galopowały jak szalone, a mimo tego musiała zachować spokój i rozwagę, bo wszystko zaczęło układać jej się w całość. Kobieta zachowała umysł w tym wszystkim, odsuwając towarzystwo, które go otoczyło, sama podchodząc, by wybadać sytuację, o której już chyba jednak miała pewność, że wie, o co chodzi. Bond uniósł lewą brew, gdy mówił, że o siebie dba — kłamał. Zapiął koszule tak wysoko. Krzywo patrzył się na siebie w lustrze. Po jego pokoju walało się tyle bandaży, a on wydawał się zmęczony, nawet gdy nic nie robił. Cholera, to... To miało sens.

Nachyliła się nad sofą, na której ułożone było nieprzytomne ciało Jamesa. Z pewnością nie miał świeżych ran, bo wtedy już dawno przeciekłaby krew, więc wykluczyła tę opcję, a jej hipoteza z każdym momentem stawała się bardziej prawdopodobna. Widziała, jak łapczywie próbuje zaczerpnąć on oddechu, słyszała jak świszczy, nabierając powietrza w usta, widziała jak jego klatka piersiowa prawie się nie unosi. Patrzenie na niego w takim stanie sprawiało jej ból. Jednak jeśli miała rację, to wiedziała jak mu pomóc i to dodało jej nadziei.

— Wiem jak mu pomóc, zajmę się nim, ale zróbcie coś przydatnego, zamiast utrudniać — rzuciła surowym tonem, jakby strofowała Sherlocka z Watsonem, a nie prawie obce jej osoby. Potrzebowała się jednak skupić, a poza tym obecność gapiów, którzy bardzo chcieli pomóc, ale nawet nie wiedzieli o co chodzi, była rozpraszająca. Louis przez chwilę wyglądał, jakby nie był pewien, czy może jej zaufać, ale chyba wspomniał na wspólne obrażanie Sherlocka i poczuł zaskarbioną wtedy do niej sympatię. Jasnym było, że chciała jak najlepiej dla Bonda. Lider MI6 otarł więc łzy z oczu najmniejszego ze swoich ludzi i zarządził zadania, tak że wszyscy się rozeszli. 

Hudson posłała mu przyjazny uśmiech i przeszła do rzeczy: rozpięła pierwszy guzik koszuli Jamesa, ignorując już czerwony ślad na jego szyi. Zauważyła mnóstwo otarć i siniaków. Odpięła kolejny, widząc teraz rozcięcia i mniejsze rany. Im dalej szła z odpinaniem jego koszuli, tym bardziej widziała, jak cholernie on się zaniedbywał. Czuła, że sama nie będzie mogła odetchnąć, jeśli Bonda nie będzie tu całego i zdrowego razem z nią. W końcu dotarła do źródła problemu: kilku bądź nawet kilkunastu bandaży, którymi Bond bardzo ciasno obwiązał swoją klatkę piersiową. Nie było wątpliwości, że to był powód, dla którego nie mógł oddychać, sama nawet nie wyobrażała sobie jak można było funkcjonować, w czymś takim. 

Hudson od razu zaczęła odwiązywać bandaże, by poluźnić ich uścisk. Była przerażona i czuła się tak pusto, potrzebowała Bonda, by z nią został, by się ocknął i już wszystko było dobrze. Jej egoistyczne, ludzkie uczucia wzięły górę i poczuła złość na niego, na to jak mógł się tak krzywdzić, sprawiając samemu sobie, a co za tym idzie – i jej ból. Chwilę później poczuła jednak empatię i strach o niego. Z całą pewnością potrzebował on wsparcia, skoro doprowadził się do takiej sytuacji, to najwyraźniej nie było u niego dobrze. Obiecała sobie, że z nim porozmawia i będzie dla niego, gdy już wróci do przytomnych. Razem znajdą sposób, by czuł się dobrze i nie musiał robić sobie krzywdy.

— Louis, pójdź zawołać kogoś, kto zabierze Bonda do jego pokoju... Jeśli wszystko pójdzie dobrze, powinien się niedługo ocknąć — poprosiła, a lider MI6 wykonał prośbę bez zawahania. Kiedy zniknął za drzwiami pokoju, Hudson westchnęła ciężko i odwiązała ostatni z bandaży, duszących mężczyznę. Ze zdejmowaniem kolejnych bandaży czuła, jak jego oddech normalnieje, a charczenie wydobywające się z jego ust ustaje, a teraz po zdjęciu tego ostatniego, płuca Bonda napełniły się wręcz olbrzymią ilością tlenu, jakby był topielcem wyciągniętym na brzeg. Przez chwilę znów bała się, że on się zapowietrzy, znów dusząc, ale najwyraźniej wszystko było już dobrze, jego oddech wrócił do normalności. Może nie trzeba było już zrobić nic więcej poza upewnieniem się, że prywatność Bonda zostanie zachowana, więc bez patrzenia zaczęła krzywo zapinać guziki jego koszuli. Ułożyła go na boku, dbając też o odgięcie jego głowy, by nie utrudniać mu oddechu.

Kiedy jej ręka dotknęła jego policzka, nie umiała się powstrzymać od patrzenia w jego śliczną twarz i zastanawiania się, jak można mu będzie dalej pomóc. Z pewnością ukochany mężczyzna będzie potrzebował jeszcze konsultacji z lekarzem, ale przynajmniej odwiodła od najgorszego. Chociaż... Czym było najgorsze? Śmiercią, która mogłaby nadejść z powodu uduszenia? Nawet jeśli to wszystko wydawało się tak przerażająco realne chwile temu, teraz nie mogła wyobrazić sobie wizji świata bez agenta 007, idei że on mógłby umrzeć. Bez niego jej życie byłoby tak samotne i bezbarwne, że świat nie miałby już prawa istnieć.

Milczała, gdy do pokoju wszedł pan Moran i delikatnie biorąc Jamesa na ręce, zaniósł go do jego pokoju. Nie była w stanie wydobyć z siebie głosu, gdy pan Fred usiadł z nią przy łóżku Bonda i trochę popłakiwał, czekając, aż przyjaciel oprzytomnieje. Trwała w ciszy, gdy trzęsącym się głosem panna Moneypenny i pan Herder próbowali podziękować jej za pomoc Jamesowi, ale też zestresowani pytali, czy już wszystko będzie dobrze. Zignorowała pana Jacka, gdy próbował zaproponować jej odpoczynek, lub szklankę wody. Jedyną osobą, z którą porozmawiała, był Louis, któremu wyjaśniła co się stało, ale i ta rozmowa była krótka. Bond miał wspaniałych przyjaciół, którzy zachowali się wobec niej wdzięcznie i przemiło, ale ona nie mogła myśleć o niczym innym niż to, by trzymać rękę Bonda, czekając na jego wybudzenie się.

Bond otworzył oczy, wtedy gdy ona zamknęła swoje, zmęczona stresem i lękiem o niego.

💙💗🤍💗💙

#louis and hudson's sherlocks hate club

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top