I met a stranger in the city today
HAPPY BIRTHDAY MISS HUDSON!!
A takze rocznica tego fanfika
czas akcji tego shota to po scandal in the british empire :)
***
James znajdował się w wielkim pośpiechu. Miał dołączyć do Morana i Freda w barze, skąd wyruszy ich następna misja. Nie było to chyba tak ważne jak zadania, które wykonywali wcześniej, ale jako nowy człowiek MI6 chciał zrobić wszystko jak najlepiej. Już był obdarzony wielkim zaufaniem, już im się udowodnił, ale nie chciał stracić tego nabytego szacunku od współtowarzyszy. Jego pośpiech był więc zrozumiały. Nie sądził, że cokolwiek może go teraz zatrzymać, gdy tak szybkim krokiem szedł przez ulice Londynu.
Wydawało się mu, że nic go nie zatrzyma, dopóki nie wpadł na rogu na przechodzącą kobietę. Ciężko mu było stwierdzić, kto z nich spowodował ten wypadek. Może to był on, tak bardzo się spieszący, a może ona, wyraźnie idąca tak smutna i nie patrząca przed siebie. Żadne z nich nie upadło, po prostu trochę się zachwiali, a z ręki kobiety wypadło kilka kwiatów, które Bond postanowił od razu zebrać. Gdy już się nachylił, podniósł z ziemi te białe chryzantemy i miał je oddać w jej ręce, przyjrzał się jej twarzy. Rozpoznał stojącą przed nim kobietę, a jego serce zatrzymał się najpierw ze strachu, a chwilę później zaczęło bić mocniej i szybciej z powodu, którego bliżej nie rozumiał.
Panna Hudson.
Bał się, że mógł być rozpoznany. Nie miał spotkać ponownie ludzi, którzy mogli poznać jego dawną tożsamość. Było to całkowicie sprzeczne z planem Willa, z tym że miał zostać tajnym i nierozpoznawanym agentem numer siedem. Darowano mu życie i miał za to to tylko jeden obowiązek: pozostać martwy w ludzkiej świadomości. Nikt nie miał wiedzieć o tym, że żyje i ma się dobrze.
Poza tym spotkanie znów kogoś z domu na Baker Street 221B bolałoby go za bardzo. Polubił jego mieszkańców, każdy z nich był unikalną i własną osobą, a James wierzył w dobro w nich wszystkich. Hudson była tak fascynująca w tym, że okazała mu z nich wszystkich na początku największą niechęć, na co jednak zrozumiale zasłużył, grając niesympatyczną rolę. Gdy tylko poznała jednak jego prawdziwe intencje, stała się tak miła i ciepła wobec niego. Obiecał jej wspólne i długie rozmowy przy filiżance herbaty, które nigdy nie doszły do skutku ponieważ on — według oficjalnej informacji — umarł. Świadomość, że musiał żyć wiedzą o tych jego niespełnionych obietnic tak bardzo bolała.
W możliwości bycia rozpoznanym, bolałoby także to, że Hudson zobaczyłaby w nim Irene Adler. Nie wiedziałby czy mógłby kontynuować swoje obecne życie, gdyby tak się stało, a możliwość życia jako mężczyzna którym był, była najpiękniejszą rzeczą, jaka mu się przydarzyła. Nie chciał tego stracić, nawet jeśli musiał odrzucić wszystko inne.
A jednak pomimo tylu racjonalnych lęków, tylu obaw przed byciem poznanym, pomimo tego że najbardziej rozsądną rzeczą byłoby odwrócenie się na pięcie i pójście w sobie tylko znaną stronę, coś podpowiadało mu że nie chce teraz opuszczać boku panny Hudson. Chciał z nią porozmawiać, był zainteresowany tym, jak u niej jest. Jego serce biło w ten dziwny sposób i pomimo niepewności, został tutaj, podając kobiecie kwiaty. Liczył na to, że nie zostanie rozpoznany, z makijażem którym zakrył charakterystyczny pieprzyk na twarzy, z wysokimi butami, jakimi zmienił swój wzrost, z głosem bardziej naturalnym, niż ten sztuczny, wysoki, jakim posługiwał się w jej domu.
— Wypadły pani... — odchrząknął jeszcze raz, dla pewności, że jego głos będzie niepodobny do tego, który znała ona. — Jaki ładny bukiet.
— Dziękuję panu za pomoc w zebraniu ich — odpowiedziała mu Hudson, nieznacznie się uśmiechając. A jednak ciągle czuł bijący od niej olbrzymi smutek, którego nie był w stanie zrozumieć, a z którym chciał pomóc.
— Nie ma za co, do usług — uśmiechnął się Bond swoim najbardziej rozbrajającym uśmiechem. Jednak mimo tego, kobieta wcale nie wydawała się pocieszona. Nie rozumiał, co robił źle, nie rozumiał, co jeszcze musi zrobić, by pomóc jej poczuć się lepiej. — A od kogoż pani te kwiaty dostała?
Tu się pomylił. Hudson cała zmarkotniała i wyglądała tak smutno i słabo. Wyglądała jakby w każdym momencie mogła się popłakać. Nie wiedział jak jego słowa mogły w niej wywołać taką reakcję: chciał tylko poznać szczęśliwca, mogącego dać jej te kwiaty.
— Nie dostałam ich od nikogo. Niosę je osobie, od której kwiaty miło byłoby jednak dostać — wyszeptała, jakby bojąc się o tym porozmawiać. Bond nie znał tej strony kobiety. Gdy ją spotkał za pierwszym razem, okazała mu wiele bardziej ekspresywnych i gwałtownych reakcji.
— Och, jestem pewien że ktokolwiek to jest, ucieszy się z pani gestu — powiedział, licząc że przyjazna reakcja tamtej osoby, ucieszy pannę Hudson.
— Niestety to się nigdy nie wydarzy — wyrzuciła te słowa tak gorzko, jakby samo mówienie ich mogło sprawić jej ból. — Wie pan, chryzantemy to także kwiaty nagrobne.
Oh.
— Moje kondolencje — były pierwszymi słowami, które przeszły mu na myśl. Kolejną jego myślą była chęć uderzenia się w głowę, bo przecież mógł to zauważyć z jej przykrego samopoczucia, z jej wyrazu twarzy i z jej czarnej sukienki, jaką miała na sobie.
Jednak ostatnią, najbardziej szokującą myślą, było to że wiedział na czyj grób szła kobieta. W całym Londynie wszyscy rozmawiali tylko o śmierci Irene Adler. O jego śmierci.
— Nie wiem, czy w ogóle mogę pojawiać się przy grobie zmarłej. Byłam dla niej zła przez tak długi czas, a teraz jedynym, co mogę zrobić, będzie zaniesienie tych kwiatów — Hudson już się rozgadała i ciężko było jej się zatrzymać, ale z każdym słowem popadała w coraz głębszym rozpacz, a James również był tak bardzo bezradny.
Bo przecież chciał ją zapewnić, gdy roniła mu swoje serce jako nieznajomemu, że wcale nieznajomym nie był. Bo przecież chciał ją zapewnić, że kwiatów na grobie potrzebuje ciało nieznanej kobiety, o której czasem myślał, kim była i czy byłaby zła wiedząc, że skończy grobie kogoś innego, ale to nie było jego ciało. Bo przecież chciał ją zapewnić o tym, że ciągle żyje i że to nareszcie pełnią życia, nareszcie jako mężczyzna, jakim naprawdę był.
Jednak nie wypowiedział ani słowa mogącego wyjawić, kim jest. Chciał tak wiele, ale to wszystko porzucił. Nikt nie mógł wiedzieć, zwłaszcza osoba z towarzystwa Sherlocka Holmesa.
— Jestem pewny, że nie zrobiła pani nic niegodnego wybaczenia. Cokolwiek to było, nie sprawia to, że nie może odwiedzić pani grobu —tyle jednak mógł zrobić, pocieszyć ją z jej największego zmartwienia. — Ktokolwiek to był, na pewno cieszyłby się z każdego żałobnika.
— Ale... ale pani Adler była tak dobrą osobą — panna Hudson pierwszy raz wypowiedziała jego umarłe nazwisko, potwierdzając że naprawdę chodziło o niego.
— A pani też z pewnością jest dobrą osobą — chwycił ją za dłonie, którymi gwałtownie gestykulowała, by pomóc rozładować jej negatywne emocje. Zaczerpywał oddech spokojnie, z słyszalnym wdechem i wydechem, chcąc by ona poszła jego śladem. — Sam fakt chęci zadbania o grób na to wskazuje. Na pewno nie jest pani nikim złym.
Hudson wbijała w niego puste, ale zaczynające wyrażać coraz więcej z każdym momentem spojrzenie. Może naprawdę jej pomógł, bo zaczęła wyglądać spokojniej i łagodniej. Nie zasługiwała na to, by czuć się tak źle, więc cieszył się, że może poprawić jej nastrój chociaż w jakimś stopniu.
A jednak Bond w środku wiedział, że emocją, którą najbardziej odczuwał, był żal, że nie może pocieszyć jej w pełni, że nie może się przyznać do tego, kim jest.
— Przepraszam — wydukała w końcu Hudson, uspokajając się ostatecznie. — Przepraszam że tak się panu wypłakałam, będąc obcą panu osobą...
Obcy. Byli sobie obcy. Nie znali się, a James tak bardzo nie chciał pozostać jej nieznany. Chciał ją poznać, chciał z nią porozmawiać, chciał toczyć długie rozmowy i dowiedzieć się, kim była ale nie mógł tego zrobić. Mógł tylko pokiwać głową na słowo obcy i zrozumieć, że właśnie tym dla siebie byli.
— Nie ma za co przepraszać. To dobrze że mogła pani pokazać swoje emocje. Jeszcze raz przepraszam za wpadnięcie na panią — schylił głowę w geście poczucia winy. Smuciło go, że każda chwila zbliżała go do opuszczenia jej, jednak wiedział że Fred i Moran nie będą cierpliwie czekać, a spędzanie z nią choć chwilę dłużej równałyby się jeszcze większą bólowi, gdy będzie musiał ją zostawić, by już prawdopodobnie nigdy więcej nie spotkać.
— Idzie już pan? — usłyszał wahanie w jej głosie i mógł się domyśleć, że ona też nie chciała, by on sobie szedł, chociaż przecież nie wiedziała, że on to on, osoba, którą już znała, a mogłaby poznać jeszcze bardziej. — Sprawił pan, że czuje się dobrze pierwszy raz... od dawna.
Serce Jamesa rozpływało się z każdą chwilą, gdy rozumiał, że mógł dać jej komfort, gdy rozumiał, że faktycznie sprawił, że jest jej lepiej dzięki niemu i bał się że przestanie tak być, gdy sobie pójdzie i ją zostawi. To tak bardzo bolało.
— Muszę iść, naprawdę. Przepraszam jeszcze raz — nie powinno to tak boleć, a jednak bolało. Pożegnania nie były niczym dobrym. — Składam kondolencje i życzę by reszta drogi w kierunku cmentarza nie była tak wypadkowa.
— A więc do widzenia panu — Hudson przybrała mniej smutną postawę. Naprawdę pozostawała twarda w obliczu nawet największego cierpienia. Podziwiał to, ale też jej żałował.
— Do widzenia pani — jego głos był ochrypły, jakby nawet jego ciało chciało wyrazić, jak bardzo nie chce jej teraz zostawiać.
Wymienili ostatnie spojrzenie. On chłonął jej pięknych zielonych oczu, jak najwspanialszego widoku. Może oczy bywały przeromantycznione przez literaturę, może wcale nie były same w sobie tak piękne, ale Bond kochał świadomość, że gdy on widzi oczy Hudson, ona też patrzy na niego. Widział jak rozszerzają się jej źrenice, widział jak się mu przygląda, jak go podziwia. Świadomość tego była tak miła, ale ona w końcu odwróciła swój wzrok, nie mogąc przyglądać się nieznajomemu z aż taką czułością.
Gdy jej spojrzenie od niego uciekło, on przyglądał się jej jeszcze przez krótką chwilę, po czym odwrócił się na pięcie, wiedząc że gdyby został tu jeszcze przez chwilę, nie umiałby wytrzymać dalej bez przyznania się przed nią, że ona już przecież go zna.
I chociaż szedł miejsce spotkania ich misji to myślał już tylko o niej. Chciałby zawrócić i pójść do Hudson, by wpaść w jej ramiona, by powiedzieć kim jest, by przedstawić się tak, jak się teraz nazywał, by wyjaśniać jej że jest sobą, prawdziwej niż kiedykolwiek był i że chce też prawdziwie ją poznać.
Jednak tego nie zrobił i po prostu szedł tam, gdzie musiał iść i myślał o kobiecie, o której myśleć nie powinien.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top