I
W dniu opublikowania pierwszego rozdziału, 20 marca przypadają urodziny Hudson. Złóżcie życzenia naszej królowej i zapraszam do czytania!
💗💛💙
Panna Hudson nie spodziewała się w życiu wielu rzeczy. Nie spodziewała się, że ten leń i nierób, który nie płacił jej czynszu, zostanie najsłynniejszym detektywem Londynu. Nie spodziewała się, że przyprowadzony przez niego Amerykanin okaże się taki irytująco uroczy i denerwująco idealny. Nie spodziewała się, że trzy lata po tragicznej śmierci frustrującego Amerykanina, okaże się, że ten jednak żyje i ma się dobrze, że pracuje dla rządu jako specjalny agent i jest równie pięknym mężczyzną, jakim był wcześniej. Po prostu teraz było widać po nim, kim jest: cholernym Jamesem Bondem.
James był blondynem o słodko potarganych włosach z rozbrajającym uśmiechem i pięknymi rysami twarzy. Dodając do tego jego zalotną i flirciarską osobowość, nie sposób się dziwić tłumowi jego fanek, a może nawet i pojedynczych fanów. Dlatego Hudson przekonywała się, że jej nie zależy. W końcu jak ona miałaby zdobyć kogoś, kogo tak wielu chciałoby mieć? Ale gdyby spojrzeć na to z drugiej strony... To oczywiste, że z Jamesem łączyło ją coś szczególnego. Kiedy spotkali się po tych trzech latach, przegadali całe spotkanie, ignorując wszystkich pozostałych, a potem szukali każdej okazji, byle się ze sobą spotkać. Gdy była na siebie zła i zaczęła mamrotać pod nosem, czego w sobie nie lubi, on wyszedł naprzeciw z opowiadaniem o wszystkim, co w niej uwielbia. Zawsze jej słuchał, nawet gdy wszyscy inni mieli już dość tematu. Pomagał jej w przygotowaniu domu do świąt, a potem zmęczony zasnął na jej ramieniu. Już nie mówiąc o tym, że gdy Sherlock znów zaczął być palantem i kwestionował tożsamość Bonda, próbując zdefiniować go jako panią Adler, a gdy spotkało się to z wyraźną dezaprobatą blondyna — panią Bond, James odwrócił od niego wzrok, spojrzał się jej prosto w oczy i powiedział, że jeszcze nie ma w ich towarzystwie żadnej pani Bond.
Te przemyślenia przyprawiały ją o uśmiech i bezsenne noce wypełnione snuciem możliwych scenariuszy zdarzeń. I Hudson żyła swoim snem, tymi marzeniami i scenariuszami, a chociaż bała się nazwać tego miłością lub zakochaniem, bo nawet myśl o byciu zauroczonym ją stresowała, to samo śnienie o różnych możliwościach było czarujące. Do czasu aż wybudziła ją rzeczywistość.
To nie tak, że wczorajsze spotkanie z Bondem było nieudane. Było bardzo udane, tak bardzo udane, że Hudson zaczęła liczyć na więcej w kwestii tej relacji. Był jeden problem — już praktycznie pod koniec, żegnając się, kobieta zauważyła malinkę na szyi mężczyzny, a jej serce złamało się na pół. Bond wyraźnie miał kogoś, z kim pozwalał sobie na coś więcej. I to nie ona była tym kimś więcej. Wprowadziło ją to w nieznane dotąd poletko zazdrości i smętku. Hudson zastanawiała się, kim mógł być wybranek, bądź wybranka Bonda. Czuła w stosunku do tej osoby okropną zawieść. Jednak najważniejsze było upewnienie się, czy ta osoba będzie dobra dla Jamesa. Bo jeśli będzie, to najważniejsze by byli szczęśliwi. A jeśli nie... James z pewnością mógłby się sam obronić, ale i ona nie puściłaby nikomu płazem skrzywdzenia go.
Nasunęło się jej więc pytanie o sprawcę całego zdarzenia. Sprawcę feralnej malinki. I gdy już chciała prosić Sherlocka o pomoc, uświadomiła sobie jedną rzecz. Przecież Sherlock był oczywistym podejrzanym. To on w ogóle zapoznał ją z panem Bondem, znanym wtedy jeszcze pod kobiecym imieniem. Sherlock i James byli dobrymi znajomymi i troszczyli się o siebie, nawet jeśli dużą część ich relacji stanowiły sprzeczki i intelektualne przepychanki. A że Sherlock zawsze zarzekał się, że kobiety mu się nie podobają, to Bond nie będący jedną z nich, musiał być czynnikiem zbliżającym ich do siebie. Na niekorzyść tej teorii przemawiało istnienie Williama Jamesa Moriarty'ego: mężczyzna namieszał Sherlockowi w głowie i niezależnie od specyfiki ich relacji, Mistrz Zbrodni na pewno miał na niego wielki wpływ. Spędzili razem trzy lata, co mówiło samo za siebie. Czy Sherlock mógłby wejść w relację romantyczną z Bondem, ciągle będąc tak blisko związanym z Williamem?
Problemem była nieodgadniona natura Sherlocka, który był nieprzewidywalny, chaotyczny i bardziej zagadkowy, niż zagadki, które rozwiązywał. Mówił jedno, robił drugie, a chociaż widać było, że bardzo dojrzał, to Hudson ciągle pamiętała go z czasów, gdy był w stanie wybuchnąć piętro jej domu. Nie mogła liczyć na jego pomoc w tej kwestii, zwłaszcza że tak bardzo bała się wyśmiania i pytań, dlaczego aż tak jej zależy na życiu miłosnym pana Bonda. A więc sama musiała zostać Sherlockiem Holmesem i rozwikłać tę największą zagadkę Wielkiej Brytanii.
Od czasu kiedy Sherlock rzekomo zginął, nie ośmielała się dotknąć jego pokoju, poza posprzątaniem tam nieco. Gdy John spróbował się tam zakraść, jakby wierząc, że taka właśnie byłaby wola przyjaciela, pogoniła go z miotłą. Pokój miał zostać nienaruszony, jakby Sherlock ciągle tam był. A nawet gdy do nich powrócił, ciągle nie ruszała jego rzeczy, ale dziś musiała zrobić wyjątek, bo ta sprawa była inna niż wszystkie. Weszła więc niepewnie do opuszczonego pokoju. Przedarła się przez stos bałaganu, prawie potknęła o stojące na podłodze połamane skrzypce, ale w końcu dotarła do miejsca, które było jej celem – stała pod wielką tablicą, łączącą informacje, dowody, sylwetki ludzi. Tablicą tak ważną dla Sherlocka, że odtworzył ją, gdy był zamknięty w areszcie. Pamiątka z czasów, kiedy wielki detektyw próbował złapać Napoleona Zbrodni. Wszystkie kropki prowadziły do niego, Williama Moriarty'ego. I chociaż zapewne był to człowiek ogromnie intrygujący i znaczący, to dla Hudson nie posiadał żadnego większego znaczenia, a przynajmniej nie gdy jedną z powiązanych z nim postaci był ktoś o wiele dla niej ważniejszy, gdy w dokumentach i wycinkach mogła znaleźć informacje o Jamesie Bondzie.
Po dłuższym czasie szperania rzeczywiście znalazła to, czego szukała. Nie było tego wiele, jakby Sherlock nie był aż tak zainteresowany tą sprawą, ale w końcu zawsze było to coś. Wycinki z gazet o zakończeniu kariery słynnego primadonny po występie w operze w Warszawie, klepsydra ogłaszająca śmierć w falach Tamizy i jedno zdjęcie, łączące się z Mistrzem Zbrodni, a przynajmniej dwoma osobami, które jako ów Mistrz działały. Tym sposobem pan William i pan Albert stali się dwoma podejrzanymi i dodało to Hudson jakiejś nowej nadziei. Obu mężczyzn kojarzyła głównie tylko z paskudnych sprawach zabójstw, jednego jako mordercę, drugiego jako osobę osadzoną za pomoc i udzielenie środków do wykonania morderczego planu, ale po osobistym poznaniu ich obu nie mogłaby powiedzieć o nich złego słowa. Wydawali się mili, delikatni i szczerze mogłaby zrozumieć, gdyby Bond coś w nich widział, zwłaszcza że ocalili jego życie i pozwolili mu na zaczęcie nowego na własnych warunkach. Jeśli to któryś z nich był partnerem Jamesa, to raczej nie musiała się o niego martwić. Nie znała dokładniej relacji łączących ich z Bondem, ale zaobserwowała, że raczej były dobre. Na Święcie Dziękczynienia James używał zdrobnień, gdy o nich mówił — Al i Will. Z jednej strony mogło to przemawiać na korzyść tego, że któryś był kochankiem agenta 007, a z drugiej strony skoro zachowywał się tak przy ich obu, mogło to oznaczać, że mężczyzna po prostu traktuje tak ludzi, nawet jeśli nie łączyło ich nic więcej. Miała więc podejrzanych, ale nic konkretnego.
Obaj mężczyźni trafili na listę możliwych winowajców, zajmując w niej miejsce obok Sherlocka. Pomimo pozornego posuwania się śledztwa, Hudson wewnętrznie czuła, że tak naprawdę cały czas błądzi, że to musiało być inaczej: nić biegła od pana Williama do Sherlocka, nie od któregoś z nich do Jamesa. Może powinna po prostu pogodzić się z tym, że nie będzie mogła rozwiązać tej zagadki, a malinka Jamesa Bonda i jego możliwy kochanek pozostaną na zawsze tajemnicą. Sama na pewno nie mogła tego rozwikłać, ale z drobną pomocą...
💗💛💙
— Pakujesz mnie w paszczę lwa! — jęknął Sherlock, patrząc z lękiem w drzwi, które mieli razem przekroczyć. — Jeśli nie daj Boże, będzie tam Mycroft... Rozszarpię się na kawałki. A jeśli będzie tam Louis, to zostanę rozszarpany na kawałki. W każdym razie nie ma dobrego rozwiązania.
— A może nie będzie żadnego z nich — zgromiła go spojrzeniem, jak za starych dobrych czasów, gdy mieszkali razem, a jej największym zmartwieniem było to, czy zapłaci jej za wynajem na czas. Ten wiosenny dzień był wyjątkowo gorący, zapowiadający nadchodzące lato i o wiele bardziej wolała schronić się w chłodnych murach niż zwlekać z powodu oporów Sherlocka przed przekroczeniem drzwi. — A może będzie pan William, w końcu to do niego tu przyszliśmy.
— Możliwą obecnością Liama zachęciłaś mnie, bym tu z tobą przyszedł... Jednak sama nie jesteś tu by spotkać się z nim, czyż nie mam racji? — spojrzał na nią, przymrużając pytająco oczy. Wyglądał, jak wtedy, gdy próbował odkryć tożsamość lub motyw zabójcy, lecz Hudson spojrzała na niego swoim groźnym wzrokiem, jakby każąc mu zająć się własnymi sprawami. Sherlock westchnął tylko, poprawił swoje długie włosy i nacisnął na klamkę. — Cokolwiek chcesz zrobić, w końcu się tego domyślę. Panie przodem.
Przeszła przez drzwi, kręcąc głową na bezczelność młodego detektywa. Na wejściu uderzył ją charakterystyczny zapach pomieszczenia. Uwielbiała tę miłą woń starych książek, papierów i kurzu staroci. Zapach towarzyszący niezapowiedzianym odwiedzinom, gdy wpadała z zapytaniem, czy Bond tu jest. Sekcja szósta nie mogłaby mieć lepszej przykrywki niż firma handlowa pełna książek.
Niestety tym razem nie zastała tu Jamesa, ale chociaż zakłuło ją przez to coś w sercu, to tak powinno być, jeśli chciała prowadzić dalej swoje śledztwo. Miała nadzieję, że uda jej się spotkać ludzi, którzy na co dzień przebywali w Bondem i mogli być sprawcami jego malinki. Doznała jednak nieprzyjemnego zaskoczenia, widząc przy blacie obcą kobietę, która chyba nie zauważyła ich przez zakryte włosami oczy. Nie znała jej i z całą pewnością była przekonana, że podczas Święta Dziękczynienia została przedstawiona jej inna dama. To z pewnością nie była panna Moneypenny. Czy do sekcji szóstej dołączył ktoś nowy? A może ta osoba nie miała pojęcia, że pracuje dla tajnego wywiadu wojskowego i była przykrywką dla upewnienia się, że ich siedziba jest postrzegane właśnie jako firma? Czy ona i Sherlock mogli jej zaufać i zapytać o to, czy mogą wejść, odwiedzić resztę współpracowników? Spojrzała na swojego towarzysza wyczekująco, a on również wydawał się zbity z tropu, dopóki w jego oczach nie pojawił się olśnienie, przez które zaczął się gwałtownie śmiać, wręcz zwijając się w środku. Hudson była teraz jeszcze bardziej zdenerwowana. Nie miała pojęcia co się dzieje, tak jak kobieta, która dopiero ich zobaczyła.
— A więc to, co naćwierkał mi pewien ptaszek, to szczera prawda! — wykrzyknął Sherlock i z radością podbiegł do obcej persony, chwytając ją za ręce, co zdezorientowało Hudson nawet bardziej. — Ale byłem przekonany, że to tylko jednorazowe przebranie. Najwyraźniej nawet najlepsi mogą się pomylić. Zadziwiasz mnie, Liamie!
Teraz to Hudson już absolutnie ogłupiała.
— Witaj, Sherlocku — głos kobiety nie był podobny do głosu, którego można by się od takowej spodziewać, chociaż Hudson nie miała zamiaru tego oceniać. I w momencie, gdy zorientowała się, kogo tak naprawdę widzi, postać zdjęła perukę, odsłaniając ładną, męską twarz. Jeśli spodziewała się czegoś w swoim trzydziestoletnim życiu, na pewno nie było to zobaczenie budzącego grozę w całym Londynie Mistrza Zbrodni w przebraniu kobiety. Poprawił sukienkę, jakby próbując odwrócić swoją uwagę od twarzy detektywa, chociaż zaczerwienione policzki nie potrafiły ukryć onieśmielenia. — Przecież wiesz, że gdybym pokazał się publicznie, byłby to niezwykły skandal... Więc o ile chcę pomagać Louisowi i reszcie, to muszę trochę poświęcić. Będąc szczerym, nie mam nic przeciwko sukience, a Bond ma dużo zabawy podczas dobierania mi makijażu... I czyżby to on był tym twoim ćwierkającym ptaszkiem?
— Masz mnie, jak zwykle — odpowiedział Sherlock, a coś w jego spojrzeniu zmiękło, spoglądając na pana Williama wzrokiem ogrodnika, patrzącego na najpiękniejszy kwiat w ogrodzie. W jego głowie musiało pojawić się nagle jakieś przemyślenie, bo jego wyraz twarzy znów wrócił do skupionego wyrazu, jakby dalej podziwiał kwiat, jednak zauważył też rosnące wokół chwasty. — Ale... Chyba nie idziesz ścieżką Bonda? Ta kobieta...
— On nie jest kobietą! — Hudson i Moriarty wykrzyknęli to w tym samym momencie, a ona dla podkreślenia swoich słów szturchnęła jeszcze Sherlocka w ramię. Nie potrafiła zrozumieć, czemu ten uparciuch tak trzyma się przy swoim. Bond jasno wyraził kim jest i nie było tu nic więcej do dodania. Sherlock miał prawo nie rozumieć, a może nawet się nie zgadzać, ale nazywanie Jamesa kobietą było po prostu bez szacunku. Pan William posłał rudowłosej uśmiech, popierając najwyraźniej je działanie i zwrócił się do Sherlocka już sam. — Dobrze wiesz, jak się sprawy się mają. James jest mężczyzną, ja też jestem, nic się nie zmienia.
Widziała, że Sherlockowi trudno przychodzi objęcie umysłem innej perspektywy, ale sama zaakceptowała to od razu. Pan William po prostu lubił sukienki, nawet jeśli nie był kobietą. Hudson czuła coś podobnego, chociaż w totalnie innej sprawy: nie wiedziała kiedy, ale w pewnym momencie życia zorientowała się, że nieważne, czy to kobieta, czy mężczyzna, dla niej to nie miało żadnej różnicy, żadnej preferencji. Jeśli ktoś jej się podobał, mógłby być każdej płci, a jej uczucia by się nie zmieniły. Nie dzieliła się takim odkryciem z nikim, bo trudno było jej mówić o uczuciach, a nawet jeśli się nimi dzieliła, to nigdy co do spraw romantycznych, bała się wyjść na wariatkę... W tym świecie było raczej nie do pomyślenia, by kwestie miłosne mogły działać w taki sposób. Jednak znała swoje uczucia, znała też Jamesa Bonda, delikatnego i uroczego mężczyznę, który w pewnych aspektach nie był podobny do innych mężczyzn. A teraz znała również Williama Jamesa Moriarty'ego, mężczyznę, któremu podobało się noszenie sukienek. Nie wszyscy ludzie działali typowymi zasadami, lecz było to całkowicie w porządku.
— Skoro tak mówisz... — Sherlock chwycił dłoń Williama i przyciągnął ją do swojego serca, jakby chcąc upewnić się, że zostanie ono wysłuchane. — Przepraszam za moją reakcję... Chyba wiesz, że naprawdę masz pełnie mojego wsparcia?
— Udowodniłeś mi to wystarczająco wiele razy — zapewnił go blondyn, cofając rękę z klatki piersiowej Sherlocka, jednak nie puszczając wspólnego uścisku dłoni. Hudson poczuła, że tylko im przeszkadza, ale nie wiedziała jak wyjść z twarzą z sytuacji. Na szczęście rozwiązanie jej problemów nadeszło wraz z pewnym wyjątkowo przystojnym dżentelmenem, który wpadł przez drzwi do biura.
— Hej, Will! Co to za oczarowywanie ludzi w trakcie pracy? Ty to masz tupet! — James wyszczerzył się, jakby sam nigdy nie robił czegoś takiego, podchodząc do nich żwawym krokiem. Hudson spróbowała dojrzeć czy na szyi blondyna istnieje ciągle dowód zbrodni, jednak wysoko postawiony kołnierzyk uniemożliwił sprawdzenie tego. Jedyne co zauważyła, to spływające po jego czole krople potu, najwyraźniej był czymś zmęczony. Zanotowała to w głowie, jednak o wiele bardziej skupiła się na przyjrzeniu się temu, czy pomiędzy nim i którymś z obecnych tu panów była jakaś większa relacja. — O Sherly'ego się nie troszczę, ale biedna Patsy musi na was patrzeć. Nie przeszkadza ci, bym zdrabniał przy nich twoje imię, co?
— Bond... Nie powinieneś być przypadkiem na misji? — odchrząknął William, nie dając nawet pannie Hudson czasu na odpowiedź, w której chciała zapewnić Jamesa, że to przeurocze, gdy używa jej imienia i to w zdrobnieniu, nawet jeśli wszyscy na świecie nazywali ją tylko nazwiskiem. Rozumiała jednak Moriarty'ego, który gwałtownie odsunął się od Sherlocka, jakby przyłapany na gorącym uczynku, chociaż nie rozumiała czemu przy niej nie miał podobnych oporów.
— Louis jest bardziej wyrozumiały, niż ty kiedykolwiek byłeś — skwitował Bond niby z przekąsem, ale coś w jego dumnym wyrazie twarzy mówiło, że uważał swój komentarz za celny. Chwycił Hudson pod ramię, a dopiero później zaczął tłumaczyć, co właściwie się tu dzieje. — Penny nie wzięła niczego na głowę, a biorąc pod uwagę, ile będzie stała na słońcu, jest to kompletnie niezdrowe! Ratowanie tego kraju nie ma sensu, jeśli zapomnę o dbaniu o tych, którzy służą temu krajowi. Poza tym ja też muszę coś wziąć dla siebie... Więc się wróciłem. A teraz, czy nie będzie pani przeszkadzało, jeśli się razem po to przejdziemy?
— Ani trochę — odpowiedziała, uśmiechając się nieśmiało i czując motyle w brzuchu, gdy pomyślała, że mogli iść jakkolwiek, a on wybrał wzięcie jej pod rękę, by iść ramię w ramię. Było jej tak miło i przyjemnie... I czyżby to było zakochanie? Szybko upomniała się w myślach, bo jeśli to w ogóle coś jest to tylko zauroczenie. Przelotne. O którym trzeba zapomnieć, bo przecież Bond z pewnością kogoś ma, malinka mówi sama za siebie, a jego troska o pannę Penny wydawała się aż ponadprzeciętna, dodając do listy kolejną podejrzaną.
Spiesznym krokiem opuścili Williama i Sherlocka, którzy chyba ucieszyli się z pozostania sam na sam, a Bond prowadził Hudson przez kolejne korytarze domu, ględząc coś pod nosem. Ona starała się słuchać, przytakiwała i odpowiadała, ale myślami nie cieszyła się chwilą, błądziła w rozważaniach kim jest dla Jamesa i kim on dla niej jest. Zajęta myślami wpadła na wysokiego mężczyznę, którego prawie przewróciła i sama też niechybnie wylądowałaby na ziemi, gdyby nie szybki refleks Bonda, który chwycił ją w talii, by utrzymać jej równowagę i przyciągnął ją do siebie.
— Przepraszam! — wykrztusiła z siebie, widząc pana Louisa, który prawie upadł i wydawał się co najmniej zdezorientowany. — Nie chciałam, to było niechcący... Czy coś się panu stało?
— Nie, absolutnie nie, niech się Pani nie oskarża — odpowiedział lider sekcji szóstej, tylko się otrzepując. Przyglądał się jej przez chwilę, a później obrócił się na pięcie i nic nie mówiąc odszedł. Wydawał się zestresowany, co zmartwiło kobietę i sprawiło, że poczuła się niezręcznie.
— To było dziwne... Zrobiłam mu coś? — spytała niepewnie swojego towarzysza, którego błękitne tęczówki rozbłysły, gdy usłyszał pytanie.
— Myślę, że Louis czuje się niekomfortowo z myślą, że przyjaźnisz się z Holmsem — powiedział śmiertelnie poważnie, na skutek czego Hudson najpierw osłupiała, a po dłuższym momencie potrzebnym do przetrawienia tej informacji zaczęła chichotać. Chichot po kilku chwilach przerodził się w śmiech, aż musiała chwycić się za brzuch, który rozbolał ją z rozbawienia. Otarła radosne łzy, które pojawiły się w jej oczach i spojrzała na Bonda. Jego brwi ściągnęły się w wyrazie, który mógłby zostać uznany za smutny, gdyby nie szeroki uśmiech, który nadał jego ekspresji wręcz rozmarzonego charakteru. Nie potrafił oderwać od niej wzroku, nawet gdy złapał jej spojrzenie i wiedział, że patrzą sobie w oczy.
— Lubię, gdy się uśmiechasz. I gdy jesteś szczęśliwa. Zrobiłbym wszystko byś była — powiedział w końcu, jakby czując potrzebę wytłumaczenia się ze swojego zachowania, a jego głos był tak dźwięczny i śpiewny, jakby należał do skowronka, nie człowieka. Coś jednak w nim spoważniało. — Ja... Nie przeprosiłem właściwie za wszystkie problemy, jakie ci sprawiłem, wtedy gdy zamieszkałem w twoim domu i gdy podobno umarłem... Nawet nie wiesz jak mi przykro. Jeśli kiedykolwiek przeze mnie byłaś nieszczęśliwa, wiedz że bardzo przepraszam.
— Przeprosiłeś już wystarczająco, a moja odpowiedź ciągle jest taka sama. Po prostu cieszę się, że żyjesz i że tu jesteś — odpowiedziała ze wzruszeniem, słysząc jego wyznanie. Nie uważała, by kompan miał ją za co przepraszać, a wręcz przeciwnie, mógłby przestać tak bardzo troszczyć się o to, czy nie rani innych i po prostu zacząć cieszyć się życiem. — Jesteś za dobry dla tego świata. Kto inny przepraszałby tak za wszystko lub wracał po nakrycie głowy dla współpracowniczki?
— Możesz mieć rację — niby się z nią zgodził, a jego głos znów był skowronkowy, a nie poważny, ale Hudson sprawnym kobiecym okiem umiała wychwycić, że ciągle coś ukrywa. Kolejna kropla potu pojawiła się na jego czole, jednak szybko ją otarł i machnął dłonią w geście "wszystko jedno". Teraz gdy zwróciła na to uwagę, Bond wydawał się nie pasować do sytuacji. Wszyscy, których dzisiaj spotkała, byli ubrani lekko, Sherlock rozpinał koszulę bardziej, niż pozwalała wiktoriańska przyzwoitość, ale w tak słoneczny dzień nikt nie zwrócił mu nawet uwagi, a ona sama założyła sukienkę z lekkiego materiału. Jednak James stał przed nią i w koszuli i płaszczu garnituru. Było jej go żal, bo jak podejrzewała, to było przebranie konieczne do misji. Sam wrócił po coś na głowę dla panny Moneypenny, a nie miał żadnych dogodności dla siebie. Bycie agentem musiało być okropne. — Kapelusz. Po to tu jesteśmy. Nie mam pojęcia, gdzie Penny może trzymać swoje kapelusze. Chyba się nie obrazi, jeśli dam jej mój melonik, co? Ty byś się obraziła, Patsy?
— Ja bym się nie obraziła, to przecież miłe, że dzielisz się swoją własnością — odpowiedziała, na co on cały wydał się jakoś ucieszony i wyruszył w kierunku pokoju na końcu korytarza, a ona podążała za nim. Po przekroczeniu progu pokoju łatwo się zorientowała, że to miejsce było jego królestwem. Ekstrawaganckie ubrania ułożone nierównomiernie w różnych miejscach, kwiatki w dzbanuszku stające na parapecie okna i mnóstwo książek, pozakładanych kartkami papieru, czy ususzonymi roślinami... To wszystko wydawało się komfortowe, miłe i bliskie. Było to definicją Bonda.
Mężczyzna chwycił melonik, przewieszony na stojącym w rogu lustrze i ukradkiem zauważył swoje odbicie, na którego widok zamarł w zamaszystych dotąd ruchach. Patrzył się pusto, niewidzącym wzrokiem, jakby był tutaj tylko ciałem, a jego myśli odfrunęły zupełnie gdzie indziej. Hudson zbliżyła się do niego zaniepokojona i w momencie, gdy w lustrze zaczęli odbijać się oboje, blondyn jakby ocknął się z transu i obrócił się, by ze śmiechem na ustach założyć jej melonik. O wiele za duży kapelusz zsunął się z jej głowy na ziemię, więc automatycznie schyliła się, by go podnieść. I w tym momencie zauważyła walające się po podłodze bandaże. Całe mnóstwo bandaży.
— Bond, czy wszystko dobrze? — wymamrotała, podnosząc się i oddając kapelusz w jego dłonie, których nie chciała wypuścić, a które zaczęły mu się lekko trząść. — Gdyby coś nie grało, powiedziałbyś mi? Ja... Troszczę się o ciebie, a to nie wygląda dobrze.
— Jeśli tak ci zależy, bym powiedział... Zraniłem się ostatnio na misji, Hudson. Trochę paskudnie, ale to nic, o co warto byłoby się martwić, naprawdę. Dbam o siebie — zapewnił z przejęciem, starając się zapanować nad drżeniem głosu i dłoni. Uniósł lekko lewą brew, jakby w wręcz rozbawionym geście, próbując zmienić ton tej rozmowy. — Dziękuje za troskę.
— Nazwałeś mnie Hudson, a nie Patsy... — żachnęła się, czując się ominięta. Lubiła, gdy James nazywał ją tak pieszczotliwie, czuła wtedy, że jest dla niego bliska, jak jego najbliżsi przyjaciele: Will, Al, Sherly i Penny. Wolała być jego przyjaciółką niż odległą panną Hudson. Chociaż czy chciała poprzestać tylko na przyjaźni? Od razu zaczęła ganiać się w myślach, jak mogła pomyśleć o byciu zakochaną. Powinna zmusić się do zaakceptowania tego, że przyjaźń to największe, czego mogła oczekiwać.
— Bo jak jestem poważny, to brzmię poważniej — obronił się on, całkiem sensownym argumentem, z którym nie było sposób się kłócić. — Thomas Jefferson nazywał swoją córkę, Marthę, Patsy, więc robię tak i ja. Jeśli wolisz, bym na stałe pozostał przy nazwisku, to uszanuje twoją prośbę. Będąc szczerym, ja uwielbiam swoje nazwisko, jest całkowicie moje i tylko ja o nim zdecydowałem. Bond. James Bond.
— Zapamiętam w takim razie, Bond, ale ja lubię, gdy używasz mojego imienia albo gdy je zdrabniasz i chyba zaakceptuje twoją amerykańską obsesję.
— Jestem w końcu Amerykaninem, co? Czy ty wiesz, jak trudno przywyknąć do Londynu? Tu życie toczy się zupełnie inaczej, Brytyjczycy są tacy dziwni. Tylko Penny mnie rozumie, cudowna przyjaciółka.
— Przyjaciółka?
— Tak, jedna z najlepszych! Tylko ona jest ostatnim bastionem amerykańskiego akcentu w moich uszach, a poza tym uwielbiam doradzać jej w wybieraniu sobie sukienek. Trochę tęskniłem za wizją posiadania przyjaciółki... No wiesz, przyjaciela, ale kobiety. Na początku chciałem podbudować swoją pewność siebie, czuć się męsko, dlatego że przyjaźnie się z mężczyznami, ale wreszcie zrozumiałem, że to nie jest ważne. Kocham mieć i przyjaciół i przyjaciółkę.
Hudson poczuła cios prosto w serce. Skoro panna Penny była jedyną przyjaciółką Bonda, oznaczało to, że najwyraźniej jej samej nie zaliczył w poczet przyjaciół. Z jednej strony mogła się tego spodziewać — jak mogła porównywać się do osób, z którymi blondyn przebywał na co dzień, jaka mogła myśleć, że jej przyjaźń mogłaby być dla niego równowartościowa? Spędzili razem mnóstwo czasu, ale nie była najwyraźniej mu najbliższa, więc powinna zrozumieć to wszystko i postawić sobie za cel zdobycie jego przyjaźni. Z drugiej strony chciała, aby odwzajemniono jej zakochani... Zauroczenie. A skoro nie była dla niego nawet przyjaciółką, jak mogłaby być obiektem westchnień? Stała w ciszy, starając się utrzymać uśmiech na twarzy, by Bond nie widział jak bardzo osowiała w jednym momencie. Czy miała w ogóle prawo być tu, troszczyć się o niego i jego malinkę? Zwątpiła w sens tego wszystkiego i w jakikolwiek sens: może powinna być na powrót oschłą, nieprzejmującą się pozornie niczym panną Hudson? Zrobiła głupio, dając się zauroczeniu.
— Bond, pamiętaj po co tu przyszedłeś — wymamrotała pod nosem, kładąc dłoń na jego ramieniu, by poczuć jego bliskość. — Twoi współpracownicy pewnie na ciebie czekają, a panna Penny się niepokoi o to, że ciebie tyle nie ma. Dziękuje za uwolnienie mnie od towarzystwa Sherlocka i pana Williama, ale chyba do nich wrócę, by się pożegnać... Muszę już iść.
— To ja dziękuje za przejście się ze mną i wszystkie miłe słowa, które mi dziś powiedziałaś — przyznał mężczyzna, odprowadzając ją aż pod drzwi pokoju, których jednak nie przekroczył wraz z nią. Został w środku, a jego spojrzenie uciekło w stronę lustra. Jego odbicie było teraz samotne, przez co wydawał się zanurzyć we własnych myślach. I kiedy już wydawało się, że nic więcej nie zostanie wypowiedziane, on się odezwał. — Nienawidziłem tego świata i tego, że jest taki niesprawiedliwy, więc postanowiłem go naprawić. Manipulowałem tymi wszystkimi arystokratami, zdobywając ich serca i przeznaczając ich wpływy na wspieranie ludzi, którzy nie otrzymali szans. Nie byłem szczęśliwy, nie kochałem nikogo, ale byłem przydatny, zmieniałem ten świat w lepsze miejsce. Jednak wiele się w moim życiu zmieniło i chociaż nie robię już potrzebnych rzeczy, to gdy jestem tu teraz z tobą, wiem, że świat jest dla mnie dobry. Jestem szczęśliwy.
Nie dało się stwierdzić, czy zdawał sobie sprawę z tego, że powiedział to na głos, czy to były przemyślane słowa, czy naszły go nagle i czy żałował podzielenia się nimi, czy wręcz przeciwnie. Jedyne co Hudson mogła wyczuć, to poczucie jej oszalałego serca, które zabiło mocniej, gdy zdała sobie sprawę, jak osobiste i intymne było to dla niego wyznanie, a pomimo tego to jej się do nich przyznał. Chociaż jeszcze sekundy temu było to dla niej ważne, teraz uświadomiła sobie że nie troszczy się o to, czy jest dla niego nie więcej niż znajomą, czy może przyjaciółką, czy kimkolwiek, nie troszczyła się o to z kim on się spotykał, kto naznaczył go malinką i czemu to nie była ona — po prostu chciała zapewnić go, że go wysłuchała i że będzie tu dla niego. Położyła swoją dłoń na jego klatce piersiowej, próbując wyczuć jego bicie serca, ale zanim zdążyła cokolwiek poczuć, on tylko gwałtownie się cofnął. Nie chciała przekonywać go na siłę, bo może najlepszym co mogła zrobić to zostawienie go samego, by ochłonął, poszedł na swoją misję. Rzuciła ciche do zobaczenia i pozostawiła, zamkniętego w swoim pokoju i swoich myślach.
Nie była pewna, w którą stronę powinna iść. Pod rękę z Bondem szło się jakoś prościej. Błąkała się więc po długim korytarzu, chyba zaczynając rozumieć jak to jest, gdy James gubi się w rozmyślaniach — pewnie czuł się bardzo podobnie: skołowany i chwiejny. Nie pamiętała, którymi drzwiami tu przyszła, więc stawała przed kolejnymi zdezorientowana, nie wiedząc czy robi dobrze. Właściwie już bardzo wielu rzeczy nie wiedziała, nie tylko na płaszczyźnie orientacji w terenie. W końcu usłyszała śmiech Sherlocka, dźwięk nie do pomylenia z żadnym innym dźwiękiem. Słyszała go wystarczająco wiele razy, by na trwałe utrwalił się w jej pamięci. Podążyła więc za głosem, będąc pewna, że w końcu trafi na jego właściciela. Nie pomyliła się, im dłużej kierowała się w stronę pokoju, z którego dobiegał chichot, tym bardziej było oczywiste, że jest tam Sherlock. Zajrzała przez uchylone drzwi, mając zamiar spytać się, czy wraca on z nią, czy planuje jeszcze tu zostać, ale to co ujrzała było więcej niż odpowiedzią.
Sherlock na pewno nie zamierzał wracać, nie teraz gdy William James Moriarty go całował.
Hudson chciała odwrócić wzrok, ale coś w radości obu panów nie pozwalało jej przestać patrzeć. Chodziło o niezwykłe ciepło, jakie odczuwała na myśl, że Sherlock, o którego mimo wszystko się martwiła i troszczyła, nareszcie był szczęśliwy i spełniony. Empatyzowała z tą dwójką, ciesząc się z ich błogości. Pocałunki pana Williama były krótkie i słodkie, to wędrujące w czubek nosa Sherlocka, to w jego policzki lub czubek czoła. Kobieta zastanowiła się, czy Bond też potrafiłby tak rozpieszczać ukochaną osobę, ale od razu skarciła się w myślach, znów skupiając uwagę na Sherlocku i Williamie. Blondyn nagle przestał obcałowywać twarz ukochanego, przenosząc spojrzenie szkarłatnej tęczówki w oczy Sherlocka, który położył dłoń na jego twarzy i pogładził go po bliźnie na oku. Rozumieli się, nawet trwając w ciszy i w pewnym momencie jakby oboje zgodzili się, na to co niechybnie musiało nadejść, zagłębiając się w pocałunku dłuższym i bardziej pasjonującym niż te wcześniejsze.
Hudson od razu oderwała wzrok i wycofała się, domykając drzwi. Cieszyła się, że nie została zauważona, bo teraz poczuła się źle z naruszeniem cudzej prywatności, choćby to co widziała było tylko lekkimi buziakami. Jedyne co pozostało w jej sercu to dziwne ciepło, bo to co właśnie zobaczyła, utwierdziło ją w przekonaniu, że miłość może naprawdę istnieje. I kiedy już wydawało się, że nie ma niczego, co mogłoby ją zatrzymać w powrocie do domu, usłyszała głos za swoimi plecami.
— Przepraszam... Czy nie widziała pani mojego brata?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top