6. Spotkanie z autorem
Rozdział pamięci Enigma2002 (miał być Ci zadedykowany Ty chuju, mogłaś poczekać z usuwaniem konta)
Ten rozdział oparty jest na faktach.
Wymyślonych faktach.
Z poprzedniego dnia pamiętałem niewiele. A może właśnie wszystko. Większość rzeczy wydawała się jednak nierealna i... zwyczajnie głupia. Coś takiego nie mogło zdarzyć się w realnym życiu. A co jeśli to wszystko sen? Popierdolony, niekończący się sen. Czyżby część klątwy Kennedych? Czy wszyscy moi przodkowie, którzy zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach, przeżywają coś podobnego? A może wszystko dzieje się naprawdę. I ten... jebany... pierdolony... skurwysyński skurwysyn... zwany przez wszystkim Autorem... Czy taki chuj może istnieć?
Otworzyłem oczy w zupełnie innym miejscu, którego nie pamiętałem z poprzednich dni. Fakt, z ubiegłej nocy nie pamiętałem praktycznie nic, jednakowoż resztki świadomości pozwalały mi być święcie przekonanym, iż tu jeszcze nie byłem. Leżałem przywiązany linami do prowizorycznego łóżka, tak cienkiego, że można by go raczej określić mianem „prześcieradła na ziemi". Okryty byłem skórami zwierząt, całą twarz wymalowaną miałem kolorami czerwonym i niebieskim, a na ubraniu leżały setki piór. Prawie jak po studniówce. Na domiar złego znowu napierdalał mnie łeb. Kurwa, miałem przestać przeklinać.
Nie mam pojęcia, ile jeszcze czasu po przebudzeniu leżałem w ten sposób na ziemi, wpatrując się w sufit. Nawet nie myślałem o tym, czy nie spróbować się uwolnić. Wszystko jakby straciło sens, chociaż za cholerę nie wiedziałem czemu. O dziwo czułem się bardzo dobrze. Był to najlepszy dzień spośród ostatnich dni. W końcu kompletnie nic się nie działo. Nic, co mogło mieć wpływ na moją sytuację nieżycia. A nawet jeśli tak, to specjalnie o tym nie myślałem. Gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że tak ma wyglądać reszta mojego życia, nie miałbym nic przeciwko temu.
Rzecz jasna, coś tak wspaniałego nie mogło trwać zbyt długo, kurwa mać. W momencie, w którym byłem u szczytu euforii z faktu nieprzerwanego spokoju, do pomieszczenia weszli... Indianie... Tak... Indianie. W moim życiu absurd gonił absurd do tego stopnia, że nagłe pojawienie się Indian nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Ba, był to dla mnie minimalny przebłysk normalności.
– O, panowie Indianie, jak miło panów widzieć. – powiedziałem im, nie bacząc na to, iż popełniłem gafę, gdyż do namiotu wtargnęli nie tylko mężczyźni, ale również i kobiety, chociaż... w tym przypadku powiedzieć na nie „płeć piękna" byłoby czymś w rodzaju zaprzeczenia swojemu własnemu wzrokowi. Były one bowiem tak brzydkie, że można by je wziąć za mężczyzn, którzy stoczyli niejedną walkę na śmierć i życie z niedźwiedziem, za każdym razem przegrywając ją i umierając. Potem pożerał ich misiek, a następnie wysrywał, a kupa gówna wyruszała na kolejne łowy, by znów dać się zabić przez tego krwiożerczego pluszaka.
– To ten? – spytał jeden z Indian.
– To ten – potwierdził drugi, bacznie mi się przyglądając.
– Idzie pan z nami.
I niby mógłbym pisać o tym, jak to heroicznie próbowałem im się wyrwać i uwolnić ze straszliwego wigwamu, potem stoczyłem z nimi walkę za pomocą gołych rąk, odnosząc tym samym poważne obrażenia, ale wygrywając bitwę. A potem o tym, jak uciekłem przez pustynię zmagając się z ogromnymi niebezpieczeństwami życia realnego i względnego, ale po pierwsze – nie chce mi się, a po drugie to nic takiego nie miało miejsca. Powiedzieli, żebym szedł z nimi, to poszedłem z nimi. Wiedziałem, że i tak nie ma nic gorszego od nieżycia, więc co się mogło stać?
Indianie zaprowadzili mnie na środek swojej wioski, gdzie stał ogromny totem czy chuj wie, co to było. Przywiązali mnie do ogromnego pala i kazali czekać.
– A ty, panie Kennedy, nigdzie nie odchodź – powiedział jeden.
– No jasne, dobrze, że mi to powiedziałeś, bo właśnie miałem ogromną ochotę pobiegać. Wcale nie jestem przywiązany do wielkiego, grubego pala. A miałem taką ochotę pobiegać – mówiłem z ironią do tego indiańskiego odpowiednika wiejskiego kretyna, ale chyba nie wyczuł mojej ironii, gdyż przywiązał mnie dwa razy mocniej oraz dla pewności związał mi nogi. Zapowiadał się kolejny cudowny dzień nieżycia...
Siedziałem tak dobre kilka godzin, a mieszkańcy osady przez cały ten czas kierowali na mnie swe wrogie spojrzenia. Byli wyjątkowo paskudni, co trochę mnie zaskoczyło, bowiem byłem przyzwyczajony do tego, iż Indianie to ludzie o pięknych rysach twarzy. Ci zaś wyglądali jak... jak wynik nieudanego eksperymentu jądrowego. Cóż za mordy.
Po kilku godzinach zaczęli się koło mnie zbierać indiańscy wojownicy. Otoczyli mnie, stwarzając atmosferę dosyć napiętą, a gdy cała sytuacja osiągnęła poziom krytyczny pod względem zestresowania mnie, przed moje oblicze przyszedł wódz. Zapowiadało się ciekawie.
– To ty – powiedział tak groźnie, że z emocji omal nie zesrałem się ze strachu.
– Yyy tak... chyba... Istnienie jest względne – zacząłem mówić, lecz wódz od razu mi przerwał.
– MILCZ! – krzyknął. – Tyś jest biała twarz znana jako prezydent Kennedy. Wróg mojego plemienia i wróg innych plemion zamieszkujących te ziemie. Wiele miesięcy temu plemię głupich Amerykanów, których wodzem jest Kennedy, zrzuciło na tę ziemię zabójczą kulę ognia, która utworzyła wokół siebie ogromny dym podobny do grzyba i zmiotła z powierzchni wiele domów i osad.
– A, że bomba atomowa. – W końcu zrozumiałem o czym on bredzi. – No cóż, wodzu. Każdemu się zdarza zrzucić gdzieś bombę atomową, przeprowadzając testy rakietowe i wojskowe.
– Milcz! – kontynuował. – Przez decyzję bladej twarzy wielu naszych współbraci przeniosło się do świata zmarłych, a moje plemię stało się szkaradne. Kobiety wyglądają jak mężczyźni, którzy bili się kilkakrotnie z niedźwiedziem, za każdym razem umierając. Potem niedźwiedź ich wysrywał, a gówno dalej walczyło.
– Cóż za wspaniałe porównanie, sam je pan wymyślił, panie wodzu?
– Milcz, mówię ci to po raz ostatni. Takiego jak ty powinna spotkać surowa kara.
– Co, oskalpujecie mnie, a potem „odeślecie do świata zmarłych"?
– Tak.
– Cóż za wspaniała nowina. Naprawdę, mówię szczerze. Nie ma nic gorszego niż życie względne czy tam nieżycie. Zróbcie to, byle szybko, nie lubię bólu. Użyjcie jakoś dobrze mojego skalpu. A, i postarajcie się odzyskać moje kapcie. Bardzo za nimi tęsknię, zróbcie z nich użytek.
Czerwoni chyba mnie nie słuchali, albowiem zaczęli się już przygotowywać do zabiegu zdejmowania skalpu. Zanim jednak doszło do konkretnych działań, gdzieś z dala słychać było znajomy, donośny głos, krzyczący:
– STOP!
O dziwo Indiańce przerwały jak na zawołanie. Wszyscy odwrócili się w stronę, z której dobiegał głos i... przez dłuższą chwilę nie mogłem uwierzyć w to, kogo zobaczyłem.
– Nie, tylko nie ty... – mówiłem, mając nadzieję, że to złudzenie. – Dlaczego znowu mnie prześladujesz.
Oto przed moimi oczami stał nie kto inny jak ten cholerny menel, od którego udało mi się uciec. Pieprzony śnięty Mikołaj stał na wprost mnie, po raz kolejny uniemożliwiając mi wyjście z tego okropnego absurdu.
– Znasz go? – spytał wódz.
– Owszem – odrzekł menel.
– To wy się znacie? – spytałem, zmieszany całym zajściem, na co wódz odpowiedział mi:
– Tak, ja i biała twarz zwana Rasputinem jesteśmy dobrymi znajomymi.
– Zwana... kim? – nie byłem w stanie w to uwierzyć... Ten... ten cholerny lump... ten menel... Ten śnięty Mikołaj miał być teraz tym cholernym starym ruskim kaznodzieją i jasnowidzem. To brzmiało tak niedorzecznie, że aż... miało wyjątkowe prawo się wydarzyć.
– Tak, mój przyjacielu. Jestem tym Rasputinem. Grigorijem Rasputinem. Znajduję się dokładnie w tej samej sytuacji, co ty. W sytuacji nieżycia, chociaż ja wolę to określać mianem życia względnego.
– Co jest, kurwa. Do tej pory było dziwnie, ale teraz to wszystko przeszło na wyższy poziom dziwności. Zaczynam doceniać kosmitów, bo z tego wszystkiego to oni byli najnormalniejsi.
– Pomyśl sobie, że to dopiero początek. A może już koniec. Kto to wie?
– Co to za brednie. Znowu gadasz tak, że niemożliwe jest cię zrozumieć, ruski dziadzie.
– Zamierzacie coś z nim zrobić? – Rasputin zwrócił się do wodza.
– Mieliśmy go oskalpować, ale może masz lepszy pomysł? – odrzekł wódz.
– Taaaak.... znacznie lepszy... Myślę, że powinien poznać... sam wiesz...
– Ach... Stwórcę? Myślisz, że to dobry pomysł?
– To bardzo zły pomysł, ale zobaczymy, co z tego wyniknie.
Nie miałem bladego pojęcia, o czym dyskutują te dwa przypały. Było dla mnie jasne, że granica absurdu została już przekroczona, nie byłem jednak świadomy, że niedługo cały ten syf, który dokonał się dotychczas, będzie ostoją normalności.
Zaprowadzili mnie do dużego, w całości pustego wigwamu. Nie byłem związany, więc mogłem w sumie spierdolić, ale chciałem poczekać na to, co się wydarzy. Po kilku minutach zaczęło mi się jednak nudzić.
– No, to po cholerę ja tu jestem? Mogli mnie w tym momencie wyprowadzać ze schematu życia, a raczej nieżycia, i raz na zawsze rozwiązać problem rozdwojonych końcówek, łupieżu i przetłuszczonych włosów, tymczasem muszę siedzieć w pustym wigwamie i czekać na chuj wie co. A nie, przepraszam, na „Stwórcę".
– Aleś ty upierdliwy. I przestań tak przeklinać, bo się tego słuchać nie da – powiedział... głos... Dosłownie tajemniczy głos. Nie miałem bladego pojęcia, co się właściwie dzieje. Z pustego wigwamu, w którym nie było możliwości nigdzie się ukryć, więc nikt nie mógł gdzieś siedzieć i mówić do mnie, robiąc sobie jaja, zaczął dobiegać do mnie głos. Do tego nie byłem w stanie stwierdzić, czy dobiega on z góry, z dołu, z przodu, czy z tyłu. Z prawej czy lewej. Był... skurwysyńsko wszechobecny.
– CO, GDZIE, JAK? KIM TY, KURWA, JESTEŚ, SKĄD DO MNIE MÓWISZ? CO TO ZA NUMERY ZNOWU? ZA DUŻO NA JEDEN DZIEŃ!
– Po tylu miesiącach w końcu możemy porozmawiać dłużej i konkretniej, chociaż widzieliśmy się nie tak dawno.
– KIM TY JESTEŚ? ODPOWIADAJ!
– Czekaj chwilę, muszę zrobić odpowiednie podłoże. Jak to w dobrej książce, jeśli ta w ogóle taką jest.
– Książce? Czy ty jesteś... – teraz dopiero zaczęło mi świtać... ta pizda, która do mnie przemawiała była...
– Tak, jestem tym słynnym Autorem. Czemu ja cię w ogóle powołałam do nieżycia, ty upierdliwy typie. Ale do rzeczy, zaplanowałam sobie to, co mam powiedzieć, ale trochę trudno to tak poukładać teraz, więc idę na żywioł.
– Jak to powołać do nieżycia? ZARAZ, TO TY JESTEŚ PRZYCZYNĄ WSZYSTKICH MOICH NIESZCZĘŚĆ!
– Tak. Bardzo mi się nudzi.
– CO JEST, KURWA. Czy to oznacza, że wszystko to, co się teraz stało, to twoja sprawa?
– Otóż to, ale do rzeczy, bo nie lubię zbędnych dialogów. Tak, to może się wydać straszne, ale to ja kieruję twoim życiem, wszystkim tym, co się do tej pory stało. Każde słowo, każdy ruch, każda niedorzeczność to moja zasługa. Dla ciebie było to jedynie kilka dni, dla mnie ciągnie się to już jedenaście miesięcy, bo nie umiem się zebrać do pisania dalszych części.
– To brzmi... To brzmi strasznie... Wszystko to, co do tej pory robiłem, jest po prostu działaniem czegoś wyższego... NIE MA WOLNEJ WOLI, NIE MA NIC. Zaraz, chwila, jeśli to prawda, to to, co teraz mówię, to również twoje myśli?
– Tak, to prawda. Jakby się tak zastanowić, to to naprawdę jest dziwne.
– DZIWNE? DLA CIEBIE? CO JA MAM POWIEDZIEĆ? Chociaż, jakby się tak zastanowić, to ja to ty.
– To akurat nieprawda,. Teraz, mimo że to ja udzielam ci myśli i wszystkiego, jesteś osobną jednostką. Osobnym bytem, osobną częścią tego świata.
– Trochę pocieszające, co nie zmienia faktu, że aktualnie piszesz sama ze sobą. To straszne. Nie masz nic innego, kurwa, do roboty?
– O tej porze tak nie za bardzo. I przestań tak przeklinać.
– To nie ja przeklinam, to ty przeklinasz. Boże, Boże, Boże, całe moje życie jest sterowane przez osobę wyższą. To, co mówię, też. OD PARU MINUT GADASZ SAMA ZE SOBĄ, JESTEŚ NIENORMALNA. Teraz sama się wyzywasz. I nie mów mi, że jestem osobą jednostką! Nawet jeśli to prawda, to cały zabieg, którego teraz dokonujesz, jest... Posrany.
– To jest prawda i w sumie za cholerę nie wiem, co chcę przez to osiągnąć. Ale mogę cię pocieszyć. Chociaż wątpię, że będzie to pocieszające. To, że ja steruję tobą, nie znaczy, że mną nikt nie steruje. Może moim światem też rządzi siła wyższa, która układa wszystko po swojemu, a siłą wyższą rządzi jeszcze wyższa siła i tak w nieskończoność.
– Trochę bardzo przerażające. I na końcu tej drabiny jestem ja? To jest jeszcze bardziej dobijające niż wcześniej.
– To zależy, ty też możesz kimś sterować i ten ktoś może kimś innym i znów w nieskończoność. Poza tym, typie, czym ty się przejmujesz? Przeżywasz właśnie przygodę, jakiej nikt inny, prawdopodobnie, nie przeżył. Dzięki mnie przyczyniłeś się do stworzenia hitu jednego z najpopularniejszych zespołów w Polsce, który za kilka lat, w swoim czasie rzecz jasna, będzie śpiewać cały kraj.
– Dobra, dobra, dla ciebie może być to fajne, ale dla mnie nie. Jak to zakończyć? Czy w ogóle jest jakiś sposób?
– Cóż, może być to trudne, ale... jest jeden.
– JAKI? MÓW, SZYBKO! Zrobię wszystko!
– Zakończyć książkę. Zrobić tak, by cała ta historia doczekała się sensownego albo bezsensownego końca, i raz na zawsze się zamknęła.
– Brzmi... Brzmi całkiem nieźle, ale co to dla mnie oznacza?
– Że będziesz musiał przejść przez wszystkie rzeczy, które wymyślę, aż do momentu, w którym stwierdzę, że trzeba to zakończyć. Dla ciebie będzie to trwać kilka tygodni, dla mnie kilka miesięcy, bo jestem leniwa.
– Więc wszystko zależy od ciebie?
– Większość, ale od ciebie też. Musisz współpracować.
– Brzmi... Brzmi strasznie... ale jeśli to ma zakończyć całą tę cholerną farsę...
Na tym rozmowa zakończyła się. Wyszedłem z wigwamu i usiadłem na ziemi, rozmyślając o tym wszystkim. Świadomość, że jest się przez kogoś sterowanym, jest gorsza niż... niż moje żarty. Siedziałem tak więc i myślałem, jak dotrzeć do końca książki.
– Dotrzeć do końca książki... Do końca książki... – powtarzałem cały czas i nawet nie zauważyłem, jak podszedł do mnie ten cholerny menel Rasputin.
– I co? – spytał. – Zaskoczony?
– Raczej załamany. Ile jeszcze będę musiał przejść, żeby to wszystko zakończyć?
– Cóż, myślę że tego akurat nie wie nikt. Ale cóż, zawsze jest jakieś światełko w tunelu.
– Na ten moment jestem załamany i przytłoczony tym wszystkim, ale mam wykurwisty plan.
– Jakiż to?
– Muszę odzyskać swoje kapcie, a potem zobaczymy, co dalej.
_________________________
Jeśli mam być szczera to nie mam pojęcia co będzie dalej xDD Wiem tylko, że chcę wprowadzić jeszcze kilka postaci z innych uniwersów moich "książek", tych, które są dostępne na tym koncie, lub z tych, które nie są i nigdy nie będą.
I jeszcze raz dziękuję Krzemiona za całą pracę przy korekcie tych wypocin
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top