4. Filozoficzni kosmici (również potworni)

W ślepiach ogromnego psa zobaczyłem swój rychły koniec. Jego przeszywająco przeszywające spojrzenie przeszywało mnie do tego stopnia, że moje przyszyte guziki zaczęły się czuć bardziej przeszyte niżeli przyszyte.

Oczekiwałem już tylko na śmierć zadaną z łap kundla, gdy nagle moim oczom ukazał się widok nieco bardziej niepokojący niż ostre kły Azorka.

Latająca, niebieska lodziarnia na kółkach. Wymysł pijanego psychicznego ćpuna zmaterializował się i stworzył najbardziej przerażającą i piękną rzecz na świecie. Majestat i wdzięk dorównywał towarzyszącemu jej wzbudzaniu trwogi i lęku wśród ludzi. Pojawiała się zwykle wtedy, kiedy nikt nie wiedział o jej istnieniu, żeby pchnąć do przodu akcję utworu. Nikt jej nie oczekiwał, nikt nie rozumiał czym jest i skąd się wzięła, ale każdy oczekiwał.

– Co to kurwa jest? – powiedziałem to, co zwykle wypowiadają ludzie na widok latającej lodziarni pojawiającej się bez kontekstu.

Pies widocznie nie miał podobnych kurwobytnych refleksji, ponieważ widząc zjawisko skrzydlatego samochodu, wykazał się szybkim i zwinnym spierdoleniem.

Byłem skurwysyńsko szczęśliwy faktem, że moje jebane nieżycie przedłuży się o kolejne wybitne dni oczekiwania, aż coś znacznie się dziać. Obiecałem sobie również, że przestanę kurwa przeklinać.

Lodziarnia wylądowała tuż przy mnie. Jej niebieski lśniący lakier olśnił mnie do tego stopnia, że tylko krok dzielił mnie od wyciągnięcia scyzoryka z kieszeni i przejechania nim po całej długości pojazdu, tworząc tym samym napis ku chwale lakieru: „ale wybornie wyborny lakier". Kto bowiem nie czuł kiedykolwiek potrzeby przejechania po takowym pięknym nowo nałożonym lakierze kluczem, scyzorykiem albo chociażby paznokciem? Powstrzymałem się jednak przed tym jakże erotycznym pragnieniem, przypominając sobie, że przyszedłem tu w ściśle określonych celu. Odzyskać kapcie.

Taaaaak. Tylko to mogło odwrócić moją uwagę od pięknego... błyszczącego jak błyszczączka lakieru lodziarni. Miałem już odwrócić się na pięcie i wznosić akcję ratunkową moich kapci, gdy z wozu wyskoczyły na mnie dwa zielone ufoludki w strojach z kartonu i folii aluminiowej. Dzień ten był już tak posrany, że nie zdziwił mnie widok tych ludzi o wielkich jak patelnie czarnych oczach i nieproporcjonalnie dużych głowach. Zresztą, co ja będę opisywał. Z głów wystawały im długie jak... jak kluski antenki. Jeden (ten wyższy i brzydki) miał je dwie, a drugi (ten wysoki i paskudny) jedną i drugą. Zresztą. Jebane ćwoki wyglądały tak samo.

Pamiętajcie że trzeba unikać powtórzeń w zdaniach dlatego stosownie zastosowałem epitety, które stosuje się w zastosowaniu kiedy trzeba je zastosować. Pamiętajcie żeby się nie powtarzać, bo to zmniejsza powagę tekstu przez was pisanego, ale jebać to. Jak więc mówiłem, nie za bardzo zdziwił mnie widok Marsjanków. Miałem określony cel i chciałem go osiągnąć.

– KAPCIE – pomyślałem i miałem już iść odzyskać swe cenne kapcie, gdy jeden z kosmitów położył mi swe ogromne łapsko o długich paluchach na ramieniu, co wzbudziło we mnie dość nieprzyjemne uczucia, a wręcz wstręt.

Odwróciłem się do ufoludka, by wyrazić mu delikatnie swoje zdanie na temat naruszania mojej strefy:

– Co ty, kurwa, myślisz, że ja się ciebie boję? Zabieraj swoje łapsko, bo cię użrę.

– Pan idzie z nami – rzekł do mnie w tak przekonujący sposób, że nie miałem zamiaru mu się sprzeciwiać. Jego ton był tym bardziej przekonywujący, ponieważ złapał mnie za barki i wrzucił do lodziarni, przez co nie miałem szans jakiejkolwiek obrony.

Krzyknąłem tylko jeszcze ostatkami sił, przed wyczerpaniem z lenistwa:

– ALE MOJE PIEPRZONE KAPCIE!

I w tym samym momencie lodziarnia ruszyła w świat, a ja widziałem tylko znikające za chmurami moje kapcie gdzieś w sypialni w Białym Domu.

Myślicie, że to koniec?

Otóż lecieliśmy tak chyba piętnaście minut, a w czasie tych piętnastu minut dowiedziałem się wyjątkowo ciekawych rzeczy wypowiedzianych w języku marsjańskim:

– Beł beł beł bułpułgulululu kikikiki!

– Fikimiki yuoptus?

– Karararara turyrururu....

Słuchałem tego bełkotu przez około cztery minuty, aż powiedziałem zdecydowane:

– Kurwa mać.

Nie mogłem dalej tego słuchać. Widziałem że mówią po naszemu, a ja lubiłem rozumieć, co mówią o mnie Marsjanie. Zebrałem się w sobie i powiedziałem im:

– Pierdolone żółtołby, czy z łaski swojej możecie wyjaśnić mi, o czym tak ślachetnie pierdolita tuż przy mnie? Czuję się wyobcowany i nie jestem pocieszony faktem braku moich kapci, które chciałem dzisiejszego dnia odzyskać. Co ja tu właściwie robię? Jak ja się tu znalazłem? I co ważniejsze, po co?

– Ah no tak, zapomniałem, że pan tu jest – odpowiedział ten siedzący na siedzeniu pasażera i odwracając się do mnie rzekł: – Yyy... Nie wiem. Ale obawiam się, że tego nawet Autor nie wie. Właściwie całe nasze życie to zbiór przypadków, które później tworzą coś pozornie sensownego, co wydaje się sensowne aż do momentu, w którym zaczniemy się nad tym zastanawiać. I mimo, że wszystko ma swój cel, nawet jeśli z początku wydaje się bezsensowne, potem nabiera sensu, który i tak nie ma sensu. A może Autor dokładnie wie, po co tu jesteśmy, mimo to nie chce nam tego zdradzić, a jedynie steruje wszystkimi naszymi ruchami i słowami, które chcemy wypowiedzieć. I wszystko, co powiemy jest z góry zaplanowane przez Autora? Na przykład wybierając między słowami „ser" i „skarpeta", myślę wciąż o „serze", a jednak wybieram „skarpetę", chcąc zmylić Autora, a potem uświadamiam sobie, że tego też chciał Autor. Autor sam chciał zostać zmylony, ale nie zmylił się, bo nie został zmylony. I kim właściwie jest Autor? Na tej samej zasadzie działa to, że się tu Pan teraz znalazł. Gdyż...

– Jebany kosmiczny debilu – przerwałem temu skończonemu kretynowi – prosiłem zaledwie o konkretną odpowiedź, a dostałem jebany wykład filozoficzny. Więc zadaję to pytanie jeszcze raz, licząc na konkretną odpowiedź: po jakiego grzyba ja tu jestem?

– Ależ ja właśnie na to odpowiedziałem, odwołując się do materii i bytów. Tak więc wyobraź sobie...

– MAM TO W DUPIE! PO CO MNIE PORWALIŚCIE?

– Już tłumaczę – odpowiedział kierowca, a po kobiecym głosie mogłem wywnioskować, iż jest to żeńska wersja kosmity, równie brzydka, co samiec tego gatunku. Chociaż zdaje się nieco bardziej ogarnięta. – Jest pan jednym z niewielu ludzi na świecie, znajdujących się aktualnie w sytuacji nieżycia.

Wreszcie ktoś konkretny, pomyślałem.

– Ale właściwie czym jest nieżycie? Czy każdy z nas właściwie żyje? Zarówno kosmici, ludzie i kobiety mogą znajdować się w sytuacji nieżycia, dopóki nie zrozumieją, że ich życie jest krótkie i trzeba je wykorzystać. Kto bowiem tak naprawdę żyje, jeśli jego całe życie kręci się wokół określonego schematu? Porywanie raz na jakiś czas prezydentów może pozwolić chociaż raz wyrwać się z tego schematu.

– Ale czyż i tym nie wpisujemy się w jakiś schemat? – spytał drugi kosmita, a ja zostałem wciągnięty w najnudniejszą rozmowę filozoficzną we Wszechświecie.

– Porywamy prydentów z częstotliwością jednego na miesiąc, więc TAK Masz rację. Chcąc wyjść ze schematu i zacząć żyć, wciągnęliśmy się w nieżycie!

– JAK Z TEGO WYJŚĆ?

– CO ZROBIĆ, ŻEBY AUTOR NIE PRZEWIDZIAŁ NASZEGO BYTU?

– ALE TO WSZYSTKO JUŻ JEST Z GÓRY ZAPLANOWANE, BYTU NIE DA SIĘ ZMIENIĆ.

– Na miłość Boską, odstrzelcie jakiś głupi numer, żeby wyrwać się ze schematu – powiedziałem w porywie rozpaczy, tylko po to, żeby ci cholerni filozofowie przestali się zatracać w swojej filozofii.

– Kennedy ma rację – rzekła kosmitka.

– To co robimy?

Kosmiczna laska tylko uśmiechnęła się głupio do swojego towarzysza, po czym szarpnęła niespodziewanie za kierownicę, tak że lodziarnia skręciła gwałtownie w prawo, a ja wylądowałem twarzą na ściance pojazdu, zmieniając tym samym na jakiś czas formę swojego nosa. Cały ten idiotyczny zabieg miał po prostu zmylić wielkiego wszechwiedzącego Autora.

Jak dla mnie cały ten „Autor" to wymysł filozoficznego pierdolenia kosmitów. Kto to w ogóle jest? Skąd pomysł, że coś takiego może istnieć i kierować światem? Uważam, że ktoś taki nie istnieje i nie uwierzę w niego, dopóki nie zobaczę.

Tak czy inaczej, wracając do tematu. Lodziarnia skręciła tak gwałtownie, że przekląłem swoje życie i z rozwalonym nosem usiadłem przy ściance, na którą aktualnie przechylona była lodziarnia. Siedziałem tak przez kilka sekund, myśląc, że po tej gwałtownej akcji będę mógł zaznać spokoju, ale rzecz jasna szanowna pani kierowca zdecydowała inaczej. Zaraz potem wykonała kolejny szalony ruch, tak że mój nos nastawił się na ściance naprzeciwko po wcześniejszym przestawieniu się. Sytuacja powtarzała się kilkanaście razy i za każdym razem mój nos przestawiał się i nastawiał. Były to zdecydowanie najbardziej gwałtowne chwile w moim życiu, niebawem jednak miał nadejść ich kres.

Oto kierująca pojazdem kosmitka straciła kontrolę nad lodziarnią i chcąc zaskoczyć „Autora", zaskoczyła sama siebie widokiem nieubłaganie zbliżającego się podłoża. Wychyliłem się ździebko i w momencie, gdy zobaczyłem w przedniej szybie czubki drzew i krzaki tonące w ciemnościach nocy, dzieliły nas już sekundy od tak zwanego „pierdolnięcia".

Nastąpiło jedno wielkie ŁUBUDU, potem TRACH i HUPPPS, i ŁUPS, i SZURUMBURUM BĘC. Aczkolwiek nie mogę tego opisać ze względu na zbyt dużą dawkę przemocy wymierzoną przez drzewa względem lodziarni. Poza tym chyba zemdlałem, więc nic nie pamiętam. Albo po prostu chcę przejść już do sedna, nie zajmując się bezsensownymi opisami, których i tak jest tu wiele. Sami wybierzcie, która wersja wam pasuje.

Kiedy doszło do mnie, co się stało, leżałem kilkanaście metrów od lodziarni, nie wiedząc, co się stało i jakim cudem jest już noc. Rozejrzałem się po okolicy, spostrzegając w pewnym momencie kilka metrów ode mnie wielki napis Gdynia Maxim.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top