3. Mój potworny pogrzeb
Dwa dni, w trakcie których oczekiwałem na swój pogrzeb, ciągnęły się jak sierp z dupy. Zauważyłem wtedy pewną prawidłowość: gdy chce się odłożyć w czasie jakąś rzecz, czas jak na złość przelatuje szybko, tak jak wakacje. Natomiast gdy chce się... gdy chce się, żeby coś stało się szybko... Nosz kurwa mać, straciłem wątek. Zresztą, raczej wszyscy wiedzą, o co mi chodzi.
Tak czy siak, przez te dwa dni zdążyłem dokładnie przeanalizować swoją sytuację i stwierdzić, że jest ona bardzo korzystna, o czym mówiłem już poprzednio. Zauważyłem też pewną prawidłowość, albowiem uświadomiłem sobie, że sto pięć lat temu tego samego dnia zmarł mój pradziadek, ale.. to pewnie tylko zwykły zbieg okoliczności.
Tak więc, jak mówiłem, dni, podczas których oczekiwałem na swój pogrzeb, mijały mi wyjątkowo wolno. Wreszcie jednak na kalendarzu pojawił się dzień pański 25 listopada 1963. Uświadomiłem sobie wtedy, że dni te wcale nie mijały tak wolno, a jedynie ja, wmawiając sobie, że mijają wolno, sprawiłem, że mijały wolno. Gdybym myślał natomiast, że mijały szybko, nie nudziłbym się tak i szybkość przytłoczyłaby wolność, a pragnienie wolności było w tymże momencie niepożądane, bo wolność, o której myślałem, była wolnością ślimaczą, nie zaś tą, o której piszą poeci wiersze i ody, chociaż znalazłby się taki poeta, który pisałby ody o wolności ślimaczej, pomijając tę, o której marzą Indianie w rezerwatach, na terenie których tak hobbystycznie przeprowadzałem próby nuklearne. Oczywiście nie łudzę się, że ktokolwiek zrozumiał mój wywód dotyczący wolności pojmowanej na sposób ślimaczy i indiański.
Tak czy siak, nadszedł dzień 25 listopada, a ja miałem okazję uczestniczyć w swoim pogrzebie. Oczywiście z samego rana ment walnął mi półgodzinną przemowę na temat tego, co powinienem robić, a czego nie powinienem robić w czasie tego wzniosłego wydarzenia, co chwilę powtarzając frazę: ,,TO WAŻNE I NIE WAŻ SIĘ TEGO ŁAMAĆ, BO CAŁY NASZ MISTERNY PLAN PÓJDZIE W PIZDU". Uznałem jednak, że nie jest to ważne i że ten chuj coraz bardziej sobie pozwala, nie mówiąc do mnie per pan. Postanowiłem jednak nie zwracać mu wtedy na to uwagi, gdyż wyjątkowo zależało mi na czasie. Ubrałem więc stosowny garnitur (taki, na którym nie było śladów krwi, ewentualnie ketchupu) i wyszedłem z domu jak gdyby nigdy nic. Dopiero w połowie drogi do... no właśnie, dokąd? Dopiero w połowie drogi zrozumiałem, że nie wiem dokąd idę, gdzie jestem i gdzie byłem połowę drogi temu. Właściwie nie wiem, czy była to połowa, czy 3/4 drogi, a może 1/4? Z tym, że skąd i dokąd? Macie czasem tak, że budzicie się w piwnicy u dziadka mroza, a na kilka dni później jak gdyby nigdy nic idziecie na swój pogrzeb, nie wiedząc gdzie się znajdujecie i gdzie właściwie chcą was pochować? Jeśli tak, to znaczy, że macie wyjątkowo dobrego dilera. Tak więc ja właśnie tak miałem.
– Podobno kto pyta, nie błądzi – rzekłem sam do siebie, stojąc na środku ulicy i właśnie wtedy zebrało mnie na przemyślenia filozoficzne: – Jeśli kto pyta, nie błądzi... a błądzić jest rzeczą ludzką... To czy pytający nie jest człowiekiem?
Moje rozmyślania przerwał gwałtowny i przenikliwy pisk opon. Odwróciłem się i ujrzałem zatrzymujący się tuż przede mną samochód marki "nie wiem" (nigdy nie byłem dobry w odróżnianiu samochodów). Dosłownie kilka centymetrów dzieliło mnie od tego, by ze stanu nieżycia przejść całkowicie do stanu całkowitego kopnięcia w kalendarz. Oczywiście z czarnego pojazdu z przyciemnianymi szybami wyszedł nie kto inny jak ten pierdolony Święty Mikołaj. Wyskoczył z pojazdu i puścił skierowaną we mnie wiązankę tak wymyślnych słów, że przez kilka sekund nie mogłem ruszyć się z miejsca z wrażenia:
– Ty pierdolony pierdolcu, wyniku jebania koparki… – oczywiście nie mogę powtórzyć całego jego wywodu. Byłaby to wtedy najbardziej wulgarna książka świata, która wywołałaby mniej więcej to samo, co pozycje takie jak ,,Młot na czarownice" i ,,Mein kampf". A ja zdecydowanie wolałbym, żeby w bibliotece znajdowała się w dziale biografii przygodowych niżeli w dziale powieści najfatalniej oddziaływujących na społeczeństwo, wywołujących w ludziach różnorakie zwierzęce instynkty (jeśli taki dział rzecz jasna istnieje). Najbardziej uraziło mnie jednak to, że ten... śmierdziel... ta... pokraka... ten Święty Mikołaj spod ciemnej gwiazdy nie używał do mnie zwrotu per pan, a nawijał na mnie na ty, jak to jakiegoś kolegi. Nie mogłem tego tak zostawić.
– Tyyy (tu użyłem bardzo brzydkiej wiązanki licznych nietaktownych wyrazów). Jak śmiesz mówić do mnie per ty. Nie szanuję cię tak bardzo, że gdybym miał taką moc, to sklonowałbym cię, potem osiedlił w rezerwacie dla Indian jako plemię Fjutsów, a następnie pozwoliłbym sobie na tym terenie na próby nuklearne, tak żeby twoim klonom wyrosły dwie głowy, a na tych dwóch głowach przeprowadziłbym osobiście podwójny zabieg lobotomii. – wyrzuciwszy z siebie wszystkie negatywne emocje, poprawiłem krawat i spytałem już nieco łagodniejszym tonem: – Więc po chuj tu przybywasz?
– Mówiłem, żebyś.. to znaczy, żeby wielki szanowny Pan Prezydent nie wychylał się, bo niektóre osoby, widząc że żyjesz, aczkolwiek nie żyjesz mogą poczuć lekki dyskomfort i, że tak powiem, dostać ataku serca. Czy więc zechce Pan Prezydent USA wsiąść do samochodu i po prostu pojechać na swój pogrzeb, nie zwracając na siebie aż takiej uwagi?
Ten ton zdecydowanie bardziej mi się podobał, postanowiłem więc jak raz posłuchać Świętego Mikołaja. Chociaż wątpię, że samochód wyglądający jak bakłażan zjedzony przez konia, potem wysrany, jeszcze raz zjedzony i jeszcze raz wysrany, nie zwracałby na siebie uwagi.
Bez zbędnych ceregieli pojechaliśmy więc w drogę na mój pogrzeb. Oczywiście ceregiele były, jednak jestem zbyt leniwy, by wszystko to opisywać. Po drodze dowiedziałem się, że moja lokalizacja to Waszyngton. Przez cały ten jebany czas spędzony u Dziadka Mroza nie załapałem, że znajduję się w swoim mieście, gdzie zostawiłem swoje ulubione kapcie. Miałem tyle okazji, żeby po prostu pójść tam i je odebrać, a zamiast tego bezsensownie siedziałem na dupie, rozmyślając nad sensem nieżycia i słuchając Elvisa.
Dzisiejszej okazji nie mogłem jednak zmarnować. O czym chyba już wcześniej mówiłem.
Ulice Waszyngtonu były wyjątkowo wyludnione. Raz na jakiś czas chodnikiem przeszła murz... Amerykanka afrykańskiego pochodzenia albo Amerykanin afrykańskiego pochodzenia. W ogóle zdawało mi się, że wszystko jest takie bardziej szare i ponure, a całe społeczeństwo, które można było spotkać na ulicy, stało się ciemnoskóre. Ulice wydały się ciemniejsze, domy bardziej ponure, niebo jakby pokryte chmurami burzowymi. Nie spodziewałem się, że moje nieżycie sprawi, że świat stanie się taki ponury.
Poczułem się przez to taki ważny i nagle moje ego wypierdoliło poza skalę. Nie każdy, kto umrze może liczyć na tak smutną aurę na swoim pogrzebie, a tu nawet siły natury odczuły straszliwą stratę mnie.
Dopiero kiedy wysiadłem z samochodu, uświadomiłem sobie, że cała ta ponura aura była spowodowana przyciemnianymi szybami.
Zatrzymaliśmy się gdzieś w okolicach Białego Domu. Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, co to za ulica i chuj mnie to obchodziło. Zebrał się już tam duży tłum ludzi, a wszyscy tak samo zapłakani albo śmiertelnie poważni niczym na urodzinach mojej ciotki.
– Chodźmy trochę dalej – zaproponował ten siwy bałwan, a ja posłusznie poszedłem za nim.
Z miejsca, w które mnie zaprowadził dokładnie widać było cały kondukt pogrzebowy. Wszystko było zrobione z rozmachem i nawet jeśli miałbym jakieś wątpliwości co do swojej sytuacji nieżycia, myślę, że widząc całe to szaleństwo ostatecznie oddałbym rację temu pierdolonemu mentowi.
– Jak ci... to znaczy Panu Prezydentowi podoba ten pogrzeb?
– Jest chujowy – odpowiedziałem w pełni świadomie. – Jest zupełnie nie taki, jak sobie wymarzyłem. Miałem taką nadzieję, że w czasie przemarszu będzie puszczany Elvis albo on sam będzie łaskaw na niego przyjść i zatańczyć nad moim grobem. A to... To jest... to co tutaj się wyprawia... Każdy Kowalski mógłby wygrać taki pogrzeb w płatkach śniadaniowych.
– Już chyba nigdy Pana nie zrozumiem.
– Powiedział Święty Mikołaj, który zapewne nigdy nie wciągał Tik Taków nosem.
– JAK TO SIĘ MA DO RZECZY DO CHOLERY?
– Nijak, aczkolwiek mam propozycję nie do odrzucenia.
– Jaką?
– Miałem kiedyś takie ładne kapcie...
Wyjaśniłem mu więc, na czym polega mój plan. Korzystając z okazji, że większość ludzi była wtedy na moim pogrzebie, mogłem pójść tam, szybko wbiec do sypialni i odzyskać moje kapcie. Musiałem jednak zdać się na łaskę tego siwego jełopa. Bo miał samochód, a moje leniwe dupsko nie miało zamiaru iść na piechotę ten jakże zabójczy dystans stu metrów.
– Wybitny plan, podwiozę Pana pod Biały Dom, pod warunkiem, że odpowiesz mi na jedno pytanie.
– Jakież to?
– Co zozole w sobie mają, że je wszyscy wpierdalają?
Na to pytanie niestety nie znałem odpowiedzi. Zadał je tak niespodziewanie, było takie... filozoficzne, łączące ze sobą grecką mitologię, humor, grę słów i na dodatek przekleństwo. To było zbyt wiele jak dla mnie. Spuściłem głowę i poszedłem gdzieś z dala od pogrzebu.
Usiadłem na schodach prowadzących do jakiegoś domu prywatnego. Najwyraźniej Śnięty myślał, że po takim pocisku nic już nie wymyślę, będę siedział pokornie czekając na znak od Boga. I miał rację. Nie spodziewał się jednak, że znak od Boga faktycznie się pojawi. Oto tuż przede mną, jakby z podziemi wyrósł mały smarkacz jeżdżący na różowym rowerku w tę i nazad po całej ulicy, kiedy reszta społeczeństwa opłakiwała moją śmierć. To był ten znak, znak, że ja i kapcie jesteśmy dla siebie stworzeni. Pozostało mi jeszcze pytanie, jak zapierdolić temu małemu szczeniakowi rower?
– Ej, szczeniaku! – zawołałem do niego. Moje podejście do dzieci było zawsze na wysokim poziomie – Chcesz się przyczynić dla dobra kraju?
Na te słowa żaden szanujący się Amerykanin nie mógł nie mieć odzewu. Mały skurwiel od razu oddał mi rower, bez zająknięcia się. Poczułem narastający we mnie patriotyzm, widząc tak oddanych obywateli w tak młodym wieku. Ten chłopak oddał teraz swój rower dla kraju, kiedyś odda za niego życie na bagnach Wietnamu. Za kraj, którego kultura wyrosła na śmierci miliona Indian. Kraj, który przyczynił się do upadku kultury Apaczów. Kraj, gdzie możesz w każdym sklepie spożywczym, idąc po gumę do żucia, kupić karabin maszynowy. Kraj, który wypierdalał się, wpierdala i będzie wpierdalać w politykę innych krajów, dzięki czemu jeszcze bardziej pierdoli wszystko, co było do tej pory spierdolone, udowadniając tym samym, że to, czego nie da się jeszcze bardziej spierdolić, da się jeszcze bardziej spierdolić. To jest to! To jest Ameryka! Amerykański sen i wolność! Znaczy, na pewno nie dla Indian oraz tych wszystkich na plantacjach bawełny. Kocham ten kraj!
I wtedy nagle zaryłem zębami o krawężnik. Byłem na miejscu. Biały Dom i moje kapcie.
Musiałem pomyśleć, jak tam się przedostać. Mieszkałem tam przez dobre pięć lat, wiedziałem więc, że nie tak łatwo się tam dostać, ale i znałem takie miejsca, którędy każdy jełop mógłby przejść. A było takie jedno konkretne miejsce. Przy mniej widocznej części ogrodzenia rosło wielkie drzewo. Takie wielkie wielkie. Nie będąc Tarzanem, patrząc nieraz na nie, wiedziałem, iż mógłbym na nie wejść bez żadnego problemu.
Odszukałem więc owo miejsce, wspiąłem się na drzewo i bez najmniejszego problemu przeskoczyłem na drugą stronę ogrodzenia, prosto na teren Białego Domu.
– Coś za łatwo mi poszło – powiedziałem sam do siebie i zacząłem się kierować w stronę wejścia na teren budynku.
Oczywiście, było zbyt spokojnie, więc prędzej czy później spodziewałem się, że zadziała prawo Murphy’ego, powodując tym samym, że moje życie nabierze tempa.
Oczywiście, nie myliłem się. Kiedy dążyłem do wejścia, usłyszałem tuż za sobą warczenie psa. Dużego psa... Nie takiego, który mógłby z wściekłością rzucić się na mały palec u nogi, po czym wystraszyłby się motylka. To był ogromny... czarny... (znaczy afroamerykański) wściekły... krwiożerczy… rottweiler... Wiem, że był morderczy, w końcu sam zleciłem jego wyszkolenie na bezlitosną maszynę do zabijania.
Nie wiedziałem, co robić. Rozsądek podpowiadał wycofać się spokojnie, tak żeby nie zwracać na siebie uwagi, pragnienie posiadania kapci mówiło zaś: RUN FOREST RUN!
I w tym właśnie momencie pies zaszczekał złowrogo kilka razy, co sprawiło, że już nie pragnienie posiadania kapci skłoniło mnie do biegu, a pragnienie przedłużenia życia, a raczej nieżycia o parę sekund. Biegłem i biegłem, a rottweiler cały czas był o krok za mną, doganiając mnie. Dotarłem do drzwi. Szybko szukałem kluczy pod wycieraczką. I wtedy właśnie stwierdziłem, że tym razem ich tam nie ma.
Usłyszałem złowrogie warczenie tuż za plecami. Odwróciłem się. Przede mną stał rozwścieczony czarny, znaczy afroamerykański pies, patrząc na mnie zabójczym wzrokiem.
– Nosz kurwa… – rzekłem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top