psycho
- Wstawaj, wystarczy już spania – warknął Calum, szarpiąc blondynkę za ramię. Zniknęła aura dobroci, pozostały jedynie zimne oczy i broń wymierzona w jej skroń.
Riley otworzyła szeroko oczy. To był czas na modlitwę. Tak właśnie miała skończyć. Z daleka od domu, w obskurnej klitce, leżąc na podartej kanapie. Koniec kojarzył jej się ze starością. Ze spokojnym odpłynięciem w krainę snu. Nie bała się śmierci, to absurdalne. Była stanowczo za młoda, żeby umrzeć. Nie mogła umrzeć. Nie w ten sposób.
- Calum, nie musisz tego robić – wyszeptała, powoli się podnosząc. Cały czas utrzymywała kontakt wzrokowy. – Daj sobie pomóc.
Wyciągnęła dłoń w stronę jego własnej, opuszkami palców przejeżdżając po twardej skórze. Pragnęła w jakiś sposób wpłynąć na jego zachowanie – w głębi duszy wiedziała, że wcale tego nie chciał, a wydawało mu się to jedyną słuszną drogą. Szeptała bezgłośne prośby, cały czas wpatrując się prosto w oczy. W końcu się zawahał i odłożył broń na szafkę. Tym razem Riley wygrała, ale jak długo mogła znieść ciągle wymierzoną w jej czoło broń?
Chłopak opadł na miejsce obok niej i wydał z siebie przeraźliwe jęknięcie. Plecak odrzucił w kąt niewielkiego pokoiku – widocznie do tego przywykł. Wszystkie jego ruchy zdradzały przebywanie w tym toksycznym środowisku od wielu lat. Wpływało to równocześnie na jego psychikę – zdradzał zaburzenia bipolarne. Mógł jej grozić bronią, by po chwili siedzieć obok z twarzą ukrytą w dłoniach, żałując popełnionego czynu.
- Jestem pieprzonym psychopatą – wymamrotał, biorąc głębokie oddechy.
- Jesteś – przytaknęła, obejmując się ramionami. – I może będę tego żałować, że trafiłam akurat na ciebie. Ale chyba mogło być gorzej.
- Wiesz, co jest straszne... Że ty kiedyś będziesz taką samą psychopatką, jak ja. To miejsce cię zniszczy, Riley.
- Skoro nie ucieknę... Chyba nie mam innego wyjścia, co? – wymamrotała cicho, nie do końca godząc się z tą perspektywą. – Nie chcę wyjść na marudę, ale przyniosłeś coś do jedzenia?
Nieznacznie przytaknął, po czym podniósł się z prowizorycznego łóżka i pokuśtykał w stronę plecaka. Kolejne jęki zaalarmowały blondynkę – działo się z nim coś niedobrego.
- Calum, wszystko w porządku? Jesteś ranny. – Bardziej stwierdziła fakt niż zadała pytanie.
Małymi kroczkami, mając w pamięci jak bez wahania przykładał broń do jej skroni, podeszła do opartego o ścianę chłopaka i uniosła czarną koszulkę, odsłaniając umięśniony tors, pokryty milionami niewielkich blizn. I jedną świeżą raną, z której sączyła się krew. Riley zacisnęła usta i pozbawiła bruneta górnej części garderoby.
- Usiądź. – Tym razem to ona wydawała rozkazy tonem nieznoszącym sprzeciwu.
W rzeczach, które zostały wcześniej odrzucone przez Caluma, odnalazła niewielki zestaw do szycia, który zawsze nosiła przy sobie i swój mundurek pracowniczy. Przezorny zawsze ubezpieczony, dlatego plecak miała wypchany rzeczami, które na pierwszy rzut oka wydawały się niepotrzebne, ale kiedy zaczepiała ulubionym sweterkiem o stare deski w restauracji biała nić i igła wydawały się niezbędne. Problem tkwił w tym, że kompletnie nie wiedziała co powinna zrobić.
- Zrób to szybko, postaram się nie krzyczeć zbyt głośno – zapewnił z szelmowskim uśmieszkiem na ustach.
a.n/ god praise zapas, abstrahując byłoby mi niezmiernie miło gdybyście zostawili po sobie jakiś komentarz, co sądzicie o tej historii :')
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top