madness
- Co do cholery?! To jakieś szaleństwo! – Jej głos wciąż był o oktawę wyższy niż przewidywała ustawa, a brunet uważnie obserwował jej reakcje.
Niemożliwe, nie mieli nowych od dłuższego czasu. A może mieli, a on jako samotnik tego nie dostrzegał. Zawsze docierał na miejsce zbyt późno. Fakt faktem, blondynka stojąca tuż przed nim wyglądała na przerażoną, a rozbiegany wzrok lustrujący świat dookoła niej podpowiadał, że nie potrafiła się odnaleźć w tej sytuacji. Mógł ją równie dobrze zabić – nie wyglądała na taką, która by sobie poradziła w jego świecie.
- Powinnaś się zamknąć, bo w każdej chwili mogę ci wpakować kulkę w czoło – wymamrotał, wyciągając z plecaka potrzebniejsze rzeczy. Na wagę złota okazała litrowa butelka wody i batoniki czekoladowe, które Riley pochłaniała kilogramami.
Blondynka prychnęła pod nosem i oparła się o zimną ścianę. Znajdowała się w jakimś zapomnianym przez Boga miejscu, razem z mężczyzną, który groził, że przestrzeli jej mózg, gdy tylko nadarzy się dobra okazja. Ale gdy jej nie groził bronią i nie przeglądał zawartości jej plecaka mogła stwierdzić, że był całkiem przystojny – w słabym świetle mrugającej lampy zauważyła ciemne, niemalże czarne, włosy, które skręcały się w niewielkie loczki. Wyglądało na to, że właściciel nie rozczesywał ich od dłuższego czasu, jednak sprawiało, że nie przypominał seryjnego mordercy, a jedynie chłopca, który znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie.
- Posłuchaj, naprawdę bym doceniła, gdybyś...
- Naprawdę doceniłbym, gdybyś się zamknęła – wycedził przez zaciśnięte zęby, robiąc stanowczy krok w jej stronę. – Musimy się stąd zwijać, o ile chcesz przeżyć.
Nie zważając na ból, który jej przy tym zadał, chwycił Riley za łokieć i pociągnął za sobą w ciemność. Świat dookoła niej był martwy – jakby czas stanął w miejscu. Marsz ciągnął się godzinami (a może to były minuty? Może sekundy?), a mężczyzna nie odezwał się słowem. Zaczynała tracić nadzieję na to, że znajdowała się w Nowym Jorku.
W końcu stanął i wepchnął ją do niewielkiego pomieszczenia. Przypominało niewielki pokoik, w którym kiedyś zwykła pomieszkiwać, dopóki jej się nie poszczęściło.
Brunet odłożył broń na niewielki stolik i wysypał zawartość plecaka na prowizoryczne łóżko. Właściwie to nawet nie można było tego nazwać łóżkiem – kilka zbitych desek i kanapa z pociągu metra przecież nie mogły być nazwane tym tytułem.
- Proszę cię, wyjaśnij mi, co tu się dzieje. – Nie wiedzieć czemu jej głos załamał się w połowie zdania. Perspektywa, w której mogła zginąć wcale nie wydawała się wcale taka różowa.
- Jeśli się w tej chwili nie uspokoisz, to obiecuję ci, że strzelę – warknął, odwracając się w jej stronę. Jego oczy stały się nagle zimne i pozbawione wszelkiej dobroci.
Riley zakryła usta dłonią i osunęła się po zimnej ścianie na podłogę. Zignorowała popiskiwanie szczurów w oddali. Chciała jedynie powrotu do domu. Ucieczki z tego okropnego miejsca. Szaleństwo przejmowało kontrolę.
- Słuchaj... Przepraszam, nie chciałem na ciebie tak naskoczyć. Po prostu trafiłaś do złego miejsca... bardzo złego. Tutaj nic nie jest normalne. Przykro mi, że tu trafiłaś.
Niebieskie tęczówki wielkości spodka od filiżanek zostały utkwione w postaci bruneta. Wcisnął pięści do kieszeni jeansów i oparł się o ścianę. Nie wyglądał jakby żartował. Na pewno nie żartował.
- Mam rozumieć, że nie jesteśmy w Nowym Jorku?
- Och maleńka, żeby to było takie proste...
a.n/ mam nadzieję, że wasz dzień był chociaż minimalnie lepszy od mojego
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top