afraid
Calum niemalże siłą zaciągnął roztrzęsioną Riley do kryjówki. Łkała w zdrowie ramię bruneta, regularnie pociągając nosem, zwracając na siebie uwagę wszystkich stworzeń znajdujących się na korytarzu. Dla mężczyzny ważniejsze było jednak ich bezpieczeństwo, aniżeli samopoczucie blondynki, które delikatnie rzecz ujmując, nie było najlepsze. Wepchnąwszy ją do pomieszczenia nasłuchiwał kroków – odpowiadała mu jedynie głucha cisza. Nikt ich nie śledził. Dobrze.
Riley bezsilnie opadła na kolana, zignorowawszy całkowicie obecność szczurów wielkości przedramienia Caluma, i ukryła twarz w dłoniach. Łzy napływały do oczu wbrew jej woli. Nie potrafiła pogodzić się z myślą, że pozbawiła życia drugiego człowieka.
- Riley, słuchaj, ja wiem, że to trudne... ale musisz się pozbierać. Tak to działa na stacji trwogi. Ludzie umierają, by inni mogli żyć.
Calum wydał z siebie ciche stęknięcie, kiedy poruszył ramieniem. To on wciąż był poszkodowanym fizycznie w tym wypadku.
- Zabiłam człowieka, rozumiesz? Ja go zabiłam. Muszę się stąd wydostać, ja nie mogę się stać taka sama jak oni – mamrotała w amoku, pomiędzy kolejnymi spazmami płaczu.
Nie potrafił jej uspokoić na żaden znany mu sposób, a pulsująca rana dawała się coraz bardziej we znaki. Zmuszony był opatrzeć postrzelone ramię, aczkolwiek ból umożliwiał nawet myślenie.
- Riley, musisz wziąć się w garść. Dla mnie? Bez ciebie nie opatrzę tej rany.
- Beze mnie byś jej nie miał – wymamrotała, pociągając nosem. Dłonie jej się trzęsły, ale jakimś cudem udało jej się przyłożyć nasączony wacik bliżej nieokreśloną substancją i przemyć ranę. Kolejne syki wydobywające się z ust bruneta upewniły ją, że wykonywała dobrą robotę.
Mamrotała pod nosem kolejne przeprosiny, kiedy niespodziewanie Calum chwycił ją dwoma palcami za podbródek i zamknął usta pocałunkiem. Riley była zbyt zaskoczona, żeby zareagować, a jej ciało postanowiło ją zdradzić. Całował tak dobrze, jego usta były delikatne, a pocałunek niezbyt natarczywy. Gdyby nie okoliczności pomyślałaby, że było dobrze, niemalże idealnie.
- To nieodpowiednie – wymamrotała, odsuwając się na bezpieczną odległość. – Jesteś ranny, ja nie powinnam tutaj być.
- Och, ptaszyno, przestań komplikować proste rzeczy.
- Nie komplikuję. Po prostu chcę się stąd wydostać i nie narobić przy tym zbędnych szkód.
- Dlaczego jesteś taka uparta?! Stąd nie ma wyjścia, rozumiesz? NIE MA! Może powinienem ci to jeszcze przeliterować. – Calum wyraźnie się zirytował. Mogła to zauważyć po spiętych ramionach i zaciętym wyrazie twarzy. Nie wiedziała jeszcze dlaczego, ale zamierzała to odkryć.
- Jest wyjście. I ty o nim wiesz, ale w jakiś sposób się boisz.
Brunet westchnął przeciągle, wzruszając ramionami. Riley nie zamierzała ustąpić – była niewielka, uparta i zbyt wytrwale dążyła do ustalonego celu. I ten upór mógł ją wkrótce zgubić.
a.n/ cóż, wszystko prowadzi do jednego... i chyba wszyscy wiecie do czego
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top