Rozdział 24


Niedziela, 2 kwietnia

Silver Spring, Maryland


Ciszę w pogrążonej w mroku sypialni zakłóciło ciche pikanie. To wystarczyło, by wybudzić ze snu Chayse'a, jednocześnie nie przerywając wypoczynku Maisie. Przekręcił się na drugi bok i od razu sięgnął po telefon leżący na małej szafce nocnej. Trafił jednak w lampkę, która pchnięta spadła na podłogę. Dzięki niskiej wysokości i miękkiemu upadkowi na puchaty dywan nie rozległ się jednak żaden głośny dźwięk, a żarówka się nie stłukła. Woodard szybko podniósł się na łokciach, by odłożyć lampkę z powrotem na jej miejsce. Potem opadł plecami na sprężysty materac. Zamknął powieki, a sekundę później znów się zerwał. W końcu chwycił telefon. Zanim jednak otworzył wiadomość, wiercąca się Maisie przykuła jego uwagę.

– Nie śpisz? – wymamrotała, odwracając głowę w jego stronę.

– Spałem, ale... – urwał, wczytując się w nieco dziwną treść SMS-a.

– Ale?

– Muszę coś sprawdzić.

Nie zdążyła nawet zapytać co, a on już odrzucił kołdrę i postawił stopy na dywanie. Ściągnął łopatki, by nieco rozluźnić plecy. Nie spał dzisiaj dobrze. Jeszcze raz sięgnął po telefon, tym razem by zerknąć na godzinę. Dopiero kilka minut temu minęła trzecia w nocy, czyli położył się niecałe cztery godziny temu. Nie był śpiący, jedynie zmęczony i spięty. Wydarzenia z poprzedniego dnia nie dawały mu spokoju. To właśnie przez nie jego sen był taki płytki. Spodziewał się, że w każdej chwili może dostać SMS-a albo telefon. Myślał jednak o ewentualnej wiadomości od Anastasii, a nie od nieznanego numeru.

– Idziesz gdzieś?

Spojrzał przez ramię na przykrytą po szyję Maisie. Przez szparę między zasłonami do pomieszczenia dostawało się nieco światła księżyca, a oczy Chayse'a już na tyle przyzwyczaiły się do mroku, by mógł dostrzec jej zaniepokojony wyraz twarzy. Westchnął, ważąc w myślach słowa. Nie chciał powiedzieć jej zbyt wiele, by nie sprowokować kolejnego artykułu o sprawie Chirurga. Z drugiej strony nie przywykł też do okłamywania jej. Ostatnio jednak nieco się pozmieniało. Już jej nie ufał, a co gorsza – coraz mniej go martwiło.

– To z pracy – odparł ogólnikowo, podnosząc się z łóżka.

– Niedługo już w ogóle nic nie będziesz mi mówić.

Chayse zignorował ten przytyk. Faktycznie w ciągu ostatnich kilku dni prawie nie rozmawiali. Maisie jednak doskonale znała powód jego zachowania, a przynajmniej powinna znać. Nadal był na nią zły za to, co zrobiła z informacją o wizerunku Pollarda oraz za to, że pojawiła się pod mieszkaniem Alice Haas w czasie przeszukania. Niby go przeprosiła i się pogodzili, ale i tak nic nie wróciło do normy. Powinni planować ślub, ale przez jej wścibskość tylko się kłócili. Zresztą nie tylko przez to.

Nie zapalając światła, podszedł do szerokiej, dwudrzwiowej szafy. Otworzył swoją część i wziął pierwszą koszulkę z niedbale złożonego stosu. Sięgnął jeszcze na najwyższą półkę, by wyjąć jakąś zakładaną przez głowę bluzę z kapturem. Potem chwycił pierwsze lepsze dżinsy i zamknął szafę. W drodze do drzwi zahaczył jeszcze o niedużą komodę, z której wyjął bieliznę. Nie jechał na komendę, lecz pod adres, który ledwo kojarzył. Na pewno znajdował się w Waszyngtonie, ale Chayse nie miał pewności czy w tym miejscu, w którym mu się wydaje.

– Nie wiem, kiedy wrócę – rzucił, po czym nie czekając na odpowiedź, wyszedł z sypialni.

Cicho zamknął za sobą drzwi i skierował się do łazienki. Po drodze nieświadomie szurał kapciami po podłodze. Może był bardziej zmęczony, niż sądził. Należał do osób, które potrzebowały co najmniej ośmiu godzin spokojnego snu, by normalnie funkcjonować. Zarywanie nocek zawsze kończyło się dla niego marnie. Następnego dnia padał na twarz i musiał odsypiać.

Najchętniej wziąłby prysznic dla rozbudzenia, ale nie miał na to czasu. W wiadomości znajdował się tylko adres i w trzech słowach opisany punkt, w którym miał się zatrzymać, żadnych dodatkowych informacji. Powinien się pospieszyć, żeby przypadkiem ktoś nie dotarł tam przed nim. Może i trzecia w nocy nie sprzyjała spacerom dużej ilości osób, ale Waszyngton nigdy nie pogrążał się całkowicie we śnie. Zawsze ktoś gdzieś szedł, gdzieś pił, gdzieś się bawił albo pogrążał w rozpaczy. Chayse nie mógłby tam mieszkać. Na szczęście Silver Spring nieco bardziej przypominało Lexington, ale wciąż dostrzegał między nimi mnóstwo różnic. Przede wszystkim mimo niespełna dwa razy większej powierzchni Silver Spring było ponad piętnaście razy bardziej zaludnione. Nic więc dziwnego, że stale wydawało mu się, że nie ma tu żadnej prywatności, a sąsiedzi czają się na każdym kroku.

Na nagi tors szybko wciągnął zwykłą, czarną koszulkę z krótkim rękawem, którą od razu zakrył ciemnozieloną bluzą z kapturem wykonaną z miękkiego materiału. Przebrał spodnie od piżamy, a na sam koniec zauważył, że wyjął z szuflady dwie różne skarpetki. Westchnął tylko pod nosem i ubrał je bez dłuższej zwłoki. Przemył twarz wodą, dzięki czemu w końcu nieco się orzeźwił. Błyskawiczne umycie zębów też trochę pomogło.

Wyszedł z łazienki, ale nie skierował się od razu do schodów. Najpierw odwiedził małe pomieszczenie, które teoretycznie miało mu służyć za biuro, gdyby musiał zabrać pracę do domu, ale w praktyce bardzo rzadko tu bywał. Zapalił światło i od razu podszedł do wysokiego regału. Drzwiczki szafki znajdującej się w jego dolnej części zaskrzypiały, gdy za nie pociągnął. Mebel był stary, a jego tylna część w paru miejscach odchodziła od ramy. Chayse'a mało to interesowało, bo i tak prawie nic nie stało na półkach.

Przykucnął przy ciężkim sejfie umieszczonym w szafce. Wpisał odpowiedni kod i wyjął z jego wnętrza schowaną w kaburze broń służbową. Zazwyczaj zostawiał ją w pracy, ale z uwagi na wczorajsze wydarzenia postanowił jednak zabrać ją ze sobą. Z drugiej strony nie chciał zostawiać jej na widoku. Nie podejrzewał Maisie o to, że była aż tak nierozsądna, by ruszać jego pistolet, ale przypadki chodzą po ludziach. Ktoś mógłby ich odwiedzić i zainteresować się tym, czym nie powinien. Chayse wolał dmuchać na zimne, więc po powrocie do domu w końcu uruchomił zakupiony specjalnie z tego powodu sejf. Nie należał on do najdroższych czy najlepszych, ale Woodard naprawdę rzadko go używał.

Chowając broń do dużej kieszeni bluzy, szybkim krokiem pokonał drogę do schodów, po których wręcz zbiegł. Na parterze chwycił wiszącą w szafie przesuwnej kurtkę, włożył sportowe buty, z koszyczka ustawionego na konsoli w przedpokoju zabrał klucze do auta oraz domu, po czym w końcu wyszedł. Zamknął drzwi i ruszył przez skoszony trawnik do znajdującego się na podjeździe czarnego jeepa. Po drodze wyszukał w telefonie adres z wiadomości oraz dostosował do niego nawigację. Zanim wsiadł do auta, wybrał jeszcze numer do dyżurnego pełniącego nocną zmianę. Skrótowo poinformował go o całej sprawie. Świadomość, że w razie czego posiłki będą w drodze, nieco go uspokoiła. Porządnie zaciągnął się rześkim powietrzem, a moment później w końcu zajął miejsce w samochodzie. Już niemal całkowicie się rozbudził.

Umieścił telefon w specjalnym stojaku przyczepionym do przedniej szyby, po czym zapiął pas bezpieczeństwa. Obudził silnik, który przyjemnie zamruczał. Płynnie wyjechał z podjazdu na drogę. Teoretycznie czekała go około półgodzinna podróż, ale z uwagi na znikomy ruch liczył na szybsze pokonanie tej trasy.

Mocniej wcisnął pedał gazu. Przyciszył radio, by skupić się na prowadzeniu auta. Może i wydawało mu się, że już nie jest śpiący, ale to wcale nie znaczyło, że jego reakcje nie były spowolnione. Prawie całkowity brak samochodów oraz wręcz zaskakująco prosta droga mogły okazać się zgubne. Co chwilę zerkał we wsteczne lusterko, ale za każdym razem dochodził do wniosku, że nikt za nim nie jedzie. Mimo tego miał złe przeczucia, zresztą jak mógłby ich nie mieć? Rzadko kiedy w środku nocy dostaje się wiadomość, której treść stanowi jedynie adres i polecenie, gdzie ma się zatrzymać. Dla niego była to pierwsza taka sytuacja, a nowości zawsze nieco go stresowały. To nie tak, że nie lubił zmian. Po prostu potrzebował chwili, by się do nich przyzwyczaić.

Mimowolnie stukał palcami o kierownicę w rytm wydobywającej się z radia cichej piosenki. Nie znał słów, ale i tak zaczął nucić. Nawet odrobinę go to rozluźniło. Zaraz jednak zdał sobie sprawę z tego, że jest już bardzo blisko Naylor Court Northwest, przez co znów się spiął. Sam się sobie dziwił, że nie kojarzył tego adresu. Znajdował się on tylko niecałe piętnaście minut drogi samochodem od Kapitolu. Chayse dobrze znał nazwę ulicy, z której trzeba było zjechać, by dotrzeć na miejsce. Przejeżdżał nią nie raz, a mimo tego nigdy nie rzuciło mu się w oczy żadne odgałęzienie.

Gdy nawigacja w końcu rozkazała mu wykonanie skrętu w prawo, zrozumiał, dlaczego ten adres brzmiał tak obco. Nieco niepewnie zjechał z asfaltowej drogi na jezdnię wyłożoną czerwoną kostką brukową. Powoli wjechał między niskie, ceglane budynki. Jeden z nich miał kraty w oknach, kawałek dalej po obu stronach pojawił się krótki ciąg garaży. Przejechał jeszcze kilkadziesiąt metrów, skręcił i w końcu trafił w odpowiednie miejsce. Ignorując zakaz parkowania, który widział przed wjazdem w Naylor Court Northwest, zatrzymał się i zgasił silnik.

Wysiadając z jeepa, cicho zamknął drzwi. Rozejrzał się wokół, ale nikogo nie dostrzegł. Za jego plecami znajdował się teraz stary piętrowy budynek z kratami w oknach. Na ceglanej ścianie widniał duży, biały napis na granatowym tle. To właśnie on w wiadomości został uznany za punkt orientacyjny. Chayse miał wkroczyć do ciemnej, wąskiej uliczki, która znajdowała się tuż przed nim.

Z szybko bijącym sercem postawił kilka kroków. Przystanął jednak przed samym wejściem, żeby chwilę nasłuchiwać. Przez panujący w zaułku mrok niemal nic nie widział. Jedynie znajdujące się kilkanaście metrów od niego latarnie uliczne rzucały słabą poświatę na okolicę. Wystarczyło jeszcze parę kroków, by Woodard całkowicie pogrążył się w ciemności. Najwidoczniej ktoś, kto wysłał mu ten adres, nie chciał być zobaczony. Chayse bowiem spodziewał się jakiegoś spotkania. Wiedział, że powinien zaczekać na wezwane posiłki. Jeżeli ktoś naprawdę tam na niego czekał, to wchodzenie tam w pojedynkę było naprawdę ryzykowne. Z drugiej strony Woodard nie chciał, by ta osoba uciekła zaraz po zobaczeniu wezwanych policjantów.

Wstrzymał oddech i ostrożnie postawił krok. Zacisnął dłoń na schowanej w kieszeni kurtki nieodbezpieczonej broni, a potem jeszcze bardziej zagłębił się w mrok uliczki. Znów przystanął i zaczął nasłuchiwać. Gdzieś niedaleko przejechał samochód, gdzieś indziej kot wściekle zamiauczał. Chayse nagle olśniony wolną dłonią ostrożnie wyjął telefon z kieszeni. Żałował, że wcześniej po prostu nie zaczął świecić latarką. Teraz wcale nie patrząc na ekran, odblokował urządzenie. Zerkał na wszystkie strony, lecz nie zauważył ani nie usłyszał żadnego ruchu. Włączył latarkę w komórce i omiótł jej światłem zaułek. Nikogo tu nie było. Dwadzieścia kilka metrów od niego znajdowała się szarożółta ściana jakiegoś budynku. Znajdował się w ślepej uliczce. Odetchnął z ulgą i rozluźnił dłoń wcześniej zaciśniętą na broni.

Jeszcze raz omiótł uliczkę światłem latarki, tym razem jednak znacznie wolniej. Nie licząc różnych reklamówek i papierków walających się na czerwonej kostce brukowej, było tu prawie pusto. Na ścianie budynku po jego prawej stronie znajdowały się brązowe, obdrapane drzwi. Podszedł do nich, naciągnął rękaw bluzy na dłoń i chwycił za gałkę. Spróbował ją przekręcić, ale nie ruszyła się ani o milimetr. Zrezygnowany odszedł od ściany i skierował się do dużego, zamykanego kontenera na śmieci. Poza nim w uliczce nie było dosłownie nic. Chayse zaczynał podejrzewać, że ktoś po prostu sobie z niego zażartował.

Bez zastanowienia chwycił metalową pokrywę i uniósł ją gwałtownym ruchem. Zaraz jednak puścił, a ona z głośnym hukiem wróciła na swoje miejsce. Woodard przypadkiem zaciągnął się odorem ze śmietnika i teraz zgięty w pół kaszlał jak opętany, co echem rozchodziło się po okolicy. Spożyta kilka godzin temu kolacja podeszła mu do gardła, ale zdołał nie zwymiotować. Dawno nie czuł takiego smrodu.

Gdy w końcu udało mu się wziąć kilka głębszych wdechów, zdecydował się znów podejść do kontenera. Tym razem przed uniesieniem pokrywy wstrzymał oddech. Podniósł drugą rękę tak, by natychmiast zaświecić latarką z telefonu do środka. Teraz to nie zapach, a widok zawartości wywołał u niego skręt żołądka. Jeszcze przez krótki moment patrzył na blade, nagie ramiona i plecy, na które opadały splątane rude kosmyki włosów. Moment później odskoczył, znów z hukiem posyłając pokrywę w dół. Nawet nie wiedział, kiedy upuścił telefon na chodnik, a tym bardziej, kiedy ukucnął i oparł się dłońmi o zimny bruk. Z mroczkami przed oczami łapał powietrze dużymi haustami, gdy gdzieś w oddali rozbrzmiał odgłos policyjnej syreny. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top