Rozdział 23
Z uwagi na zakorkowane ulice przejazd na komendę zajął im nieco więcej czasu, niż przypuszczali. Dotarli tam dopiero kilka minut po pierwszej po południu. W recepcji przywitał ich ten sam siwy mężczyzna, którego wiek i tusza prawdopodobnie wyeliminowały już z pracy w terenie. Tym razem już nie prosił ich o odznaki, lecz od razu skierował na piętro. Zachowywał się inaczej niż ostatnio. Jego ruchy nie były już ociężałe, a głos powolny i znudzony. Teraz czujnie łypał na wszystkie strony, a słowa wyrzucał z siebie z prędkością karabinu.
Po pokonaniu schodów i wkroczeniu w odpowiedni korytarz natrafili na otwarte drzwi. Prowadzone rozmowy urwały się od razu, gdy przekroczyli próg. Skupiły się na nich oczy dosłownie wszystkich osób zgromadzonych w przestronnym pomieszczeniu. Daniel kojarzył niektóre twarze, ponieważ policja często pojawiała się na miejscach zbrodni przed nimi. Nie pamiętał jednak żadnych nazwisk.
– Jest jakiś problem? – zapytał, nie mając pojęcia, dlaczego zwróciła się na nich aż taka uwaga. Ostatnim razem dwóch policjantów tylko na chwilę podniosło wzrok i zaraz wróciło do swoich obowiązków. Teraz nie dość, że znajdowało się tu cztery razy więcej osób, to jeszcze wszyscy zdawali się na nich czekać.
– Jest – odparł głośno stojący przy automacie z napojami Jordan Faulkner, który wcześniej pozostał niezauważony. Wcale nie spojrzał, czy agenci go usłyszeli. Chwycił pełen kawy kubek i ruszył w stronę swojego biura. – Chodźcie.
Anastasia i Daniel bez zbędnych pytań podążyli za wysokim policjantem do odpowiedniego pomieszczenia. W środku znajdował się jedynie Chayse. Dwa biurka, przy których ostatnio pracowali inni funkcjonariusze, teraz były wolne. Buczące komputery i powyciągane z teczek dokumenty sugerowały jednak, że stanowiska pracy zostały opuszczone w pośpiechu albo niedawno. Jordan zamknął za nimi drzwi i poprosił, by usiedli. Jako jedyny sprawiał wrażenie spokojnego.
Woodard w końcu podniósł wzrok. W dłoni ściskał kopie paru zdjęć, które kilka godzin temu przyprawiły go o ból żołądka. Wciąż ciężko mu było na nie patrzeć, chociaż znacznie ciężej było nie odwrócić wzroku od wyczekująco wpatrujących się w niego agentów. Postanowił skupić swoją uwagę na Danielu i to właśnie jemu bez słowa wręczył fotografie. Potem wbił się w fotel i spróbował nie śledzić reakcji jasnowłosego agenta.
Anastasia uważnie obserwowała twarz Daniela. Szeroko otwarte oczy, zmarszczony nos i zaciśnięte usta. Widziała, jak blednie, a potem przybiera niezdrowy zielonkawy odcień. Jego wysokie czoło zaczęło się błyszczeć, a dłonie lekko drżeć, ale wciąż nie odwrócił wzroku. Całą wieczność trwało, zanim w końcu wziął kolejny oddech. Anastasii zadawało się, że w tej uciążliwej ciszy zakłóconej jedynie pracą komputerów może usłyszeć łomotanie jego serca. W końcu nie wytrzymała i zabrała mu zdjęcia, które zresztą natychmiast puścił.
Od razu poczuła się, jakby ktoś wypompował całe powietrze z jej płuc. Odłożyła wydruki obrazem do dołu. Nie zamierzała patrzeć na kolejne. Te kilka sekund wystarczyło, by przerażona twarz Libby wbiła się w każdy zakamarek jej umysłu. Splątane kosmyki rudych włosów, podrapane czoło, gruba taśma zasłaniająca usta i te wpatrzone prosto w obiektyw oczy. Skulona opierała się o jakąś ścianę, a wokół nie było nic widać, jedynie ciemność. Flesz musiał dodatkowo ją wypłoszyć. Jak zwierzynę, która ciemną nocą nagle wyskakuje na drogę tuż pod koła rozpędzonego samochodu. Dla żadnej z nich nie było ucieczki.
Chciała jak najszybciej zapomnieć o tym, co zobaczyła. Musieli jednak o tym porozmawiać. Musieli dotrzeć do Libby, gdy wciąż wyglądała jak na tym zdjęciu. Przerażona i bezbronna, ale żywa. Anastasia skrzętnie wyrzucała z głowy myśli, że te fotografie mogły zostać wykonane już pierwszego dnia jej zniknięcia i mieć niewiele wspólnego z aktualną rzeczywistością.
– Skąd to macie? – zapytała, patrząc wszędzie, byle nie na biurko.
– Ktoś zostawił dzisiaj kopertę w recepcji – wyjaśnił Jordan po uważnym przyjrzeniu się agentom. Na pierwszy rzut oka trzymali się lepiej, niż by się spodziewał. On tylko kilka razy w życiu widział tę agentkę ze zdjęć, a jednak i tak w pierwszym momencie przeżył dość duży szok. – To są kopie, oryginały razem z kopertą oddaliśmy technikom, żeby sprawdzili, czy są jakieś ślady. Ale możecie zabrać je już teraz, w końcu to wasza sprawa.
– Dzięki. Zabierzemy je, gdy je sprawdzicie – odparła Anastasia, z chwili na chwilę czując się coraz gorzej. Jakby wszystko docierało do niej w zwolnionym tempie. Dopiero teraz zaczęła szybciej oddychać.
– Ta koperta była dla mnie.
Anastasia spojrzała na Chayse'a po raz pierwszy od czasu wejścia do pomieszczenia i od razu natrafiła na jego wzrok. Zdawało jej się, że myślą o tym samym. O październikowej nocy w Lexington, którą spędziła w jego domu. Tej zaraz po rozwiązaniu tamtejszego nieco nietypowego śledztwa. Siedzieli na podłodze w salonie tuż obok rozpalonego kominka, gdy nagle rozległ się odgłos podobny do pukania w okno. To nie była żywa wyobraźnia żadnego z nich. Za szybą naprawdę ktoś był i Anastasia nigdy nie miała wątpliwości co do tożsamości tej osoby. Po wybiegnięciu z domu zobaczyli jednak tylko odjeżdżające z piskiem opon ciemne auto pozbawione tablic rejestracyjnych.
Nie bez powodu Pollard najpierw uprowadził Libby, a teraz wybrał Chayse'a jako odbiorcę zdjęć. Wcześniej Anastasia myślała, że zrobił sobie z Libby polisę ubezpieczeniową. Może jednak jego pobudki były znacznie mniej racjonalne. Może świadomość tego, że doprowadził, by to agentka Ashbee znów zajęła się jego sprawą, przestała mu wystarczać. Chciał w inny sposób pokazać swoją wyższość nad służbami i przede wszystkim nad nią. Mieszanie jej w głowie i wpędzanie jej w poczucie winy dawało mu satysfakcję. Inaczej nie męczyłby jej głuchymi telefonami.
– Wiecie, kto to przyniósł?
– Jakiś młody chłopak.
– Coś więcej? – Daniel zabrał głos po raz pierwszy od dawna. Jego dłonie już nie drżały, ale na twarz wciąż nie wróciły odpowiednie kolory.
– Powinien być widoczny na monitoringu – niski głos Jordana nadal brzmiał bardzo pewnie. – Dajcie mi chwilę, to przyniosę wam jego zdjęcie.
Ciemnoskóry, postawny policjant żwawo podniósł się zza biurka i opuścił pomieszczenie. Daniel odchylił się na oparcie krzesła, po czym głośno wypuścił powietrze z płuc. Przetarł twarz dłonią, zakrywając się nią na chwilę dłużej, niż to było konieczne. Nigdy nie żałował bardziej, że nie udało mu się wsadzić kogoś do więzienia. Sięgnął do kieszeni czarnych spodni, by wyjąć z niej telefon, ale przypomniał sobie, że przecież przezornie zostawił go w aucie.
– An, zadzwoń do Redferna.
– Komendant już do niego dzwonił – wtrącił Chayse natychmiast.
– I dobrze – odparła z ulgą. Rozmyślanie o tym, która teoria na temat motywów Pollarda jest bardziej prawdopodobna, przyprawiało ją o coraz większe nudności. – Jest tu gdzieś łazienka?
– Musisz przy schodach iść prosto, zamiast skręcać, i wtedy na końcu korytarza.
– Dzięki.
Ponad dziesięć minut po wyjściu agentki Ashbee z pokoju Chayse zaczął wiercić się na krześle. Jordan wciąż nie wrócił. Daniel był pogrążony w swoich myślach i nie zdawał sobie sprawy z upływającego czasu. Woodardowi jednak każda minuta dłużyła się niemiłosiernie. Myślał tylko o twarzy Anastasii, gdy zobaczyła zdjęcia. Mimo że cała zastygła w bezruchu, to właśnie mięśnie jej twarzy drgnęły, jakby coś pękło, zerwało się. Najgorszy był jednak ten pozorny spokój, który pojawił się już moment później.
W końcu podniósł się z miejsca, co od razu przykuło uwagę Daniela, który sekundę wcześniej wydawał się zupełnie nieobecny.
– Nie będzie chciała z tobą gadać – mruknął, doskonale odgadując intencje policjanta.
Chayse jednak zupełnie zignorował te słowa. Wolał udawać, że wcale nie zamierza sprawdzać, czy z Anastasią wszystko w porządku. Przecież tu pracował. Było mnóstwo rzeczy, przez które mógłby ulotnić się z zatopionego w ciężkiej atmosferze pokoju. Agent Chartier wcale nie musiał mieć racji.
Kilka chwil później Chayse już pukał do drzwi łazienki. Nikt nie odpowiedział. Niemal opierając skroń o białą płytę, uderzył w nią jeszcze trzy razy. Powiedział nawet, że to właśnie on się dobija, co również nie przyniosło żadnych efektów. Z cichym westchnieniem wycofał się do korytarza. W progu minął się ze znajomą z pracy, która zmierzała właśnie w stronę toalety. Zanim roztargniony otworzył usta, by powiedzieć jej, że musi iść na parter, ona już nacisnęła klamkę. Drzwi ustąpiły, a Chayse przekonał się, że nikogo nie było w środku.
Nieco skołowany podszedł do jednego z łukowych okien. Oparł przedramiona na kamiennym parapecie, którego chłód przenikał nawet przez rękawy jego koszuli. Przybrudzona szyba sprawiała, że bezchmurne niebo wyglądało na zamglone. Chayse opuścił wzrok najpierw na częściowo przesłonięty przez korony drzew kolorowy szeregowiec naprzeciwko, następnie na drogę, a na koniec na niewielki parking posterunku. Obserwował przez moment radiowóz wyjeżdżający przez białą bramę, która znajdowała się tuż pod oknem, po czym jeszcze raz powiódł wzrokiem po okolicy. W końcu ją zauważył. Siedziała na nierównym ceglanym murku, który oddzielał czyjś ogród położony dobre pół metra wyżej niż chodnik od parkingu komendy. Plecy opierała o niewielką kolumnę, która stanowiła koniec muru, i z zaciętą miną wpatrywała się gdzieś przed siebie. Obserwował ją przez chwilę, ale gdy w tym czasie nawet nie drgnęła, postanowił do niej zejść.
Nie wyszedł głównymi drzwiami, lecz tymi, które znajdowały się tuż obok bramy wjazdowej na parkingu. Dzięki temu od razu znalazł się w polu jej widzenia, ale i tak ani na moment nie skupiła na nim wzroku. Nie była już tak blada, jak dwadzieścia minut wcześniej w biurze, ale wciąż miała ten sam nieobecny wzrok i niewzruszony wyraz twarzy. Nawet gdy podszedł bliżej, nadal uparcie wpatrywała się w punkt przed sobą. Sam również na moment zerknął w tamtą stronę, ale zobaczył jedynie okno, a nieco niżej schody prowadzące do piwnicy komendy.
– An... – zaczął, tak naprawdę nie wiedząc, co chce powiedzieć. Liczył po prostu na to, że ściągnie na siebie jej uwagę. Nic z tego. Jedynie jeszcze mocniej splotła oparte na kolanach dłonie. Przynajmniej miał pewność, że go słyszała. – Obiecuję, że zrobimy wszystko, żeby wam pomóc, żeby ją znaleźć.
– Daj mi spokój – wychrypiała, nadal na niego nie spoglądając. Zdawało jej się, że gdyby ruszyła gałkami ocznymi nawet o milimetr, te zaczęłyby niekontrolowanie wilgotnieć.
– Dałem ci całe dwadzieścia minut, koniec tego dobrego.
Nieznacznie opuściła wzrok, przez co już moment później zaczęła błyskawicznie mrugać. Zwiesiła głowę i wzięła głęboki, lecz urywany wdech. Nie zareagowała na ciepłą dłoń na swoim ramieniu. Nie ruszyła się też, gdy ta dłoń przemieściła się na jej lewy policzek i delikatnie przesunęła jej głowę, przez co pod drugim jej policzkiem znalazł się cienki materiał koszuli. Drobny guzik wbijał się w jej kość jarzmową, ale nie skłoniło jej to do przesunięcia się chociażby o kawałek. Za bardzo skupiła się na kropelkach wypływających z kącików oczu, na nierównym oddechu i gwałtownych ruchach klatki piersiowej, by w ogóle poczuć to albo powoli przesuwający się po jej policzku kciuk. Zacisnęła powieki, co cudem pomogło jej zdusić cisnący się do gardła szloch. Nie była zrozpaczona, lecz wściekła i bezradna.
Chayse co prawda naprawdę lekko przyciskał jej głowę do swojego torsu, ale drżenie jej ciała i tak przenosiło się na jego. Pocieszyłby ją, gdyby potrafił. Nie miał jednak pojęcia, co powiedzieć. Nie miał też pojęcia, co chciałby usłyszeć, gdyby sam znalazł się w podobnej sytuacji. Pewnie nic, bo zwariowałby już w chwili zetknięcia się z taką informacją. Zdawało mu się, że Anastasia i tak zareagowała bardzo... spokojnie. Nie krzyczała, nie wpadła w rozpacz, nie przeklinała losu ani Pollarda, nie wypierała tego, co się stało, a przecież jedna z najbliższych jej osób znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Już po chwili sięgnęła dłonią do twarzy, wytrzeć mokre ślady na policzkach. Bez słowa przyjęła chusteczkę, która nagle znalazła się w polu jej widzenia. Wydmuchała nos, po czym wzięła jeszcze kilka głębokich wdechów. Wcale nie czuła się lepiej, ciężar na klatce piersiowej ani odrobinę się nie zmniejszył, ale przynajmniej nie musiała się już martwić, że zaraz zacznie się mazać. Chociaż to już miała za sobą. Przynajmniej na razie.
W końcu poczuła sztywny materiał koszuli pod policzkiem i podmuchy wiatru, które owiewały jej nagie przedramiona. Żakiet i kurtkę zostawiła powieszone na oparciu krzesła na komendzie. Została więc w przylegającej do ciała prążkowanej bluzce. Już od dłuższej chwili miała gęsią skórkę, ale dopiero teraz to zauważyła. Na tym jednak nie kończyły się rewelacje.
Chwyciła w nadgarstku dłoń Chayse'a, którą ten wciąż trzymał na jej twarzy i części szyi. Odsunęła ją od siebie, po czym nie podnosząc głowy, zeskoczyła z murka. Bez chwili zwłoki ruszyła w stronę białych, dwuskrzydłowych drzwi. I tak już zmarnowała wystarczająco dużo czasu na użalanie się nad sobą. Nie zdążyła jednak chwycić klamki, ponieważ jej dłoń została zatrzymana przez Chayse'a. Niezadowolona odwróciła głowę w jego stronę. Troska wymalowana na jego twarzy tylko ją dobiła.
– Gdybyś chciała pogadać...
– Nie chcę.
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Pokręciła głową, mocniej zaciskając zęby. W jej gardle znów rosła gula, więc odwróciła wzrok od przenikliwych oczu Woodarda i wyrwała rękę z jego uścisku. Znów żwawo ruszyła do drzwi.
– Nie wiesz, co mówisz – rzuciła przez ramię, wchodząc już do budynku. – Ktoś zginie. Prędzej czy później.
Doskonale słyszała jego westchnienie. Przez całą drogę na piętro szedł może dwa kroki za nią i nie odezwał się już ani razu. Ona zresztą też milczała. Najchętniej udawałaby, że nic przed chwilą się nie wydarzyło. Musiała emocjonalnie odciąć się od tego, co niedawno zobaczyła, a on wcale jej nie pomagał. To nie był czas na zwierzenia czy wypłakiwanie się w rękach. Nie było nikogo, kto znał Pollarda lepiej od niej. Jeżeli ktoś miał odgadnąć, gdzie się ukrył i gdzie zabrał Libby, to właśnie ona.
Weszła do odpowiedniego biura tak, jakby nic się nie stało. Wyprostowana i z równie zaciętą miną co zawsze. Daniel zerknął na nią, dopiero gdy usiadła na krześle obok, a Jordana wciąż nie było w pomieszczeniu. Towarzyszące jej przez długi czas kroki również urwały się na chwilę przed przekroczeniem progu. Byli tu tylko we dwójkę.
– Coś nowego?
– Hm? – mruknął agent Chartier, podnosząc wzrok znad zdjęć, na które Anastasia nie chciała już nigdy patrzeć.
– Jakieś wieści od techników w sprawie rejestracji? A może coś wymyśliłeś?
– Nie i nie.
– Super.
Moment później do pomieszczenia wkroczył Jordan z kilkoma kartkami w dłoniach. Zajął miejsce za biurkiem i od razu podał im po trzy czarno-białe wydruki w formacie A5. Każde z nich dostało dokładanie taki sam zestaw. Na jednym ujęciu ziarnisty obraz przedstawiał szczupłą sylwetkę mężczyzny ubranego w ciemne spodnie i dżinsową kurtkę z jakimś dużym logiem na plecach. Jego twarz częściowo przesłaniała czapka z daszkiem. Na kolejnym zdjęciu już wyraźnie można było dostrzec jego wąski orli nos, jasne oczy okolone wręcz niespodziewanie długimi rzęsami oraz dołeczek w brodzie. Wyglądał na młodego, mógł mieć od szesnastu do maksymalnie dwudziestu pięciu lat.
– To on przyniósł kopertę do recepcji – oznajmił Jordan tak na wszelki wypadek, gdyby jeszcze się nie domyślili.
– Musimy go znaleźć. Może to ten sam, który ukradł staruszce telefon, z którego dzwonił do ciebie Pollard – dodał Daniel, zwracając się już typowo w stronę Anastasii.
– Może.
– Nawet jeśli nie, to i tak rozmawiał z Pollardem. Trzeba dowiedzieć się, gdzie się spotkali.
Pokiwała głową, sięgając po trzecie ze zdjęć. Nie wywnioskowała z niego nic nowego na temat jego tożsamości. Można było jednak zauważyć, że chłopak nie odwracał się od kamer i nie chował twarzy. Podobno zachowywał się naturalnie. Na tych kadrach faktycznie ciężko było dopatrzyć się na fotografiach oznak nerwowości czy pośpiechu. Pewnie nie wiedział, co tak naprawdę robi. Dostarczył zaklejoną kopertę, więc prawdopodobnie nie miał okazji przejrzeć jej zawartości.
– My możemy się tym zająć, w końcu do nas trafiły zdjęcia – oznajmił Jordan niespodziewanie nawet dla samego siebie. Z uwagi na zbliżający się awans ostatnio wolał się nie wychylać, ale tym razem doskonale widział, że sprawa jest poważna i trudna. Mimo że bardzo nie chciał, to w pewnym stopniu i tak już zaangażował się w tę sprawę. – Jeśli chcecie i jeśli komendant się zgodzi.
– Pomogłoby nam to – szybko odparł Daniel. Od razu się ożywił i wyprostował na krześle. – Po takim gapieniu się w ekran ciężko się później myśli.
– W porządku, pójdę zapytać.
Jordan znów szybkim krokiem opuścił pomieszczenie długimi susami, ponownie zostawiając ich tylko we dwójkę. Tym razem jednak wrócił już po kilku minutach z informacją, że komendant przystał na ich propozycję. Agenci przyjęli to z ulgą, ponieważ nawet taka mała przysługa już znacznie ich odciążała. Przed wyjściem z komisariatu poprosili funkcjonariusza, by wciąż zwracali uwagę na czarne Hondy Civic, a na dodatek podali mu numery rejestracyjne auta z lotniska oraz samochodu Jocelyn Griffiths, który według Daniela Chirurg mógł ukraść. Polecili mu też, by przekazał to innym policjantom i nikomu więcej. Pamiętali o niedawnym przecieku do mediów. Jordan przyjął te wszystkie informacje z poważnym wyrazem twarzy i obiecał wszystkiego dopilnować.
Droga samochodem znowu minęła agentom w ciszy. Wyjeżdżając z Quantico, nie mieli sobie zbyt wiele do powiedzenia. Teraz sytuacja wyglądała inaczej. Obojgu cisnęło się wiele przemyśleń na usta, ale pamiętali o wrzuconym do schowka wyłączonym telefonie Daniela. Może hipoteza Anastasii była nieco paranoiczna, ale woleli za wszelką cenę wystrzegać się przypadkowego przekazania Pollardowi kolejnych informacji. Dlatego też po dojechaniu na miejsce oboje zostawili swoje komórki w aucie i od razu skierowali swoje kroki do informatyka. Wysłuchał ich wyjaśnień z uważną miną, co rusz kiwając głową, po czym oznajmił, że dokładne sprawdzenie ich telefonów pod kątem podsłuchów zajmie mu trochę czasu. Spodziewali się tego. Wrócili więc do auta po urządzenia i już bez dodatkowych wyjaśnień oddali je w ręce żwawego, choć nieco nieporadnego w ruchach mężczyzny. Następnie swoje kroki skierowali do podziemnej Sekcji Behawioralnej, w której mieściło się tymczasowo przydzielone im biuro. Tam w końcu mogli swobodnie porozmawiać.
– Co on chce przez to wszystko osiągnąć? – rzucił Daniel, wcale nie spodziewając się odpowiedzi. Siedział wciśnięty między biurko a ścianę i wpatrywał się w czarny monitor swojego wyłączonego laptopa. – Zaczyna się zachowywać tak, jakby nie chodziło mu już tylko o zabijanie.
– Jemu nigdy nie chodziło tylko o zabijanie.
– Ta, dlatego mamy – urwał, by szybko policzyć w pamięci wszystkie ofiary – sześć martwych kobiet. Pewnie niedługo siedem.
Anastasia oparła łokcie o plastikowe biurko. Dłońmi rozmasowała czoło, jakby to mogło pomóc jej w myśleniu. W końcu wplotła palce w kasztanowe włosy i wbiła wzrok w biały blat. Sugestia Daniela przyprawiła ją o skręt żołądka. Nigdy w życiu nie czuła się gorzej. Gdyby tylko mogła, bez mrugnięcia okiem zamieniłaby się z Libby.
– Ile mamy czasu? – mruknął, zamykając klapę wyłączonego laptopa. Gdy koleżanka podniosła na niego wzrok, tylko ponowił pytanie.
– Wyglądam ci na wróżkę?
– Twierdzisz, że dobrze go znasz.
– Przecież i tak nie chcesz mnie słuchać – żachnęła się i w końcu wyprostowała. Póki Daniel milczał, postanowiła jednak mówić. – Ósmego marca znaleźliście Suzanne Pittman, której zgon patolog określił na trzeci marca. Dwudziestego piątego marca znaleźliście za to Alice Haas, a jej zgon też nastąpił jakieś pięć dni wcześniej. Od ósmego do dwudziestego piątego marca jest siedemnaście dni. Dzisiaj jest pierwszy kwietnia, czyli minęło osiem dni od znalezienia Alice. Fakt, z każdą kolejną ofiarą Pollard przyspiesza, więc teraz różnica będzie wynosić mniej niż siedemnaście dni. Może dwanaście, może trzynaście, a nawet czternaście, nie wiem. – Czekała, aż Daniel jakoś zareaguje, ale on wciąż tylko wbijał wzrok w pustą kartkę na biurku. Przełknięcie śliny sprawiło jej niemały problem. Zakaszlała krótko i wróciła do swojego monologu. – Niezależnie czy to będzie dwanaście, czy czternaście dni kolejna ofiara prawdopodobnie jest już martwa.
– Czyli to może być Libby – odparł po dłuższej chwili słabym głosem.
– Nie, Libby nie pasuje do jego...
– Nie jest jego typową ofiarą, ale to nie znaczy, że jej nie zabił.
– Nie zabił jej. Przynajmniej jeszcze nie. – Wypuściła powietrze z płuc, gdy Daniel w końcu podniósł na nią wzrok. Patrzył na nią tak, jakby przyczyniła się do zniknięcia Libby. Może sama właśnie tak o sobie myślała. – Zabił kogoś, z kim się spotykał. On się do tego przygotowuje, spotyka się z przyszłymi ofiarami, zdobywa ich zaufanie i upewnia się, że są... odpowiednie. Porwanie Libby nie wpływa na następną ofiarę, którą może zabił nawet przed tym całym uprowadzeniem.
– Ale na kolejne już może.
– Może – potwierdziła, na co Daniel przetarł twarz dłonią. Zaczął zapisywać coś na kartce, ale Anastasia miała jeszcze parę rzeczy do powiedzenia. – Libby go nie interesuje.
– No pewnie, przecież tylko ty go interesujesz.
– Możesz sobie kpić, ale nie sprawi to, że cokolwiek zrozumiesz. – Nachyliła się nad biurkiem i poczekała, aż agent Chartier podniesie głowę znad kartki. Musieli działać razem, więc nie mogli ciągle się kłócić. – Jemu chodzi o udoskonalanie, a jak na jego standardy Libby już jest doskonała. Nie ma żadnych znamion, blizn, krzywego zgryzu czy wady wzroku, a poza tym jest całkowicie zdrowa. Nie sam akt zabijania daje mu przyjemność tylko cały proces. Wszystko, co jest przed i wszystko, co jest po. Myślisz, że po co najpierw tak długo się z nimi spotyka? Bo inaczej „naprawianie ich" – wykonała w powietrzu cudzysłów, żeby Daniel nie miał wątpliwości, że to nie jej przekonania – nie byłoby dla niego takie satysfakcjonujące. Potem trzyma je w zamknięciu. Po co? Bo lubi patrzeć na strach i cierpienie. Podnieca go to, że ma całkowitą władzę. Stąd to „udoskonalanie", to demonstracja władzy. Już na samym początku mówiłam, że prawdopodobnie pochodzi z katolickiej, bardzo pobożnej rodziny. On może twierdzić, że nie jest wierzący, ale przez wychowanie gdzieś z tyłu głowy siedzi mu, że ludzie są dziełem Boga. I właśnie te dzieła on udoskonala. Władza nad samymi ofiarami to jedno, ale władza równa boskiej to przecież coś znacznie większego. Właśnie z tego powodu porwał Libby. Chce nam pokazać, że to on rozdaje karty, on kreuje zasady, on jest górą. On ma tu władzę, tak dużą, że aż boską.
Daniel opadł na oparcie. Teoretycznie to wszystko wiedział. Anastasia już od początku tej sprawy snuła różnorakie teorie, by ostatecznie zatrzymać się na tej. Ciężko mu było jednak przełożyć to na ostatnie zdarzenia. Od czasu zniknięcia Libby w ogóle ciężko było mu cokolwiek zrozumieć. Miał wrażenie, że przestali być łowcami, a stali się zwierzyną. Piekielnie bał się wpaść w sidła. Na samą myśl o tym robiło mu się niedobrze, a dłonie zaczynały się pocić. Wytarł je o sztywny materiał spodni, a potem sięgnął po stojącą w rogu biurka butelkę wody. Wypił niemal połowę, zanim w końcu odłożył ją na miejsce. Nie poczuł się jednak ani odrobinę lepiej.
– Czyli nie chce zabić Libby? – zapytał bez przekonania.
– Nie wiem, ale raczej nie po to ją porwał. Co nie znaczy, że nie wyłamie się ze schematu. Musimy działać szybko.
Pokiwał głową, ale zanim zdążył coś powiedzieć, drzwi do pokoju otworzyły się bez pukania. Co prawda odwiedził ich informatyk, ale nie ten, któremu przekazali telefony. Zupełnie inny, którego pierwszy raz widzieli na oczy. W jego osobie uwagę najbardziej przyciągały niezwykle jasne, niemal sięgające brody loki. Jego czarna wymięta koszula była niedbale włożona w spodnie o tym samym kolorze. W dłoni trzymał kilka kartek. Na dłużej zatrzymał spojrzenie na Anastasii, która jedynie odwróciła w jego stronę głowę. Miał wrażenie, że już ją gdzieś widział, lecz nie mógł sobie przypomnieć gdzie.
– To wy chcieliście sprawdzić rejestracje samochodu z lotniska?
– To my – odparła agentka.
– To mam dla was złe wieści. Tablice są kradzione.
– Jasna cholera – sapnęła Anastasia, spoglądając na Daniela. Ten nagle się ożywił.
– To może on jednak jeździ autem Jocelyn – powiedział bardziej do siebie niż do koleżanki, a już na pewno nie do informatyka. – Kto zgłosił kradzież?
– Jakiś starszy facet, tu wszystko macie – pomachał kartkami – ale ogólnie zgłosił kradzież w czwartek po południu, a w piątek rano znalazł tablice pod drzwiami. Dowiadywałem się trochę i po zgłoszeniu policja ustaliła, że w okolicy nie ma monitoringu, a zgłaszający nikogo nie widział.
– Gdzie to się stało?
– W Silver Spring, szczegóły sobie doczytajcie.
Podszedł do biurka, ale dokumenty wręczył do wyciągniętych dłoni Daniela, który od razu zaczął je intensywnie przeglądać. Potem ulotnił się tak szybko, jak się pojawił, zostawiając agentów z kolejną zagadką.
– Raczej nie wybrał się nie wiadomo jak daleko po te tablice, skoro tak szybko je oddał.
Anastasia zgodziła się z kolegą. Za tą teorią szczególnie przemawiało to, że żadne z ciał nie było porzucone w niewielkiej odległości od Silver Spring. Co prawda od domu, spod którego ukradziono tablice, do miejsca, w którym znaleziono Suzanne Pittman, było tylko dwadzieścia pięć minut jazdy samochodem przy braku korków, ale wciąż nie można było nazwać tego niewielką odległością. Poza tym Pollard chciał, by znaleziono Suzanne. Podrzucił ją pod most Klingle Ford, pod którym przejeżdżało mnóstwo samochodów. Drugiej ofiary pozbył się już w miejscu bardziej odludnym i oddalonym od Silver Spring. Tacy jak on zostawiali ciała w znacznej odległości od swojego miejsca zamieszkania. Agenci nie sądzili, by osiedlił się w Silver Spring, ale mógł tam bywać. Spotykać się z kimś stamtąd. Istniała też opcja, że często tamtędy przejeżdżał, dzięki czemu wiedział, w jakiej okolicy może dopuścić się takiej kradzieży i jednocześnie nie narazić się na oko kamer czy sąsiadów. Oczywiście mógł znów ich zwodzić. Nie sądzili jednak, by miał aż tak wiele czasu, by móc robić coś podobnego.
Po kolejnych dwóch godzinach rozważań znowu odwiedził ich informatyk, jednak tym razem ten, który zajmował się ich telefonami. Przyniósł jedynie urządzenie należące do Anastasii. Z poważną miną stwierdził, że komórkę Daniela naprawdę ktoś podsłuchiwał, ale potrzebuje więcej czasu, by dotrzeć do źródła. Prawdopodobnie jednak po prostu ktoś wysłał mu wiadomość z wirusem, którą ten najwidoczniej nieopatrzeni otworzył. Niezależnie od tego, jaki był początek, fakt, że podsłuch był w telefonie Daniela, a nie Libby znów pokazywał, że to porwanie nie było zaplanowane. Gdyby było, Pollard wysłałaby to Libby. Potem zniszczyłby jej telefon i upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu, niczego by się nie domyślili. Co prawda nie miałby już dostępu do informacji, które sobie przekazywali, ale teraz też go nie miał, a oni wiedzieli, co się stało. Musiał się spodziewać, że prędzej czy później zorientują się w tym, dlaczego zawsze był kilka kroków przed nimi. Chyba że po prostu zgubiła go pewność siebie.
Po tych rewelacjach agenci postanowili wrócić do hotelu, by przemyśleć to wszystko w spokoju. Przejrzeć mapy. Jeszcze raz sprawdzić listy klientów otrzymane od agencji nieruchomości, licząc na to, że liczba mieszkań i domów wynajętych oraz kupionych w okolicach Silver Spring będzie niewielka. Przypominało to w pewnym stopniu szukanie wiatru w polu, ale łapali się wszystkiego, czego tylko mogli. Żadne z nich nie dopuszczało do siebie najgorszego, mimo że pewne sugestie już padły. Tak naprawdę nikt w nie wierzył.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top