Rozdział 13
Środa, 29 marca
Silver Spring, Maryland
Chayse był już niemal spóźniony, gdy Maisie zawołała go do salonu. Siedziała na miękkiej kanapie i pochylała się w stronę laptopa postawionego na szklanym stoliku do kawy. Gdy pojawił się w progu dwuskrzydłowych drzwi, przywołała go gestem i cichym pytaniem, czy ma jeszcze czas. Nie miał, ale i tak podszedł. Maisie opierała brodę na dłoni i rozbieganym spojrzeniem krążyła w obrębie ekranu, którego Chayse nie widział, dopóki nie przystanął tuż obok prawej krawędzi trzyosobowej sofy. Wręcz wmurowało go w ziemię.
– Myślisz, że w którym fasonie byłoby mi najlepiej?
Zaczęła przeskakiwać między kolejnymi otwartymi kartami przeglądarki, pokazując mu coraz to bardziej zdobne suknie ślubne. Czego jak czego, ale akurat tego nie spodziewał się tego poranka. Skrzywił się nieznacznie, gdy podniosła na niego wzrok. Nie wiedział nawet, jak nazywają się poszczególne typy. Poza tym połowa z tych sukni wyglądała niemal identycznie. Nie miał teraz czasu, żeby przyglądać się szczegółom. Koronki, hafty, tiul, muślin – wszystko wyglądało tak samo, gdy Maisie tak szybko przewijała strony w dół. Jedyne, co zdążył czasem zauważyć, to właśnie nazwy materiałów.
– Może któraś z tych wąskich? – zapytał, nie wiedząc, czy przypadkiem nie mówi czegoś głupiego. Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej.
Westchnęła i na moment pokazała mu kolejne kilka rodzajów. Niektóre suknie ciasno opinały sylwetkę, z kolei inne nieco rozszerzały się ku dołowi. Część na ramiączkach, inne z rękawami, a kolejne z odkrytymi plecami. Zanim zdążył im się przyjrzeć, Maisie wróciła do tych najszerszych, od których aż mieniło mu się w oczach. Znów zademonstrowała mu dziesiątki modeli w minutę.
– Myślałam o księżniczce – oznajmiła nieco rozczarowana jego wcześniejszą odpowiedzią i aktualnym milczeniem.
– Wszystkie mają dużo tego... no, tego na dole.
– Nie podoba ci się to?
Niezwykle łatwo wpadł z deszczu pod rynnę. Chayse najbardziej lubił dyplomatyczne odpowiedzi, ponieważ one zazwyczaj się sprawdzały. Tym razem przeczuwał, że przez takie zachowanie tylko się pogrąży. Nie miał jednak czasu, by forsować swoje zdanie albo wysłuchiwać, dlaczego jej jest lepsze.
– Ubierzesz to, co najbardziej ci się spodoba – powiedział, niezbyt dyskretnie spoglądając na cyfrowy zegar ustawiony pod telewizorem. Maisie nie wyglądała na przekonaną. Co gorsza, wróciła spojrzeniem do ekranu i zaczęła mocniej naciskać gładzik białego laptopa. – To twoja suknia.
– Ale nasz ślub – odparowała błyskawicznie, jakby właśnie takiej odpowiedzi się po nim spodziewała.
Chayse potarł gładko ogoloną brodę i aż się wzdrygnął. Roztargniony dotknął miejsca, w którym rano się zaciął, przez co znów zaczęło go boleć. Ta rozmowa zmierzała w złym kierunku i nie mógł wymyślić, jak to powstrzymać. Jasne, mógł jej obiecać, że się zastanowi albo rzucić pierwszą lepszą, ale zdecydowaną odpowiedź. Problem w tym, co stałoby się później. Nie miał głowy, by właśnie w tej chwili rozważyć wszystkie opcje. Zresztą nigdy wcześniej nie musiał aż tak pilnować się w towarzystwie Maisie. Dotychczas mógł swobodnie mówić co myśli, zresztą ona tak samo. Teraz jednak każde nawet na pozór niewinne słowo było w stanie rozpętać kolejną burzę, a on naprawdę nie lubił się kłócić. Zaczynał nawet wierzyć, że istnieje ziarno prawdy w twierdzeniu, że kobiety zmieniają się po zaręczynach. Na temat zmiany po ślubie jeszcze nie mógł się wypowiadać.
Uciekł spojrzeniem od jej zielonych oczu, które teraz zdawały mu się tak samo podstępne i niebezpieczne, jak pogrążająca się w mroku dżungla. Jeden zły krok i potykasz się o nierówny teren. Drugi zły krok i kompletnie gubisz się gąszczu roślin, o których nie masz pojęcia. Trzeci zły krok i stajesz twarzą w twarz z drapieżnikiem, a wtedy już nic nie zależy od ciebie. Chayse miał za sobą dwa z nich.
Przez myśl przemknęło mu, by skomplementować wzorzystą sukienkę, w której chodziła od rana, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Próba zmiany tematu mogłaby jedynie pogorszyć sprawę. Nie potrafił znaleźć żadnego dobrego rozwiązania, a czas coraz szybciej uciekał. Tak naprawdę powinien już wychodzić z domu.
– Nie znam się na tym, Maisie. Zresztą mamy jeszcze...
– To może zacznij w końcu się tym interesować. – Energicznie zamknęła pokrywę laptopa i wstała z miejsca. Nie odeszła jednak od razu. Czekała na jakąkolwiek reakcję z jego strony, ale znów tylko spojrzał na zegarek. – Po co w ogóle dałeś mi ten pierścionek, co?
– Bo cię kocham.
Pokręciła głową, wyginając w dół kąciki ust. Bynajmniej nie zezłościło jej jedynie to, że tak obojętnie zareagował na suknie ślubne. To była po prostu kolejna cegiełka do narastającego między nimi muru. Odkąd jej się oświadczył, rozmawiali o ślubie może dwa razy, przy czym raz zaraz po zaręczynach. Byłaby w stanie to zrozumieć, gdyby to ona naciskała na sformalizowanie ich związku i poniekąd zmusiła go do tego kroku. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Naprawdę zaskoczył ją, gdy przed miesiącem, zaraz po powrocie do domu z weekendu spędzonego u jej rodziców w Filadelfii, nagle uklęknął i wyciągnął pierścionek. Znali się dość krótko jak na takie poważne deklaracje, ale i tak bez wahania przyjęła oświadczyny. Od kilku dni zastanawiała się, czy przypadkiem się nie pospieszyli. Fakt, działała mu na nerwy interesowaniem się tymi morderstwami, ale to jeszcze nie był powód, by tak się od niej odsuwał.
– Jakoś ostatnio tego nie widzę.
– Maisie... – urwał, gdy odwróciła się do niego plecami i pomaszerowała w stronę drzwi.
Ruszył za nią z ciężkim westchnieniem, ale gdy znalazła się na schodach i nie zareagowała na jego wołanie, po prostu zmienił kierunek. Musiał już wyjść. Ostatnio w pracy nie patrzono na niego przychylnym okiem i to właśnie przez nią. Nie mógł teraz tak po prostu się spóźnić, bo postanowiła się na niego obrazić. Zresztą nawet nie miał ochoty tego z nią wyjaśniać. Jego zdaniem przesadzała i jeżeli któreś z nich mogło mieć pretensje do drugiej strony, to właśnie on do niej za to, że stale mieszała się w sprawy, w które nie powinna. Może i faktycznie ostatnio poświęcał jej trochę mniej uwagi, ale to przez to, że stale się sprzeczali. Sprzeczali się z kolei dlatego, że nie chciała odpuścić sprawy Chirurga. W taki sposób poukładał sobie w głowie ich obecne problemy, przez co zdawało mu się, że nie miał za co jej przepraszać. Właśnie z tą myślą wyszedł z domu.
Niespełna czterdziestominutowa droga do pracy minęła mu zaskakująco szybko, a to za sprawą tego, że niemal nie stał w korkach. Dotarł punktualnie na komendę, dzięki czemu przebrał się bez pośpiechu i stawił się na odprawę o odpowiedniej porze. Bez entuzjazmu przyjął informację, że dzisiaj on i Jordan spędzą więcej czasu na papierkowej robocie niż na patrolu. Jednocześnie wciąż istniała szansa, że awaryjnie będą musieli gdzieś jechać, więc aż tak bardzo się tym nie przejmował.
Po drodze do zajmowanego przez nich biura policjanci omawiali poruszoną na odprawie kwestię, która w pewnym stopniu była im bliska. Jordan trzymał w prawej dłoni niewyraźne zdjęcie przedstawiające twarz mężczyzny, którego nigdy wcześniej żaden z nich nie widział. Każdy z zespołów dostał po jednej kopii, a komendant kazał im dobrze przyjrzeć się fotografii, zapamiętać ją i wszelkie podejrzenia kierować bezpośrednio do niego. Sprawa była priorytetowa i nikogo, a szczególnie Chayse'a, to nie zaskakiwało. Jednocześnie tak naprawdę dopiero dzisiaj dowiedział się czegoś konkretnego o Chirurgu i ta wiedza dodatkowo dołożyła mu zmartwień. Jeżeli wcześniej miał obawy, to teraz niemal wariował z niepokoju.
Chayse nagle przystanął, gdy znaleźli się na korytarzu prowadzącym do biura, które dzielili jeszcze z dwójką policjantów. Zatrzymał spojrzenie na smukłej kobiecie znajdującej się kilkanaście metrów od niego. Unosiła lekko głowę, przez co jej kasztanowe włosy sięgały aż do połowy pleców. Wpatrywała się w tablicę, na której umieszczano najnowsze informacje, dlatego Woodard widział jedynie jej prawy profil. Nie miał jednak żadnych wątpliwości, że to, co właśnie czytała albo oglądała, aż za bardzo ją interesowało. Nie wiedział już, czy ma błagać, czy grozić. Ani jedno, ani drugie nie działało.
Jordan wyprzedził kolegę i jako pierwszy przywitał jego narzeczoną. Maisie błyskawicznie odwróciła się w ich stronę, nawet lekko się wzdrygnęła. Próba przykrycia tego uśmiechem też wyszła jej dość marnie. Krążyła wzrokiem po całym korytarzu, tylko na moment zahaczając o Chayse'a, któremu cała ta sytuacja coraz bardziej się nie podobała. Nie zamierzał jednak roztrząsać tego na komendzie. Mógłby narobić kłopotów nie tylko jej, ale przede wszystkim sobie.
Podszedł do niej na odległość wyciągniętego ramienia, by móc cicho, ale swobodnie rozmawiać. Miał nadzieję, że Faulkner minie ich i zniknie w odpowiednim biurze, jednak on nadal stał w odległości kilku kroków. Niby rozmawiał z innym policjantem, ale po tym, co Jordan ostatnio powiedział mu o Maisie, Chayse domyślał się, że jego starszy stopniem kolega raczej będzie próbował ich podsłuchać. Wcale mu się nie dziwił. Też nie chciał, by Maisie zdobyła informacje, których nie powinna.
– Co tu robisz? – zapytał, gdy w końcu podniosła na niego wzrok.
– Nie wziąłeś śniadania.
Chayse z lekkim zmieszaniem przyjął od niej papierową torebkę z kanapkami, które przed dwoma godzinami sam sobie przyrządził. Teraz niemal czuł na plecach rozbawione spojrzenie Jordana, który pewnie ostatkiem sił powstrzymywał się od donośnego śmiechu. Ścisnął koniec torebki i wysilił się na krzywy uśmiech. Nie tego się spodziewał, szczególnie po ich porannej sprzeczce. Wcześniej nawet nie zauważył, że trzymała coś w dłoniach.
– Dzięki. Tylko po to tu przyjechałaś?
– To chyba wystarczający powód – odparła przygaszona i cofnęła się o krok. – Pójdę już.
Odwróciła się do niego plecami i wolnym krokiem skierowała się do wyjścia. Z jednej strony wiedział, że powinna jak najszybciej opuścić komendę, ale z drugiej z trudem przychodziło mu traktowanie jej w taki oschły sposób. Jeszcze do niedawna wszystko w ich związku układało się świetnie. Nie był przyzwyczajony do biernego obserwowania, jak tak po prostu odchodzi. Nie spodziewał się, że ten widok popchnie go o te kilka kroków i każe chwycić ją za ramię. Zupełnie bezrefleksyjnie obrócił ją w swoją stronę i przelotnie pocałował w czoło. Wystarczyło, by sam ze sobą poczuł się trochę lepiej.
– Uważaj na siebie – niemal poprosił ściszonym tonem.
Tym razem to ona się uśmiechnęła, ale znacznie promienniej niż on przed momentem. Pożegnała jeszcze Jordana, po czym znów odwróciła się przodem do drzwi. Przemierzyła korytarz wolnym krokiem, a gdy zniknęła za progiem, Chayse poczuł silne klepnięcie w ramię. Omal nie wypuścił z dłoni przyniesionego przez Maisie śniadania.
– Będziesz musiał się ze mną podzielić.
Woodard odwrócił głowę w stronę wyższego kolegi, przelotnie spojrzał na papierową torebkę i bez wahania wręczył ją Jordanowi. Ten z przyzwyczajenia po prostu ją chwycił, ale zaraz chciał oddać. Chayse jednak wtedy kroczył już do odpowiednich drzwi. Nacisnął klamkę i przywitał się z pracującymi w biurze policjantami, których szczerze nie lubił. Dawno nie spotkał tak gderliwych i nieustannie poirytowanych ludzi.
– Weź wszystko – rzucił, gdy Jordan podjął kolejną niezgrabną próbę oddania mu śniadania.
– Nie chcę wszystkiego.
– I tak nie jestem głodny.
– Ale będziesz – odparł wciąż lekko rozbawiony zachowaniem nagle rozdrażnionego Woodarda. Wszedł za nim w głąb pomieszczenia wypełnionego słonecznym światłem wdzierającym się przez dwa całkowicie odsłonięte okna. Szybko przywitał się z naburmuszonymi kolegami, po czym położył papierową torebkę na biurku, przy którym usiadł Chayse. – Dzisiaj raczej nie zjemy na mieście.
– Wszystko albo nic – oznajmił stanowczo, odchylając się na oparcie niewygodnego krzesła.
Jordan spojrzał przez ramię na dwóch pozostałych policjantów, ale ci byli zbyt zajęci swoimi obowiązkami, żeby zwracać na nich uwagę. Jeden z nich wpatrywał się w ekran włączonego komputera, a inny przeglądał dokumenty z różnych teczek. Faulkner wrócił wzrokiem do papierowej torebki. Niemal zaburczało mu w brzuchu, nie zdążył dzisiaj zjeść śniadania. Zapomniał nastawić budzik i pewnie spóźniłby się do pracy, gdyby nie obudziła go córka domagająca się odwiezienia do przedszkola. Wciąż był zaskoczony tym, że sama wstała.
– Skoro tak... – zaczął, ale Chayse i tak nie podniósł na niego wzroku znad telefonu – to wezmę.
– No i super – mruknął, pisząc wiadomość do Maisie. Dopiero się widzieli, ale to nie znaczyło, że nie mógł po raz kolejny poinformować jej, że ta sprawa jest zbyt niebezpieczna, by się w nią mieszać.
Jordan przełożył papierową torebkę na swoje biurko. Stalowe nogi krzesła zahałasowały, gdy niewystarczająco mocno je podniósł. Dwaj koledzy rzucili mu spojrzenie spod byka, na które jedynie wzruszył ramionami. Zajął swoje miejsce i przez dłuższą chwilę szukał jak najbardziej wygodnej pozycji. Czarne obicie krzesła było dość wygodne, ale odchylone oparcie sprawiało, że nie nadawało się ono do typowej pracy przy biurku. Jordan znacznie lepiej czuł się w fotelu kierowcy radiowozu, a jednak z pełną premedytacją zamierzał zamienić go właśnie na biuro. Nigdy nie marzył o ciepłej posadzce za biurkiem, ale na pewno była ona bardziej bezpieczna niż typowa praca w terenie, a właśnie na tym teraz najbardziej mu zależało. Obecnie podwójnie narażał się na śmiertelne niebezpieczeństwo – po pierwsze z racji pełnionego zawodu, a po drugie, i nawet ważniejsze, z racji tego, że urodził się czarnoskóry. Mundur wcale nie sprawiał, że czuł się bezpieczniej, zwłaszcza teraz, gdy pracował na co dzień z mężczyzną pochodzącym z mieszanej rodziny. Zdaniem Jordana stanowili dość łatwy cel. To jednak nie współpraca z Chaysem czy lepsze pieniądze skłoniły go do starania się o awans. Głównym powodem była córka, którą sam wychowywał. Jeśli istniał sposób, by chociaż odrobinę zmniejszyć ryzyko, że któregoś dnia nie wróci do domu, to nie mógł go zignorować.
Jordan otworzył pierwszą z teczek, które przygotował sobie już przed odprawą. Nie wyjął jednak dokumentów, lecz wbił wzrok w Chayse'a siedzącego przy biurku naprzeciwko. Ich krzesła były ustawione w taki sposób, że wystarczyło zerknąć przed siebie, by natrafić na twarz tego drugiego. Woodard jednak przez dłuższą chwilę nie czuł na sobie tego naglącego spojrzenia. Gdy w końcu podniósł głowę znad telefonu, Jordan od razu uniósł jedną brew i skrzyżował ramiona na klatce piersiowej.
– Weź się do roboty – polecił mu zdecydowanym tonem, znów ściągając na siebie uwagę pozostałych policjantów. Był o krok od powiedzenia im, żeby przestali się tak gapić.
– A myślałem, że jak oddam ci śniadanie, to nie będziesz się czepiać.
– Przynieś coś lepszego niż kanapki, to może się uda – odparł, podchwytując weselszy ton Chayse'a.
Woodard prychnął rozbawiony. W końcu schował telefon do kieszeni i zgodnie z poleceniem kolegi zabrał się do pracy. Przez tę całą papierkową robotę, naprawdę nie mógł się doczekać, aż skończy dzisiejszą zmianę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top