Rozdział 2
Pani Kat weszła do lochu wesołym krokiem. Jeden z jej pomocników chłostał związanego Marcela, a drugi właśnie gotował olej.
-Witaj, Marcel.
Ten z batem spojrzał na kobietę pytająco, ale ta pokręciła lekko głową. Mężczyzna drgał przy każdym smagnięciu batem, ale nie wydawał z siebie żadnych dźwięków, co było pewnie dość sporym wyzwaniem, biorąc pod uwagę stan jego pleców.
-Nie przywitasz się ze mną? Słabo u ciebie z manierami.
Nawet na nią nie spojrzał.
-Zostawcie nas samych.
Jej pomocnicy wyszli bez słowa. Pani Kat spokojnie odpięła kajdany i pozwoliła, żeby więzień zwalił się bezwładnie na podłogę. Tym razem nie zdołał powstrzymać jęku.
-Sadystka. Dzięki.
-Nie dziękuj, jeszcze będziesz mnie kląć-uśmiechnęła się.-Co ci strzeliło do tego pustego łba?
-Chciałem z tobą porozmawiać.
Przykucnęła.
-Czego ode mnie oczekujesz? Że nie będę cię torturować, bo więzy krwi?
-Nie, Sam.
-Wiesz, że nienawidzę tego zdrobnienia.
-Wybacz.
-No, czego oczekiwałeś?
-Łudziłem się, że ruszy cię sumienie.
-Dlaczego miałoby?-wyprostowała się powoli.
-Bo nie jesteś złym człowiekiem.
-Jestem. Chcesz wrócić do bata? Takie banały są irytujące. Jestem złym człowiekiem. Cholernie. Pewnie wiesz, ile mam krwi na rękach.
-Próbujesz udowodnić sobie, że jesteś silna. Mogli cię dziś zabić. Z tej kuszy.
-Wiem. Dlaczego tego nie zrobili?
-Bo wciąż jesteś naszą siostrą, czegokolwiek nie robisz.
-I to miało mnie wzruszyć.
-Rób co chcesz, Samantho. Ale mścisz się za ciężkie dzieciństwo na ludziach, którzy nie mieli na nie żadnego wpływu.
-Twoje słowa robiłyby większe wrażenie, gdybyś nie leżał zakrwawiony na podłodze.
-Zapewne.
-W ogóle cię to nie rusza?
-Co, wizja śmierci?
-Tak.
-Już ci odpowiedziałem na to pytanie.
-A ja wciąż nie wierzę w odpowiedź.
-To twój problem.
-Zapewne-uśmiechnęła się.
-Dobrze się bawisz?
-Wybitnie.
-Jestes dziwką podstarzałego, sadystycznego megalomaniaka. Jesteś z siebie dumna?
Posłała bratu uśmiech zwiastującym długą i bolesną śmierć.
-Pozwolę chłopcom się tobą zająć. Nie będę im przerywać, niech mają coś od życia-roześmiała się jakby właśnie usłyszała świetny żart.-Lubią chłopców, więc...
Prychnął cicho.
-Więc może lepiej tam nie wchodź, mogłabyś przerwać w niezręcznym momencie.
-A ty myślisz, że skąd wiem?-wzruszyła ramionami z drwiącym uśmiechem.
-Kto ci zrobił tą szramę?
-A jak myślisz?
-Jeden z buntowników?
-Nie. Będziesz miał wystarczająco dużo czasu, żeby pomyśleć. Wciąż potrafisz częściowo odciąć się od bólu?
-A słyszałaś, żebym wył?
-Nie-uśmiechnęła się krótko.-Kto strzelał z kuszy? Satina?
-Nie powiem ci.
-W porządku-wzruszyła ramionami.-Miłej zabawy.
-Samantha!-krzyknął, kiedy otworzyła drewniane drzwi.
-Tak?-zapytała cicho, nie odwracając się.
-Kocham cię, siostro. Mimo tego co robisz i co się zaraz stanie.
-Ta?-zapytała obojętnie.
-Tak. Ja... Po prostu nie chcę, żebyś zginęła.
Odwróciła się do niego i uśmiechnęła się promiennie.
-No, ja też nie chcę. I nie zamierzam umierać.
-Ja też-uśmiechnął się blado.
-Ten tekst miał mi pokazać, że chęci i tak nic nie zmienią czy co?
-Nie, Sam... antho.
-Więc?-zapytała krótko, ignorując zająknięcie więźnia alias brata.
-Nie mogę.
-Zamachy na mnie czy króla to nic nowego, więc...-zawiesiła głos.
-Dziwne, nie?
-Nie na takie dokończenie liczyłam.
-Wiem. Po prostu uważaj.
-Naprawdę pozwoliłeś zawlec się do lochu, żeby mnie ostrzec?
-A co z ,,bzdurną ideologią"?-uśmiechnął się blado, nieco ironicznie.
-Heh, no tak, jeszcze to. I co ci to finalnie dało?
-Nowe blizny. A jak tam twoje? Wciąż bolą?
Milczała dłuższą chwilę, po czym cofnęła się o kilka kroków i usiadła na stole do tortur.
-Nie potrzebuję się zwierzyć. To ty potrzebujesz pomocy, wyglądasz żałośnie.
-Wiem.
-Korzystam z usług królewskiego medyka-odpowiedziała po dłuższej chwili milczenia.-Nie mam już tamtych blizn.
-Wiesz, że nie pytałem o fizyczne blizny.
Zerwała się z miejsca, a furia była dobrze widoczna w jej oczach.
-I tak, to było pytanie retoryczne.
Prychnęła ze złością i zanim zdążyła się opanować, kopnęła Marcela w brzuch, wyciskając mu powietrze z płuc. Jęknął. Chwyciła go mocno za przód podartej koszuli i szarpnęła go do góry.
-Nie drwij ze mnie-zasyczała i odepchnęła go od siebie.
Poza cichym jękiem, nie doczekała się żadnej reakcji. Marcel patrzył na nią z dołu obojętnie, nie przejmując się jej wściekłością.
-Miłej zabawy-syknęła i wyszła, trzaskając drzwiami.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top