XXI
*
Jego imię. Jego oczy. To co potrafił... pojawić. Oraz wszystkie nadprzyrodzone rzeczy, jakie działy się w ich otoczeniu. Spojrzała na swoje dłonie. Znikąd pojawiły się bransolety. Nawet nie wiedziała do czego służą, ale z pewnością nie były to bransoletki przyjaźni.
Pokręciła głową, chcąc jakby wyrzucić z niej możliwość istnienia czegoś więcej. Czegoś, o czym ludzie mówią jedynie na religii, w kościele czy gdy są najebani. Podniosła wzrok. Zdążyła jeszcze ujrzeć, jak wracają do dawnego koloru lekkiego błękitu wymieszanego z szarością.
-Oh, czyli przekonałem cię?- Nie żeby mi zależało na tym, abyś mi uwierzyła, dodał w myślach.
-Chyba tak...- Myśli kotłowały się jej w głowie. Mimo to pokiwała głową. A z jej uszu prawie że można było dostrzec unoszący się... piekielny dym.- Chwila czy... skoro... znaczy...- Nie potrafiła dobrze wyrazić swojej myśli.
-Hm?
-Jak to... jesteś Lucyferem i... jaki to ma sens i... powinnam pójść do kościoła?
-Nie preferuję kościołów, jakbyś nie widziała. A podobno swego czasu było o mnie głośno.
-O diable?- Zagwizdała.- Wciąż jest. Nawet bardziej niż głośno. I wydaję mi się, że jeszcze długo tak zostanie. Biblia i te sprawy.
Podobało mu się to, że w kocu zaczyna wyrażać się swobodnie. Oby tylko tego nie przerwało. Chciał się dowiedzieć o niej więcej. Mógłby może dzięki temu odkryć tajemnicę jej duszy. Nie żeby bawił się w śledczego.
-Tak, biblia. Ciekawa księga. Niektórzy z nas ją wyznają, prawda?
-Em... myślę, że bardziej wyznają Boga niż...- Zamilkła, czując na sobie niezbyt przyjazne spojrzenie. Nie, to zdecydowanie nie był przyjazny wzrok. Ale co mogła się dziwić? Przecież wspomniała o Bogu przy samym diable. Dzięki Bogu tego nie skomentował.
-Jak się zwiesz?- Odparł miękko. Jego ton głosu był niski, ale łagodny. Za każdym razem z wyjątkiem, kiedy się śmiał. Przychodził wtedy na myśl śmiech złoczyńcy... przepełnionego złem. Przynajmniej wtedy, gdy ona go słyszała.
-Ja?- Zmarszczyła lekko brwi. A no bo kto inny, zapytała samą siebie.-J-ja...
Przerwało jej wypowiedź dźwięk zamykanych drzwi. Mężczyzna, którego imię już znała, wstał. Rzucił na nią okiem i skierował się do drzwi. Nie wiedząc czemu wyszła za nim.
Rozglądała się uważnie, starając dostrzec jakieś wskazówki. W najgorszym wypadku satanistyczne znaki. Nie ujrzała ich. Dom wyglądał na przyjazny rodzinie. Przytulnie, w ciepłych barwach. Zmieniła zdanie po usłyszeniu dwóch z rodzai krzyków. Jeden typowo kobiecy i długi. Drugi krótki. Piszczący. Należący do dziecka. Ruszyła szybko w tamtym kierunku, nie wyprzedzając diabła. Poczuła smród. Smród rozkładu. Nie wiedziała tylko czego, ale wcześniej na pewno to kiedyś czuła.
Zrozumiała wkraczając do obszernego salonu. Zamarła, widząc mężczyznę zwisającego z grubego sznura. Muchy i inne owady oblazły go. W pokoju słychać było bzyczenie i płacz małej, pięcioletniej dziewczynki, która stałą wtulona w zapewne matkę. Ona nie była również mniej zaskoczona. Wszyscy zdawali się w pomieszczeniu tacy być. Oprócz wysokiego blondyna. Nawet trup wyglądał, jakby nie wiedział co tu robi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top