XXVII. Teoretycznie

Zgodnie z tradycją, zamknął się w domu.
Pozbył się ubrań, zamiast nich przywdziewając turkusowy szlafroczek i wygodne buty, wyglądające jak pomieszanie bamboszy i lakierków, które wypatrzył kiedyś na wystawie i kupił za stanowczo zbyt dużo pieniędzy.
Siedział tak w salonie z nogą założoną na nogę, w dłoni trzymając wielki kieliszek wina, w którym zmieściło się ponad pół butelki.
Felix z początku postanowił to chyba przemilczeć, jednak z każdym kolejnym kwadransem szło mu coraz gorzej, a kiedy kwiaciarz dodatkowo założył okulary przeciwsłoneczne w jebanym salonie, coś w nim pękło i stanął przed bratem w bojowej pozie.
- Co ty robisz, Leon? - zapytał, opierając dłonie na biodrach.
- Rozmyślam - odpowiedział, głaszcząc siedzącą mu na kolanach suczkę.
- Dobrze się czujesz? - naciskał dalej, chcąc chyba przekazać bratu, że wygląda, jakby go zdrowo pojebało.
- Owszem. To moja finalna forma - powiedział, poruszając brwiami, a następnie upił łyk wina, siorbiąc cicho.
Felix zacisnął usta w wąską kreskę.
Tylko on wiedział czy z rozbawienia, czy ze złości.
Może z obu.
- Nie mówiłeś, jak poszło wczoraj - kontynuował, przysiadając na stoliku do kawy.
- Braciszku, spójrz na mnie i zastanów się chwilę, jak mogło mi pójść.
- Ach...opowiesz mi...?
- Nie - sapnął, zamykając oczy.

Starszy Surre westchnął ciężko patrząc na brata, który rozglądał się po salonie, jakby był w nim po raz pierwszy.
Bo w sumie tak było.
Felix posprzątał i to tak porządnie.
Zniknął zakurzony dywan odkrywając duży kawałek nie zdartych paneli, które chował pod sobą.
Blondyn pomył wszystko, wywalił puste butelki stojące tu i ówdzie, zdarł zakurzone zasłony wpuszczając słońce do środka, jednocześnie zmuszając kwiaciarza do noszenia okularów przeciwsłonecznych, bo jak na złość tego dnia przez mleczne chmury przeciskały się niezwykle rażące promienie.
W jeden dzień zrobił to, do czego kwiaciarz próbował zmotywować się przez kilka tygodni.
I dobrze, miło, że go wyręczył.
W tle grała cicha muzyka, Felix stukał palcami o blat, nieco gubiąc rytm, kiedy kwiaciarz usilnie trwał w udawaniu wariata z nadzieją, że brat sobie pójdzie.
Nie poszedł.
- Masz jakiś nowy plan?
- Opracowuję go.
- Teraz?
- Yhmmm - mruknął, siorbiąc wino.
- Leon... - Felix westchnął kładąc dłoń na ramieniu brata. - Martwię się.
- Niepotrzebnie, teraz będzie z górki.
- Jesteś pewien?
Leon pokiwał głową na boki i nim Felix ponownie otworzył usta, by ciągnąć temat, podniósł się i ruszył bez słowa na górę.
Kochał swojego brata, ale to natręctwo w temacie hanahaki zaczynało go irytować, nawet jeśli wiedział, że blondyn robi to ze zwykłej troski.
Zwyczajnie miał już swoje nawyki, przyzwyczajenia i potrzeby, kiedy tkwił w paskudnym humorze i jasna aura Felixa nie pomagała mu się skupić.
Dlatego zamiast zamknąć się w domu, postanowił zadekować się w konkretnie jednym pokoju, swojej sypialni.
Tam mógłby poukładać ze spokojem myśli i opracować jakiś konkretniejszy plan względem słonecznego olbrzyma.

__ __

Dzień był spokojny, jedynym uniedogodnieniem był ból głowy po kacu.
Tak naprawdę niemalże w ogóle nie kaszlał, więc jak na szpilkach czekał, aż prowizoryczny spokój minie i w końcu ściśnie go porządnie.

I ścisnęło, około ósmej wieczorem.
Deszcz walił o szyby, kiedy on klęcząc na zimnych kafelkach wymiotował krwią i korzeniami.
Felix przez jakiś czas nerwowo krążył pod drzwiami, wierząc, że brat jakoś sobie poradzi, jednak w pewnym momencie postanowił wkroczyć do akcji i wparował do łazienki z tacą, na której ułożył czystą ścierkę, miseczkę z parującą wodą i szklankę.
W przerwach, kiedy kwiaciarz z łapczywością łapał oddech starszy blondyn, drżącymi dłońmi ocierał mu usta i brodę, widocznie hamując łzy.
Głowa Leona była pusta, nie mógł się nawet skupić na czarnych myślach, dał się po prostu porwać w wir zdarzeń i skupiał się jedynie na oddychaniu.
Po muszli klozetowej płynęły słabe stróżki krwi, okolica wyglądała jak scena morderstwa.
Jakby się zastanowić, to można by nawet śmiało stwierdzić, że było to co najmniej usiłowanie morderstwa.
Felix milczał, kiedy kwiaciarz przez dłuższa chwilę siedział na swoich stopach uspokajając galopujący oddech i serce.
Była godzina ósma trzydzieści, wyglądało na to, że atak ustąpił i powrócił leniwy spokój.
Surre zamknął załzawione oczy, dając się wycierać w świetle mrugającej żarówki.
Nie mógł myśleć, nie potrafił się odezwać, w łazience panowała martwa cisza.
Dopóki Felix kątem oka nie spojrzał w stronę sedesu.

Wówczas upuścił szmatkę i wciągając powietrze ze świstem mocno złapał ramiona brata, lekko nim potrząsając.
- C-co? - sapnął kwiaciarz uchylając powieki.
Oddychało mu się nad wyraz lekko.
- Korzenie - sapnął Felix.
Kwiaciarz patrzył na niego pytająco.
- Korzenie - powtórzył z naciskiem.
- No...?
- Nie rozumiesz?
Leon przymknął powieki lekko marszcząc brwi, jakby to miało mu pomóc w skupieniu.
- No chyba nie.
- Boże, Leon! - Felix ponownie nim wstrząsnął.
Uśmiechał się.
- Zdrowiejesz!
Leon przełknął, pociągnął cicho nosem patrząc gdzieś w bok, na uchylone drzwi, za którymi leżała Fred, jakby pilnowała go przed nadchodzącą śmiercią.
- Co ty pierdolisz, Felix? - spytał w końcu cicho, po przetrawieniu jego słów.
- Leon, cholera, pamiętasz Emily?
- No, pamiętam koślawą Emily.
- Chorowałem przez nią - mówił dalej, mocniej ściskając ramiona brata. - U mnie wyglądało to tak samo, wymiotowałem korzeniami, a kilka dni później ona zaproponowała spotkanie. Rozumiesz, o co mi chodzi?
- Pierdolisz - powtórzył Surre z niedowierzaniem. - Że niby Jack mnie...?
- Tak.
- Pierdolisz - sapnął, podnosząc się do pionu, przy pomocy sedesu i Felixa, a następnie wymaszerował z łazienki, zostawiając brata samego idąc już ciemnym korytarzem.
- Ale gdzie ty idziesz?! - zawołał blondyn, wybiegając za nim dopiero kilka chwil później, jakby myślał, że ten zaraz wróci.
- Zadzwonić.


Dokuśtykał na dół i drżącymi dłońmi sięgnął po słuchawkę.
Powinien zrobić to już na początku, wiedział, że teraz trudniej będzie wszystko wyjaśnić.
Brudnymi palcami wybrał numer i przysiadając na podłokietniku kanapy, jak z nożem na gardle, oczekiwał na odpowiedź.
- Dobry wieczór - usłyszał po drugiej stronie męski głos. - Steven Bruski, kto mówi?
- Dobry wieczór - odpowiedział zachrypnięty. - Mówi Leon Surre.
- Ach, Leon! - zawołał z ekscytacją, jednak zaraz się zreflektował -...ach...Leon...co się stało? Dlaczego dzwonisz tak późno?
Steven Bruski był ich lokalnym lekarzem specjalizującym się w hanahaki.
Surre był u niego jakieś dwa razy, ale kiedy po lekach zaczęły się halucynacje i coraz większy ból, postanowił zrezygnować z leczenia i po prostu przeczekać całość.
Teraz jednak dzwonił po radę.
- Słuchaj... Powiedzmy, że teoretycznie byłbym chory.
- Taaaak?
- I - zakaszlał cicho, już nie wypluwając ani korzeni, ani płatków. - I teoretycznie, oczywiście choroba rozwijałaby się bardzo szybko.
- Yhmmm?
- I ostatecznie, oczywiście dalej teoretycznie zacząłbym - zakaszlał ponownie, znów bez zwłok na dłoniach. - Teoretycznie zacząłbym pluć korzeniami... Co mogłoby to oznaczać?
- Hmm... - Steven milczał chwilę, przyprawiając kwiaciarza o potliwość dłoni. - Powiedziałbym, że, oczywiście czysto teoretycznie, byś zdrowiał.
- Zdrowiałbym? Ale tak od miłości, czy tak o, przez mijający czas?
- Chyba wiesz, jak wygląda zdrowienie przez mijający czas, wtedy byś do mnie nie dzwonił.
Surre przełknął ciężko, krzywiąc się na ból w gardle, kątem oka spojrzał na Felixa oblizując spierzchłe wargi.
Było mu gorąco i zimno jednocześnie.
- Steven... Jesteś pewien, że to przez... Odwzajemnienie uczucia?
- Leon - Bruski westchnął cicho - Powiedz mi wprost, ile to trwało.
Westchnął ciężko, zadarł głowę w górę, wsłuchując się w bębniący o szyby deszcz.
- Nie jestem pewien, zgubiłem poczucie czasu. Ale rozwijało się o wiele szybciej niż zwykle.
- Jaki kwiat?
- Słonecznik.
- Kiedy pojawiły się korzenie?
- Kilka dni temu. Teraz...- zakaszlał. - Wymiotuję tylko nimi.
- I krwią - mruknął Felix, przechadzając się nerwowo.
- Yhmm... Słuchaj, Leon. Na podstawie badań, które przeprowadziłem do tej pory jestem na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewny, że w kimkolwiek się teoretycznie zakochałeś, on te uczucia odwzajemnia.
Kwiaciarz ze świstem wciągnął powietrze, zakrywając usta drżącą dłonią.
- W praktyce radziłbym ci się uspokoić. Zjedz coś dobrego, przewietrz pokój i uspokój się. nie działaj z niczym pochopnie. Jest dobrze, Leon.
- Rozumiem...- szepnął przez palce, podnosząc się do pionu, jak rażony gromem.
- Odwiedź mnie za kilka dni, zobaczę, jak się trzymasz po tej swojej teoretycznej chorobie. Słoneczniki to nie stokrotki, wolę się upewnić, że nie narobiły ci w środku za dużo szkód.
- Jasne - sapnął cicho, już rozglądając się za ubraniami.
- No...Tylko wiesz, ze spokojem, nie wariuj.
- Yhm - mruknął, wyciągając dłoń po spodnie i koszule leżące na oparciu fotela.
Jak dobrze, że miał nawyk rozbierania się w salonie.
- No... To trzymaj się i dbaj o siebie.
- Jasne... Dziękuję.
- Nie ma sprawy, dobranoc.

Kiedy tylko połączenie się skończyło, kwiaciarz zerwał z siebie ubrudzony szlafrok i zaczął szybko się ubierać, drżącymi dłońmi zapinając guziki.
- I co powiedział? -spytał Felix, świdrując go wzrokiem.
- To co ty. On mnie...on...muszę iść.
Blondyn uśmiechnął się szeroko podnosząc się z kanapy.
Zaraz jednak zrzedła mu mina.
- Ale chwila, ty chcesz gdzieś iść?
- Tak.
- Ale dokąd?
- Do niego - odpowiedział, już idąc w stronę drzwi.
- Nie, nie, nie, ledwo trzymasz się na nogach - warknął starszy, próbując chwycić kwiaciarza za ramię.
Umknął mu jednak i niemalże biegiem poleciał, by założyć buty i płaszcz.
- I co chcesz niby zrobić?! - krzyczał Felix, kiedy młodszy wciskał stopy w buty, płaszcz zakładając na głowę zamiast parasola.
- Nie wiem! - zawołał wychodząc na deszcz.
Wszystko jak zwykle działo się za szybko, chaotycznie i gdzieś obok.
Postanowił więc wyrównać szansę i również pognał szybko, chaotycznie, na przeciw rozsądkowi.
Prosto do swojego słonecznika.
___________________________________
(epilog już jutro misiaczki)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top