XXV. Zatańczmy

Nieco skłamał z tym planem.
Miał tylko niekompletną koncepcję tego, co chce powiedzieć Jackowi.
Nie było to wyznanie miłosne, nie można było zaliczyć tego do zwyzywania.
W sumie sam nie wiedział, co to ma być, ale postanowił zaryzykować.
No bo co miał niby do stracenia?
Równowagę, głowę i opanowanie już przy nim stracił, teraz mógł już tylko zarzygać mu buty albo skraść jego słoneczne serce.
Bardziej liczył na opcję pierwszą, jakby nie patrzeć.
Jednak czuł głęboko w trzewiach, że musi zrobić cokolwiek, że to ten moment i lepszego już nie będzie. 

Następny dzień spędził w domu, a konkretniej to w salonie, grając z Felixem w scrabble, na ich wytartym od starości stole.
Felix miał przerażająco wąski zasób słów i spektakularnie przegrywał, co naprawdę szokowało kwiaciarza. 
Czuł się dziwnie.
Nie tylko przez niewiedzę Felixa. 
Dziwnie, bo całkiem dobrze, a nie przywykł do tego. 
Kaszlał, co prawda, raz puścił pawia prosto do wanny, kiedy miał akurat wychodzić, jednak oddychało mu się nad wyraz lekko. 
Krwawił tylko trochę, żółci było jakby mniej, jedynie korzeni przybywało, jak na zapowiedź czegoś złego, brudnego i bolesnego. 
Miał złe przeczucia, bo to było coś zupełnie nowego, a jeśli hanahaki miało jakiekolwiek plusy, to stały i monotonny przebieg choroby.
Starał się jednak nie nakręcać na zapas i po prostu oddychał spokojnie i układał sobie wszystko w głowie, tak jak zrobiłby przed chorobą, kiedy jeszcze posiadał skłonność logicznego myślenia.
Stukał więc palcami o blat, w potoku myśli układając kolejne słowa do gry, którą Felix wyciągnął z szafy i popijał kawę co jakiś czas, przeczesując białe futro śpiącej pod jego nogami suczki. 
Nawet nie zauważył, kiedy i jak zleciał dzień, bo wstał dość późno, a potem tylko odbijał się od ścian, myśląc i sapiąc pod nosem, wypuszczając z rannych płuc obłoki dymu i blade płatki. 

- Jesteś pewien, że chcesz iść sam? - mruknął stojący w progu Felix, kiedy wieczorem, kwiaciarz szykował garnitur na wyjście, bo musiał w końcu wyglądać ładnie w tak dramatycznym momencie. 
- Nie będę sam, będę z przyjaciółkami, one są obeznane w sytuacji – odpowiedział, grzebiąc w szafie.
Felix westchnął.
- Co ty w ogóle chcesz mu powiedzieć?
- Nie wiem jeszcze, pozwolę winu zainterweniować.
- Leon...
- Po prostu muszę coś zrobić – westchnął, zamykając szafę, by spojrzeć na brata. - Tkwię w tym naprawdę długi czas, nie potrafię normalnie żyć, muszę zrobić cokolwiek, bo oszaleję do końca. 
- I teraz cię tknęło...? - spytał niepewnie.
- Tak. Czasami trzeba zadziałać gwałtownie i liczyć na najlepsze. 
Bo tak naprawdę, nie zostało mu nic więcej. 

Wiedział, że bankiet zaczynał się o ósmej, z domu wyszedł pół godziny wcześniej i trzymając dłonie w kieszeniach płaszcza, patrzył pod nogi.
Niebo krwawiło jeszcze pomarańczą, ale latarnie uliczne poczęły już rozlewać żółć na wilgotnych kocich łbach.
Szedł powoli w stronę rynku, denerwując się coraz bardziej z każdym krokiem.
Wiedział, że chce coś zmienić, wyrwać się z chorego koła, póki ma siły, chęci, jakikolwiek zamysł na to. 
Nikt inny tego za niego nie zrobi.
No i on sam do końca nie wiedział jak. 
Słowa nie mogły wpłynąć na jego uczucia, tym bardziej na uczucia Jacka, jednak mimo tej wiedzy, coś pchało go do przodu, coś kazało założyć najlepsze obcasy i opinający garnitur.
Nie wiadomo tylko, czy to instynkt samozachowawczy, czy przekazywana w genach chęć samodestrukcji.
Cóż, wszystko miało się okazać na bankiecie Rogers. 
Kiedy wyszedł na rynek, zauważył trzy sylwetki, z którymi był w tym miejscu umówiony.
Katherine cały czas poprawiała coś we włosach Annie, kiedy Coline malowała usta na ślepo, jakby nie mogła tego zrobić w domu. 
- No no - mruknęła Coline zamykając pomadkę - Tatuś wrócił? 
Kwiaciarz uniósł pytająco brew, zatrzymując się przed kobietami.
Tak, jak się spodziewał, Coline podobnie jak on odziana w czerń, Katherine w krwistą czerwień, a Annie najprawdopodobniej w beże, słabo widoczne w półmroku. 
- Wyglądasz jak... ty - kontynuowała blondynka.
- Szokujące, doprawdy. 
- A teraz jeszcze brzmisz jak ty. I masz w dodatku obcasy wyższe od moich.... wyzdrowiałeś?
- Taki mam zamiar. Idziemy? 
Coline patrzyła na niego nieco niepewnie, sceptycznie, jednak odziana w czerwień Katherine uśmiechała się szeroko. 
Coco złapała Annie za rękę, kwiaciarza chwyciła pod ramię i żwawo ruszyła w stronę budynku, a skwaszona Coline szła za nimi. 
Spodziewał się raczej pogadanki na temat tego, jakim jest kretynem, że rusza się z domu w takim stanie, jednak żadna z kobiet nie wyglądała tak, jakby paliła się do opieprzania go. 
Zupełnie jakby dostrzegały coś, co było niewidoczne dla niego.
I w sumie... może tak właśnie było.

Sala wyglądała nieco inaczej niż ostatnio.
W sumie to przybyło tylko stolików, niedużych, okrągłych, z dwoma lub czterema miejscami.
Światła zostały przygaszone, stojący pod ścianą muzycy grali już cicho dla zebranych już ludzi. 
Dziewczyny poszły zająć miejsca, kiedy kwiaciarz zabrał ich płaszcze i ruszył z nimi do wieszaków.
Stresował się, a nonsens jego nieistniejącego planu zaczął powoli do niego docierać, kiedy nabuzowane emocje już opadły. 
Nie wiedział, co powinien zrobić, znów czuł się bezradny i mały.
Więc postanowił się napić.

Alena wyszła na prowizoryczną scenę i z uśmiechem dziękowała wszystkim za przyjście, rozgadując się nad tym,  jakie możliwości da wyremontowany dom kultury.
Szkoda tylko, że nikt jej nie słuchał, wszyscy byli bardziej zajęci kieliszkami wina.
Tylko kwiaciarz czasami zerkał znad alkoholu.
Ale to na Jacka, stojącego kilka metrów dalej, a nie na Alenę, która skrzecząc pozowała do męskich spojrzeń.
Alena Rogers była prawdopodobnie jedyną kobietą, która szczerze go irytowała, nawet specjalnie się przy tym nie wysilając. 
Już lepiej dogadywał się z panią Owen, naprawdę.
Kiedy kobieta zeszła ze sceny, światła przygasły jeszcze bardziej, jakby brakło prądu, a muzyka zagrała głośniej, zapraszając na parkiet pierwszych pijaków.
Surre westchnął cicho, przymykając powieki, zapatrzony w olbrzyma, który rozmawiał z bratem.
- Więc jaki masz plan? - zapytała pochylająca się w jego stronę Katherine.
- A chuj mnie wie...
Kobieta westchnęła cicho, ponownie się wycofała, przylegając plecami do oparcia czarnego krzesła. 
Surre skubał nerwowo wargi, obserwując wszystko spod przymrożonych powiek. 
Mrowiło go przyjemnie w kościach od wypitego wina. Czuł, jak powolutku z każdym łykiem, nabiera coraz większej odwagi, by przypieczętować swoje szaleństwo. 
Nawet, jeśli wciąż nie był pewien, w jaki sposób powinien to zrobić. 
Westchnął ciężko, topiąc się w kieliszku wina, ze wzrokiem utkwionym w blondyna, który również zdawał się zerkać w jego kierunku, choć tylko od czasu do czasu.
- Zaraz dostanę kurwicy serca, co ja chcę w ogóle, kurwa, zrobić. 
- Chodź - sapnęła Katherine podnosząc sie z krzesła,
W kilku krokach obeszła ich stolik i wyciągnęła dłoń w stronę mężczyzny, zapraszając go do tańca.
Jak prawdziwa dama.

Dał jej prowadzić, kręcąc się tak jak mu grała, wzrok wbijając natrętnie w szerokie plecy baristy, jak w jakimś romansie. 
- Nie mam pojęcia, co powinienem zrobić, Kath - jęczał dalej wzdychając cicho. - Chyba za bardzo mnie poniosło z tym wszystkim, powinienem był zostać w domu i wszystko na spokojnie przemyśleć. 
- Nawet jeśli, to będzie dobrze. Powiedziałabym nawet, że już jest dobrze, skoro sam tak myślisz. Więc uspokój się choleryku i po prostu spędźmy ten wieczór tak jak kiedyś. Popijemy, potańczymy, może się z kimś pokłócimy, a potem pójdziemy do mnie na after party i zrobimy burzę mózgów, jak wyrwać tego gałganiarza. 
- No ja kurwa nie wierzę - warknął nagle kwiaciarz, który przez cały czas wzrok miał utkwiony w jakiś punkt nad ramieniem kobiety. - Ta żmija się wokół niego kręci.
- Jaka żmija? - ogniste brwi Katherine powędrowały w górę.
- Pierdolona Alena.
Coco obróciła ich, tak by to ona patrzyła na Rogers, gładzącą ramie zmieszanego Bertranda, który śmiejąc się nerwowo patrzył na brata, który z kolei gapił się gdzieś przed siebie.
- Ty wiesz, jak ja kocham wszystkie dziewczynki, no ale ją to bym mógł oskórować w swojej piwnicy.
- Kochanie spokojnie, tylko rozmawiają.
- Na razie, ona jest tak spragniona męża, że zaraz zacznie się o niego ocierać, nosz ja pierdolę - mówił szybko, nieco gubiąc rytm, ściskając przy tym dłoń Coco.
- Dobra, spokojnie, jesteś uroczy kiedy się złościsz z zazdrości, ale on tutaj idzie.
- Idzie tutaj kurwa, pewnie żeby się do ciebie dobrać, niech mi spierdala.
Mimo sytuacji Katherine zaśmiała się cicho, rozbawiona dramatyzmem kwiaciarza, a następnie obróciła się z nim puszczając go.

Myślał, że zostanie sam, bo piosenka się skończyła, sądził więc, że wrócą do stolika, gdzie dalej będzie mógł psioczyć i warczeć, na czym ten cholerny świat stoi.
Jednak nieco się przeliczył, bo już w następnej chwili stał przed Jackiem, który uśmiechając się lekko, wyciągnął do niego dłoń, zapraszając go do tańca.
Zamrugał zmieszany, jak w geście obronnym uniósł dłonie, robiąc niewielki krok w tył.
- Pogrza-
- Zatańczysz ze mną? - przerwał mu barista.
- ...Posra-
Znowu nie pozwolił mu skończyć, łapiąc jego zimne łapy w swoje duże, ciepłe dłonie, kiedy salę wypełniła nowa melodia.
Normalnie by się wkurwił, gdyby ktokolwiek inny go tak bezczelnie nie słuchał, ale na miłość boską, to był jego słonecznik, jak mógłby się wyrywać i robić sceny, skoro tego właśnie chciał?
- Nie wolałbyś zatańczyć z panią Rogers? - mruknął, kiedy Bertrand zaczął stawiać pierwsze, nieporadne kroki, jakby dopiero uczył się chodzić.
Nie sądził, że tak szybko będzie musiał zacząć prowadzić.
Nie spodziewał się też, że tak szybko dostanie okazje do wcielenia swojego planu w życie.
Tego planu, którego nie miał, bo pod wpływem impulsu zaplanował sobie tylko ładne ubranie i skrawki dramatycznej przemowy.
- Wolałbym nie.
W odpowiedzi tylko cicho mruknął, ni to zadowolony, ni zmieszany.

Nie był pewien gdzie patrzeć, więc patrzył na ich buty. 
Nie dlatego, że był zawstydzony, to po prostu lepsze niż gapienie się na klatkę piersiową baristy, czy zadzieranie głowy w górę, by spojrzeć na jego twarz, marszcząc się przy tym od światła.
Tak przynajmniej sądził. 
Jack był uroczo nieporadny, plątały mu się nogi, gubił rytm, przez co kwiaciarzowi naprawdę trudno było zebrać się w sobie, aby go zwyzywać.
Bo to właśnie postanowił zrobić, w przeciągu kilku ostatnich sekund.
Zwyzywać baristę od najgorszych chujów i liczyć na to, że jego głupie serce zrozumie, że się pomyliło i się odkocha, by mógł wrócić do swojej monotonnej rzeczywistości.
Do picia dla przyjemności, a nie dla wytchnienia, do romantycznych kolacji przy świecach, do umartwiania się nad pierdołami i do swojej najdroższej kwiaciarni. 
- Przepraszam, jeśli cię nadepnę - sapnął Bertrand patrząc pod swoje nogi.
- Jeśli mnie nadepniesz, to ci oddam.
Jack zaśmiał się cicho, nieco pewniej łypiąc dłoń Surre, by następnie lekko się z nim obrócić, mieszając im w krokach.
- Kto cię uczył tańczyć? - spytał Surre, jednak podnosząc wzrok na tanecznego partnera. 
- Mm... dziadek - odpowiedział po chwili zastanowienia.
- Widać, mężczyźni nie potrafią kurwa tańczyć.
- A ciebie kto uczył? 
- Babcia.
- Więc może dasz mi kiedyś lekcje? 
Tym razem to Surre zgubił rytm, plątając się nieco.
- No skoro potrafisz tańczyć lepiej niż ja...
- ...Zobaczę.

Przyjęcie się rozkręciło, dotychczas nieśmiali pijacy siedzący w kontach w końcu dźwignęli się i ruszyli na parkiet, kiedy kwiaciarz ewakuował się z budynku, po trzech przetańczonych z blondynem piosenkach.
Niebo było już smoliste, zasnute chmurami, z których lał deszcz.
Stękając cicho, przysiadł na stopniu, czując, że jest już poważnie zamroczony alkoholem i zmieszany sytuacją.
To wszystko miało potoczyć się nieco inaczej.
Czasami naprawdę żałował, ze nie mógł spojrzeć na to wszystko z perspektywy kogoś innego, może wtedy wiedziałby, co zrobić.
Siedząc na deszczu, grzebał po kieszeniach w poszukiwaniu Fernando, kiedy nagle poczuł, że na ten jego pusty łeb opada ciężki materiał.
Nieco zmieszany podniósł wzrok, by zobaczyć, że na głowie i ramionach ma duży ciemny płaszcz, a na stopniu zaraz obok dosiada się Jack, z lekkim uśmiechem na ustach.
Z nadmiaru czułości od olbrzyma aż zebrało mu się na kaszel i wylanie z siebie tego wszystkiego, co go bolało.
I uchylił usta zaciągając się gęstym dymem.
By rozpocząć początek końca.
______________
Bonjour
Przepraszam za brak rozdziału w zeszłym tygodniu. Miałam remont, byłam pewna, że zdążę, jednak nieco przeceniłam swoje siły.
Mam jednak nadzieję, że rozdział wam się podobał i trochę to wynagrodził ;u;

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top