XVI. Udawanie

Jack wyszedł jakąś godzinę później, zabierając ze sobą pół śpiącą Bonifac..ą? Bonifacą.
Dyskusja koniec końców doprowadziła do tego, że Coline miała przyjść do kawiarni, kiedy poczuje się już lepiej, zarówno na ciele, jak i na psychice.
Jack wyjaśnił, że i tak przydałby im się ktoś nowy, bo jego siostra mało czasu spędza na miejscu, więc często mają urwanie głowy, szczególnie od rana.
Blondynka wstępnie się zgodziła.

Surre wypalał właśnie kolejnego papierosa w swoim zimnym łóżku, w nogach którego wylegiwała się Fred, kiedy blondynka zapukała cicho do drzwi.
- No nie wygłupiaj się - powiedział cicho, wgniatając peta w popielnicę. - Wchodź.
Kobieta weszła do środka, kciukiem ocierając załzawione oczy, które straszyły jeszcze bardziej intensywną czerwienią.
Bez słowa obeszła łóżko i wlazła pod puchatą kołdrę, przylegając do boku kwiaciarza, mimo że wcześniej zapierała się, że chce spać sama, aby wszystko przemyśleć.
Westchnęła cicho, kiedy ją objął i schowała twarz w jego ramieniu.
- Dziękuję - szepnęła. - Naprawdę kurewsko się bałam, nie byłam w stanie się ruszyć... Wyszłam tylko, aby się przejść, oni musieli być akurat w okolicy...
- Rozumiem... - odpowiedział, obracając się tak, aby na nią spojrzeć. - Ale dlaczego mi nie powiedziałaś? Nie mam do ciebie żadnych wyrzutów - dodał, kiedy kobieta podniosła na niego wzrok. - Po prostu... Myślałem, że mówimy sobie o takich rzeczach.
- Ty mi o swojej chorobie nie powiedziałeś - odgryzła się, na co on cicho westchnął, przymykając powieki.
- Nie moja wina, że dowiedziałaś się prędzej od Katherine. Powiedziałbym ci sam, gdyby nie jej długi język.
- No niech ci będzie..
- Więc dlaczego?
Westchnęła, oparła głowę na dłoni, by wygodniej jej było na niego patrzeć.
- Bo masz swoje problemy, Leon.
- Zgadza się - odparł cicho.
- Więc stwierdziłam, że nie będę ci dodatkowo zawracać głowy. Naprawdę nie sądziłam, że to coś groźnego. Cholera, oni nie mają więcej niż dwadzieścia lat, byłam pewna, że takie dzieciaki nic mi nie zrobią.
Westchnął cicho, przecierając twarz dłonią.
- Przepraszam, Leon...
- Nie. Nie przepraszaj, ty nie masz za co, to nie twoja wina.
Kobieta uśmiechnęła się lekko, patrząc na niego z dołu, z wdzięcznością w oczach.
- Dziękuję. Ale teraz... Miałabym jeszcze jedną...w sumie jak o tym myślę, to dość głupią prośbę.
- Zamieniam się w słuch.
- Udawajmy jutro, że nic się nie stało, co? Wiem, że to głupie, ale skoro nie możemy nic zrobić, to po co o tym wspominać?
Mężczyzna przez kilka długich chwil przyglądał się nakrytej cieniem blondynce.
A w końcu westchnął cicho, kiwając głową, zgadzając się z nią w milczeniu.
Bo w końcu kim on był, by jej tego odmawiać, skoro milczenie miało przynieść jej komfort?
Co prawda nie zgadzał się z tą logiką, jednak dobrze wiedział, że drążenie tematu między sobą, nie da zupełnie nic.
Pół nocy patrzył więc w sufit, kiedy kobieta chrapiąc, wbijała paznokcie w jego ramię.

Rano obudził się sam, w niemalże już ostygłym łóżku.
Podniósł się z westchnieniem, bo leżące na nim słońce, wpadające przez odsłonięte okno i tak nie dałoby mu się powylegiwać, jak to zwykle miał w zwyczaju z samego rana.
Zdjął z siebie nagrzaną po jego stronie kołdrę i obracając się, postawił blade stopy na zimnych panelach. Zamknął oczy, siedząc tak parę chwil, tyłem do okna, w samej koszuli i z porannym chaosem w i na głowie.
Słyszał cichą krzątaninę z piętra niżej, które pewnie umknęłoby uszom normalnej osoby, jednak on. przyzwyczajony do samotności, wyłapywał każdy obcy szmer w swoim domu.
To było przyjemne szemranie.
Stęknął cicho, uniósł ręce ponad głowę, przeciągając się i wstał, sięgając po leżącego na szafce nocnej Fernando.
Nim jednak zdążył się porządnie wyprostować, coś zakuło go śmiertelnie, w prawym kolanie, zmuszając do oparcia się o dwuskrzydłową szafę, która stała zaraz przy boku łóżka.
Sycząc cicho zgiął nogę, by ją odciążyć i spojrzał w dół.
Spuchnięte.
No pięknie.
Na domiar złego zaswędziało go w gardle i już w następnej chwili stał na jednej nodze i zanosił się kaszlem, powstrzymując poranne siku.
A na koniec, cała jego dłoń skąpana była w słonecznikowej żółci.
Cudownie, całe piękno poranka poszło się jebać.

- No nieźle się pierdolnąłeś w to kolano - fuknęła Coline, kiedy Surre kuśtykał w stronę stołu, na którym stały już talerze z przygotowaną przez kobietę jajecznicą.
- Zauważyłem dopiero rano - mruknął stukając palcem wskazującym o uśmiechniętą twarz Fernando, dla którego dobry poranek wciąż trwał.
Jego prawe kolano kwitnęło soczystym fioletem, gdzieniegdzie przepasanym żółcią i błękitem. Można by wręcz uznać tę mieszankę kolorów za całkiem ładną, gdyby tak kurewsko nie bolała, przypominając o starej kontuzji sprzed lat.
W salonie za to pachniało świeżym powietrzem i śniadaniem.
Zasłony powiewały na wietrze wpadającym przez otwarte okna i drzwi werandy, które Coline musiała pootwierać, bo od ostatniego tygodnia wszystkie były zatrzaśnięte na amen.
Kurz unosił się w powietrzu, strzepnięty z zastałych firan, czarna mucha obijała się o ściany, uwięziona w domu na własne życzenie.
Było spokojnie, zupełnie jakby poprzedniego wieczora nic się nie stało.
Surre z wytchnieniem usiadł przy stole, kładąc obok siebie Fernando, który nie odstępował go na krok.
Coline, wciąż ubrana w jego ciuchy, usiadła naprzeciwko, stawiając obok siebie kubek z kawą.
Jej dłoń drżała.
- Twoja lodówka to jakaś tragedia - mruknęła, kiedy Surre odwijał z dłoni przesiąknięte bandaże.
- Nie mów Katherine, bo mnie zatłucze - odpowiedział wzdychając cicho, z niechęcią grając w jej grę.
- I ja jej się wcale nie dziwię, należy ci się za to wpierdol.

Prychnął cicho na tę uwagę, po czym położył bandaże na udach, by nie raziły w oczy, i po krótkim przyjrzeniu się zastrupiałym rankom, sięgnął po widelec i pochylając się nad talerzem, zaczął powoli jeść.
Już dawno nie miał w brzuchu nic ciepłego, co ten okazał wydając z siebie głośny bulgot zaskoczenia.
- To było w tobie? - mruknęła blondynka, unoszą lekko jedną z brwi.
- No. On tak ma.
- Może by tak nie miał, gdybyś normalnie jadł, cholero jedna.
- No może...
Resztę śniadania spędzili w ciszy, a po nim Coline poszła na górę, by się jakoś ogarnąć, kiedy Surre usiadł na werandzie, i wyciągając blade nogi na słabe, poranne słońce, palił papierosa, który zdawał się smakować gorzej niż zwykle.
Choć może tylko mu się wydawało.
Wczorajszy wieczór z całą pewnością należał do tragicznych, jednak nie potrafił powstrzymać słabego uśmiechu na samo wspomnienie tych dobrych chwil spędzonych z Jackiem, z którym rozmawiało mu się tak dobrze i naturalnie, jak dotychczas z nikim spoza jego małego kółka wzajemnej adoracji.
Chociaż z drugiej strony czuł się jak idiota, uświadomiony o tym, jak mało wiedział dotychczas o mężczyźnie, dla którego umierał.

Jego brat również łatwo się zakochiwał, kiedy był młodszy.
Praktycznie co dwa tygodnie płakał w spódnicę babci, bo podobała mu się nowa dziewczyna, z którą nie potrafił rozmawiać.
Pamiętał jak raz to jemu się zwierzał, mógł mieć wtedy jakieś dziesięć lat, więc miał, delikatnie mówiąc, wyjebane na strefę emocjonalną, wtedy jego mała główka nie potrafiła sobie wyobrazić, że serduszko może kochać cokolwiek innego poza klockami i wiankami.
Ale jego bratu to nie przeszkadzało i tak nawijał jak najęty, bo babci akurat nie było w domu.
Wtedy dosiadł się do nich dziadek, który jak nikt inny był wpatrzony w starszego z blondynów, dlatego puenta tej rozmowy zapadła kwiaciarzowi w pamięć.
"Jeśli nie wiesz co ona lubi, gdzie mieszka, ani jaka jest poza wyglądem, to ty jesteś głupszy jak twój brat."
Fakt faktem tydzień później trzeba było jechać z chłopakiem do szpitala, bo z tej swojej głupiej, nieświadomej miłości zaczął kaszleć fiołkami, jednak co to głupie i dziecinne było, to było.
I Leon też się teraz czuł dziecinnie i głupio, bo pokochał olbrzyma dlatego, że był ładny i miły, a teraz przyszło mu się krztusić słońcem.
Westchnął, kiedy jego myśli nie odnalazły żadnej puenty, w którą mógłby się ciasno zawiązać, dając głowie porcje rozkoszy.
Wtedy do głosu doszło serce, które bijąc jakby szybciej, stwierdziło, że w takim razie ta głupia i dziecinna miłość jest najlepsza, bo szczera.
Czy coś.

- Co tak myślisz? - spytała Coline, która nagle wyszła na werandę.
Mężczyzna podniósł się nieco i obrócił przez ramię, by na nią spojrzeć.
Miała na sobie jego koszulę i jego marynarkę, jedyne co pozostawało jej, to brązowa spódnica z rozcięciem na udzie i czarne szpilki z wczoraj.
- Znowu mnie okradasz - zauważył, zamiast odpowiedzieć na zadane mu pytanie, bo sam nie znał odpowiedzi, jego myśli zerwały się ze smyczy i zaczęły szczekać na szczeniackie serce, które i tak próbowało je przekrzyczeć swoim piskliwym głosem.
- Tylko pożyczam.
- Na czas nieokreślony?
- Tak.
Westchnął, uśmiechając się jednak lekko, a ona podeszła do niego i przykucnęła przy wiklinowym fotelu, nadgryzionym zębem czasu i Freda.
- Poszedłbyś ze mną do tej kawiarni? - poprosiła cicho, opuszkami palców przesuwając po nowym opatrunku na jego dłoniach. - Proszę?
Surre, zaskoczony, uniósł lekko brwi.
- Chcesz iść już teraz? Myślałem, że będziesz chciała odczekać kilka dni.
Kobieta pokręciła głową, westchnęła cicho, uciekając wzrokiem w stronę cichego ogrodu, który budził się w porannym słońcu.
- Muszę się czymś zająć. Siedzenie w domu nic mi nie da, muszę zapełnić czymś głowę.
- Rozumiem...w takim razie daj mi kwadrans, ubiorę się jakoś.
- Dla mnie możesz iść nawet tak - zacmokała machając jedną ręką.
- Lepiej nie - zaśmiał się cicho, podpierając się rękami, by podnieść się z głębokiego, twardego fotela, na który zaraz wskoczyła Coline, kiedy on kuśtykał do salonu, który w końcu przestał śmierdzieć jak gorzelnia.
Udawała za dobrze.

__ __

Szli obok siebie, pod ramię, by nie obciążać zbitego kolana blondyna.
Dziwnie mu się szło trasą, którą zazwyczaj pokonywał rowerem, lub samochodem. Tym dziwniej, że musiał założyć płaskie buty, od których się odzwyczaił i było mu zwyczajnie za wygodnie.
Coline co jakiś czas obracała się przez ramię, jakby zaniepokojona, że ktoś może za nimi iść.
Surre z początku to ignorował, chcąc dać jej nieco przestrzeni od swojego ciągłego marudzenia, jednak w końcu nie wytrzymał.
- Na pewno nie będą za nami iść, spokojnie. Jest środek dnia, nic złego nie może się stać - zapewnił ją półszeptem, na co westchnęła cicho.
- Wiem, wiem...Po prostu...
Kobieta westchnęła ciężko.
- Nie ważne - skwitowała, odwracając głowę w przeciwną stronę.
- Jeśli chcesz, to mogę poczekać przed kawiarnią i potem odprowadzić cię do domu.
- Nie, nie - pokręciła głową. - Nie wiadomo ile czasu zejdzie
- Jesteś pewna?
- Tak. Leon proszę, wracaj do domu, najlepiej połóż się, bo wyglądasz coraz gorzej. Zadbaj trochę o siebie. Proszę.
Westchnął cicho.
- Niech ci będzie. Ale wróć do domu po jasności - poprosił cicho.
- A ty skup się bardziej na swoim zdrowiu. Słyszałam twój kaszel.
Westchnął ponownie, pokręcił głową, chcąc w milczeniu przekazać, że to nic ważnego.
Sam udawał całkiem nieźle, bawiąc się w hipokrytę.

Coline zatrzymała się, kiedy dotarli do kawiarni, a Surre poprawił na niej swoje ubrania, kiedy wiatr targał jej włosy, a słońce całowało skórę.
- Będę trzymał kciuki Col - powiedział kładąc jej dłonie na ramionach, a ona uśmiechnęła się lekko.
- A ja będę trzymać ciebie za słowo.
Uśmiechnął się lekko, poklepał ją po ramieniu i kiedy już zniknęła w kawiarni, zamiast do domu, ruszył do cukierni.
Bo na gorzki poranek nie było nic lepszego od ciastka.
Albo seksu.
Ale tylko na ciastko mógł liczyć.
I na żółty kaszel, chowany w chusteczkę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top