XV. Pęknięcia
Idąc w stronę mroku, miał wiele teorii.
Ktoś mógł być właśnie obrabiany, dzieciaki mogły znęcać się nad jakimś bezdomnym kotem, albo nad kimś, kto nie przypadł im do gustu.
W głowie kołatało mu się jeszcze więcej logicznych opcji, jednak gdzieś tam głęboko czuł pogłębiający się z każdym krokiem niepokój.
To była również okolica Coline.
Powtarzał sobie, że na pewno nie łaziłaby po ciemności, że grupka gówniarzy nie byłaby jebnięta na tyle, by śledzić kobietę do jej domu, aby ją skrzywdzić, bo przecież na pewno nie dawała im powodów, bo podobno zaczepiali ją tylko kilka razy i byli tylko młokosami, a nie pijakami z wyżartymi mózgami.
Było tyle możliwych opcji, tylu ludzi, którzy mogliby mieć okopywane żebra.
Więc dlaczego, do kurwy nędzy, w tym ciemnym zaułku znalazł Coline?
Zapłakaną, z rozmazanym makijażem, otoczoną przez trójkę wyrostków, nie starszych od niego.
Śmiali się, kiedy ona usiłowała wyrwać ramię z uścisku jednego z nich, na ustach którego zalegała jej rozmazana szminka w kolorze granatu.
Zdradziło go szczeknięcie Freda, wówczas zarówno Coline, jak i trzy ścierwa przenieśli na niego wzrok.
- Czego tu szukasz pedałku? - spytał jeden z nich, przygruby rudzielec o bladej, piegowatej facjacie, która drżała przy każdym słowie od nadmiaru tłuszczu.
W tej samej chwili dołączył również Jack, który po chwili odrętwienia zaczął coś do nich wołać.
Wywiązała się rozmowa, a raczej przekrzykiwanka..
Każdy wołał coś swojego, kiedy Surre stał w miejscu, całkowicie porażony, wpatrując się w zapłakane oczy Valentiny.
- No i co wy niby chcecie zrobić? - odezwał się brunet, który na wargach miał jej szminkę i resztki krwi płynące z tej dolnej, którą blondynka musiała porządnie zgryźć. - To jest w końcu dziwka, jak nie da po dobroci, to sami weźmiemy, od tego jest. Możecie się ustawić w kolejce.
Kolejna salwa śmiechu, byli jak bajkowi wrogowie, przekonani o słuszności swojego czynu, nie rozumiejący, że źle postępują; czarne charaktery, ludzie istniejący, by niszczyć innym życia.
Dzieciaki.
Upuścił smycz, która z głuchym brzdęknięciem opadła na kocie łby, jednak Fred została w miejscu.
Jak prawdziwa dama.
Ruszył miękkim krokiem, wciąż odrętwiały, wciąż porażony tym, co przyszło mu zobaczyć.
Na zmianę to zaciskał, to rozluźniał pięści, kiedy wiatr rozsuwał dramatycznie jego płaszcz, kiedy okolica milczała w pomarańczy.
Zignorowali go, jedynie rudzielec, wyciągnął dłoń, spodziewają się, że blondyn chce tylko zabrać ze sobą dziewczynę i wycofać się bezproblemowo, kiedy olbrzym odwraca uwagę.
Mylił się.
Podszedł, aby zabić.
Pierwszy cios był najłatwiejszy, bo niespodziewany.
Nos rudzielca złamał się łatwo, pod naporem bladej pięści, chłopak zatoczył się, oparł plecami o wilgotną ścianę, uciskając w palcach krwawiący nos przypominający ziemniak i zapłakał cicho, zupełnie nieprzygotowany na taki obrót spraw.
Czas na chwilę zwolnił, przywódca bandy, całkiem przystojny brunet, przestał na chwilę gadać, jego oczy urosły do rozmiarów spodków, kiedy Surre potraktował go prawym sierpowym, rzucając się na niego jak zwierzę.
Uderzył nim o ziemię, samemu zbijając sobie kolano, które już kiedyś zaznało kontuzji, jednak olał to w zupełności.
Coline zaczęła krzyczeć, świński blondyn, najwyższy z całej zgrai próbował odciągnąć niebieskookiego od przyjaciela, jednak na szczęście Jack ocknął się z amoku i złapał go za ramię, nie pozwalając nawet na muśnięcie Surre.
Echo niosło się po okolicy, kiedy kwiaciarz, jak obuchem uderzał splecionymi dłońmi w ginącą pod krwią twarz bruneta.
Krzyki nie docierały do jego uszu, kiedy kolanem napierał na gardziel chłopaka, który zapłakany usiłował go od siebie odepchnąć, z desperacją szarpiąc za jego ubrania.
Zabiłby, gdyby nie silne ramiona Jacka, które złapały go i dosłownie uniosły, siłą ściągając z niedoszłego gwałciciela, który teraz rzygał na chodnik, klęcząc w kropelkach swojej krwi.
Pozostała dwójka zdążyła uciec.
Wychodząca z zaułka Coline, dodatkowo kopnęła bruneta, który miał jeszcze czelność nazwać ją dziwką.
A Jack musiał opleść pierś Surre ramionami, bo ten cały czas, jak w amoku usiłował wyrwać się, wierzgając nogami, by ponownie dolecieć do ścierwa, które podniosło dłoń na Valentinę.
Wszystko działo się szybko, Jack coś gadał, Coline milczała patrząc na niego ze strachem w oczach, a Fred szczekała nieustannie na zarzyganego macho, myślącego, że wolno mu wszystko.
Dłonie i kolana blondynki były zdarte, ozdobione pęknięciami, zupełnie jakby przewróciła się, uciekając przed nimi.
Z całości zapamiętał najlepiej to, że krzyczał, że mają wypierdalać, że Jack trzymał go przy sobie mocno, do momentu, w którym brunet nie uciekł z miejsca zdarzenia.
I jak zakładał swój płaszcz na drżące ramiona Coline, a potem wziął ją na ręce, nie słuchając żadnych sprzeciwów, nie słuchając swojego ciała, mówiącego, ze to zły pomysł.
A i Jack szedł za nimi, z jakiegoś powodu.
__ __
Bonifacy siedziała pod stołem w salonie, uspokajając się powoli, zakopana w białym futrze Freda, która stale trzymała łeb w górze i nadsłuchiwała.
Z góry szumiała woda, kiedy Coline już czterdziestą minutę brała kąpiel, a ciepłe dłonie Bertranda powoli przemywały rozcięte knykcie kwiaciarza, który patrzył w dal, co jakiś czas upijając łyk wina, czerwonego jak krew sącząca się ze wszystkich zadanych tego wieczora pęknięć.
- Nie sądziłem, że potrafisz się tak bić...- powiedział cicho Bertrand, dociskając wacik do zaczerwienionej skóry.
- Kiedyś trochę boksowałem - odpowiedział mu równie cicho, a widząc zaskoczone spojrzenie blondyna, uśmiechnął się lekko. - Nie spodziewałbyś się, że facet w obcasach, może rzucić się na kogoś z pięściami, prawda?
- No nie...
- Właśnie. Nie lekceważ ich.
Ku jego zaskoczeniu Jack uśmiechnął się lekko, owinął jego knykcie bandażem, wcześniej dociskając czysty wacik i sam upił łyk wina, porażony zapewne taką ilością przeżyć.
Szum wody ustał, Fred westchnęła, Surre sięgnął po papierośnicę, leżącą na blacie w jego kuchni.
- Pewnie masz mnie za pojeba, co? - spytał wsadzając papierosa między suche wargi, a Jack pokręcił głową, choć z ociąganiem.
- Myślę, że trochę cię poniosło... Ale gdyby chodziło o moją przyjaciółkę, albo co gorsza siostrę, to pewnie zrobiłbym to samo, co ty.
- Nie ręczyłbym za siebie, gdyby cię tam nie było.
- Więc dobrze, że byłem i miałem wystarczająco siły, by cię odciągnąć.
- Tak, twoje mięśnie bardzo się przydały.
Kwiaciarz pociągnął cicho nosem, zaciągnął się porządnie dymem i zamykając oczy skulił się w sobie, spuszczając głowę, obejmując się jednym ramieniem, jakby miało mu to dać jakąkolwiek uciechę.
Milczeli, kiedy kciukiem i palcem serdecznym naciskał na kąciki oczu, by nie popłynęły z nich łzy nad tragedią Coline, i z nadmiaru wrażeń.
Zadrżał, przełknął ciężko, wypuścił dym nosem.
- Powinniśmy zgłosić to na policję.
Pokiwał w milczeniu, a na jego ramieniu wylądowała ta ciepła dłoń, która delikatnie masowała i uciskała go przez koszulę.
- Nie zrobiłeś nic złego - powiedział cicho Bertrand. - Nie w moich oczach.
- Dziękuję - odpowiedział mu stłumionym szeptem, czując, że zaczyna się rozpadać, pod naporem tego wszystkiego, co na niego spadło.
Nie odzywali się, kiedy Jack przysunął się nieco, dalej masując jego napięte ramię.
Wszystkiego było za dużo, łzy i tak zaczęły płynąc po palcach, wzdłuż dłoni, skapując na marmurowy blat, wsiąkając częściowo w zakrwawione mankiety, a z zaciśniętego gardła uciekał cichy kaszel, nad którym nie mógł zapanować.
Choć w głębi duszy cieszył się, że wszystko wydarzyło się teraz, kiedy miał jeszcze siłę, by jej pomóc, bo gdyby znalazł ją w tej sytuacji za tydzień, to byłby w stanie jedynie zrzygać im się na buty.
Oczywiście, gdyby nie był już przyrośnięty do łóżka.
Nie chciał nawet myśleć, do czego mogłoby dojść, gdyby akurat nie wyszedł z Fredem na spacer, gdyby nie zagadał się z Jackiem.
Albo gdyby Bertranda w ogóle tam nie było.
Jego zachowanie było szczeniackie, gnane emocjami, gdyby był sam, gdyby zabrakło mięśni baristy, który odciągnął od niego tego blondyna, a potem przytrzymał też jego, cała sytuacja byłaby o wiele brzydsza.
Coline zapewne zgwałciliby w furii, a jego skopali tak, że nie byłby w stanie chodzić.
Stłumił w sobie szloch, mocno zagryzając wewnętrzną stronę wargi, jednak jego ciałem i tak wstrząsnął potężny dreszcz.
Musiał naprawdę walczyć ze sobą, aby nie oprzeć się o olbrzyma, który teraz obejmował go ramieniem.
Pociągnął nosem, zebrał się w sobie i ukradkiem wytarł oczy, prostując się.
Wziął głęboki wdech, zaśmiał się nawet sztucznie, strzepując popiół do kryształowej popielnicy, jednej z wielu, które stały porozstawiane po całym domu.
- Delikatny ze mnie chłopiec - powiedział żartobliwie, chcąc jakoś ratować sytuację i swój niewzruszony, sarkastyczny charakter, który usiłował budować w oczach swojego Romeo, który patrzył na niego z czymś na kształt litości, czy troski.
- Nie pierdol.
Słysząc głos Coline powoli obrócił głowę, by zobaczyć jak ta idzie w ich stronę, z wilgotnymi, zdobionymi falami włosami, które były ciemniejsze niż zwykle.
Jego koszula i spodnie wisiały na niej na tyle, że musiała podwinąć zarówno nogawki jak i rękawy.
Kobieta miała zaczerwienione oczy, jednak na jej bladych wargach gościł cień ironicznego uśmiechu, który zawsze nosiła pod kolorowymi szminkami.
- Jak się czujesz? -spytał Jack, kiedy Leon wpatrywał się w nią, nie mogąc wydusić z siebie słowa.
Valentina odsunęła sobie krzesło, usiadła na krawędzi patrząc na swoje odbicie w marmurowym blacie.
- Nie wiem...jeszcze cała się trzęsę w środku - szepnęła, odgarniając wilgotne włosy do tyłu. - Boże...gdybyście się nie pojawili... - dodała spoglądając na nich, a widząc nieme pytania, w obydwóch spojrzeniach westchnęła cicho. - Nic nie zrobili. Nie wiem nawet, czy zamierzali, oni chyba sami nie do końca wiedzieli, co chcą zrobić.
Surre zacisnął pięści, a trochę krwi przegryzło się przez białe waciki. Widząc to, Coline położyła dłoń na jego nadgarstku i pogładziła wierzch żylastej dłoni kciukiem.
- Dziękuję, Leon.
Mężczyzna skinął w milczeniu, przykrywając jej dłoń swoją własną.
- Powinniśmy iść z tym na policję - powiedział cicho, a Jack energicznie pokiwał głową zgadzając się z nim.
Coline miała inne zdanie, pokręciła głową tak intensywnie, że kilka kropel z jej włosów ześlizgnęło się i zderzyło z twarzą Leona.
- Wykluczone.
- Colin-
- Nie i koniec, nie ma mowy, Leon.
- Przecież nie ma czego się wstydzić - włączył się nieśmiało Jack, który całkiem nieźle odnajdywał się w sytuacji. - Poprzemy twoją wersj-
- Nie o to chodzi - przerwała mu. - Nie wstydzę się, naprawdę nie o to chodzi - dodała z naciskiem, widząc zwątpienie w ich oczach.
- Więc o co chodzi? - zapytał Surre, kiedy trochę popiołu z jego papierosa opadło na blat.
- O ciebie, głupia parówo.
- ...Co?
- Słuchaj... To nie tak, że mam teraz do ciebie jakiekolwiek pretensje, nie zrozum mnie źle. Dobrze zrobiłeś, nie mam zamiaru bronić tego skurwysyna, ale, cholera, Leon, ty mu zgniotłeś twarz.
- No i co z tego? - spytał, wgniatając nawet nie do połowy wypalonego papierosa w popielnicę - chuj z nim, jakby nie był pierdolonym wieprzem, to nawet bym go nie tknął!
- Wiem, Leon - sapnęła zaciskając palce na jego nadgarstku. - Spokojnie. Chodzi mi o to, ze oni mi w gruncie rzeczy nic nie zrobili. Może i chcieli, ale jedyne do czego doszło, to to, że się wywaliłam, a on wytarł swoje usta o moje. Tak, nie mieli żadnych dobrych zamiarów, ale koniec końców, do niczego nie doszło, a to ich twarze są zmiażdżone.
- No i co z tego? - powtórzył patrząc na nią, naprawdę nierozumnie.
- No i to, że oni mają dowód na pobicie, a my na napastowanie nie mamy żadnego dowodu. Leon, do kurwy nędzy, ty tu jesteś tym od myślenia, rusz trochę tym łbem. Jak ruszymy tą sprawę, to nie mamy żadnych dowodów na poparcie naszych oskarżeń. A oni tak.
Leon przełknął, zamarł na chwilę w bezruchu.
Coline miała rację.
- Jak zostawimy to tak, jak jest, to mamy szansę, że głupie dzieciaki będą zbyt obsrane ze strachu i nigdzie z tym nie pójdą, bo wyda się wtedy, co chciały zrobić. Rozumiesz, o co mi chodzi, prawda?
- Rozumiem.
Nagle jeszcze bardziej zaczął żałować, że z taką łatwością zgniatał twarz tego gówniarza.
- Więc mamy pozwolić im tak po prostu chodzić po ulicy? - Jack znowu się włączył, chyba nawet bardziej zbulwersowany, niż kwiaciarz.
- Inaczej Leon może mieć kłopoty, tylko dlatego, że uratował mi dupsko.
Bertrand prychnął z rezygnacją, i ponownie upił łyk ze swojej szklanki.
Leon nerwowo stukał palcem o blat, kiedy Jack i Coline poznawali się ze sobą niezręcznie, jako że wcześniej znali się jedynie na płaszczyźnie barista-klientka.
Surre chciał zapytać ją o wiele rzeczy, między innymi o to, dlaczego do ciężkiej cholery nie powiedziała mu, że ma problemy.
Jednak na razie postanowił sobie darować, póki emocje buzowały, a w pobliżu siedział Jack, który w tej sytuacji był dla Coline zwykłym obcym, a dowiedział się o niej więcej, niż ta zapewne sobie tego życzyła.
Jednak jednej myśli Leon nie był w stanie dalej utrzymywać za zaciśniętymi zębami.
- Więc musisz zmienić pracę.
Zapadła cisza.
- Ja cię zatrudnię. Kurwa, powinienem to zrobić już na początku, a nie tak po prostu patrzeć jak - urwał, kiedy kobieta wysunęła dłoń, spomiędzy jego uścisku.
- Nie ma mowy rycerzu na białym borzoju, sam ledwo utrzymujesz to zamczysko ze swojej pensji, a teraz chcesz to jeszcze przeciąć na pół? Weź ty się pierdolnij, nie zgadzam się.
- Nie może być tak jak jest teraz - kontynuował z naciskiem, kiedy kobieta piła jego wino.
- Nie zgadzam się! - zawołała uderzając szklanką o blat, tak wino podskoczyło i nieco chlusnęło na blat. - Nie i koniec! Zatrudnię się gdzieś indziej!
- Niby gdzie?! Od dwóch lat szukasz normalnej pracy!
Z boku ich przekrzykiwanka musiała wyglądać niepokojąco, bo oczy Jacka urosły, a usta co chwilę to otwierał, to zamykał, jakby chciał się wtrącić, lecz brakowało mu odwagi.
Nawet w tej sytuacji, było to nieco zabawne.
Tak naprawdę wydzierali się na siebie tylko z powodu strachu o siebie nawzajem.
W końcu jednak Jack odkaszlnął cicho, a zarówno blondyn jak i blondynka spojrzeli na niego.
- Więc może u mnie? - zaproponował cicho.
_______________________
Bonjour.
Suprise~
Wspominałam już o tym, że niecierpliwy ze mnie skurczysyn, prawda?
Tym razem mam jednak powód, by wyskoczyć z nowym rozdziałem zaraz na drugi dzień.
Bardzo Wam dziękuję za te tysiąc głosów, Boże jak ja wczoraj piszczałam, kiedy przekroczyliśmy okrągły tysiak, wciąż nie mogę w to uwierzyć! <3
Każdy autor to mówi, praktycznie każde podziękowania są takie same, jednak ja naprawdę nie sądziłam, że będę miała chociażby tysiąc wyświetleń.
Bardzo, bardzo Wam dziękuję za każdy głos, za każdy mały chociażby komentarz, dziękuję też tym osobom, które przestały czytać w połowie, bo powiadomienia od nich również pomagały mi siadać do kolejnego rozdziału, a nic tak nie motywuje, jak Wasz odzew.
Nawet nie wiecie jak cholernie się cieszę, że - jak do tej pory - zależy Wam na postaciach, że podoba Wam się świat, który próbuję pokazać.
Że tolerujecie Leona xd
Mam nadzieję, że ten rozdział również Wam się podobał, mimo że jest nieco dramatyczny.
No i, że wytrzymacie ze mną do końca, co? c:
Do następnego, Kochani! <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top