XIV. Rozmowy nocą
Niebo z pastelowego stawało się coraz ciemniejsze, kiedy kwiaciarz i barista szli ramię w ramię, nieśpiesznie, z nogi na nogę, bardziej patrząc na siebie nawzajem, niż na chodnik, na którym leżały już pomarańczowe plamy latarni ulicznych.
-Więc jesteś z Siren? - dopytał Surre, kiedy Jack nagle urwał w połowie zdania, by zwrócić uwagę Bonifacemu, która zaczęła skręcać, by wyleźć na ulicę.
Suczka cofnęła się grzecznie i wróciła do obwąchiwania wszystkiego, już bez myśli samobójczych.
-Tak - zielonooki pokiwał głową, ponownie przenosząc wzrok na drobniejszego blondyna. - Tam się urodziłem i dorastałem, ale pod koniec zeszłego roku postanowiliśmy z rodzeństwem przeprowadzić się tutaj. Siren jest kiepskie do otwierania własnego biznesu, tylko na naszej ulicy były trzy duże kawiarnie.
Surre pokiwał głową, jedną dłonią odgarniając włosy do tyłu, które cały czas rozdmuchiwał wiatr.
- Brat wspominał mi o tym, że trudno jest się tam wybić z czymś swoim - mruknął pod nosem.
- Och? - Bertrand uśmiechnął się i ożywił jeszcze bardziej. - Masz brata?
- Tak, starszego. Wyjechał do Siren jak tylko skończył osiemnaście lat i cały czas tam siedzi.
- Ach. Co za zbieg okoliczności.
- Nie powiedziałbym...Siren jest jedynym dużym miastem w okolicy, więc... - widząc cień zmieszania, czy rozczarowania na twarzy olbrzyma uśmiechnął się lekko. - Masz rację, niesamowity zbieg okoliczności.
Olbrzym zaśmiał się cicho, wywołując większy uśmiech na twarzy blondyna.
- Pamiętam jak przyjechałem tutaj po raz pierwszy. Jeździłem po mieście i szukałem lokalu do wynajęcia, wtedy trafiłem na naszą ulicę - kontynuował barista, ruchem dłoni wskazując siebie i blondyna - powietrze było dosłownie przesiąknięte zapachem kwiatów, okolica była taka klimatyczna, ciepła... Od razu wiedziałem, że to tam musimy otworzyć naszą kawiarnię. Nawet nie wiesz jak się cieszyłem, kiedy znalazłem lokal zaraz na przeciwko twojej kwiaciarni.
Surre zamrugał zmieszany, patrząc na mężczyznę z dołu, wzrokiem, który jasno sugerował, że czeka na jakieś rozwinięcie jego myśli.
- A, wybacz niezręcznie to zabrzmiało - Jack znowu cicho się zaśmiał dłonią trąc kark. - Po prostu teraz okolica pachnie jeszcze lepiej i...i...ach, w mojej głowie to miało więcej sensu, teraz tylko wszystko zagmatwałem, wybacz.
Kwiaciarz pokręcił głową, dłonie wsadził do kieszeni czarnego płaszcza.
- Nie. Chyba rozumiem o co ci chodzi. Tak myślę przynajmniej.
Olbrzym westchnął z ulgą i zaśmiał się cicho, nerwowo.
A Surre obrócił głowę w bok, kaszląc w zaciśniętą dłoń.
Milczeli kilka chwil, choć nie była to cisza tak niezręczna, jak Surre się spodziewał.
Była wręcz zwyczajna, jak między przyjaciółmi, może nawet trochę przyjemna, bo komfortowa.
Idące przed nimi psy, co jakiś czas zatrzymywały się, by powąchać latarnie, czy papierek. Bonifacy co chwilę właziła Fredowi pod łapy, ale ogólnie zdawało się, że się polubiły, co było dość zaskakujące, bo Fred mimo że była przyjazna, to lubiła tylko nieliczne jednostki.
- Swoją drogą wszystko u ciebie w porządku? - odezwał się nagle Bertrand, a Leon spojrzał na niego zmieszany. - Od tego napadu duszności w zeszłym tygodniu widuję cię coraz rzadziej.
- Taak... Mam słabą odporność, zawsze tak mam, kiedy robi się chłodniej. Bardzo szybko łapię wszystkie choróbska.
Jack pokiwał ze zrozumieniem, jednak skierował krytyczne spojrzenie, na rozpięty płaszcz kwiaciarza.
Westchnął, zapiął go, a barista uśmiechnął się lekko.
- W takim razie życzę zdrowia. Dobrze, że zdecydowałeś się na kilka dni urlopu.
- Dzięki..
Kolejny uśmiech.
Kolejny kaszel schowany w dłoń.
Robiło się coraz ciemniej, wiatr zaczepiał się w nich zmuszając do przymykania powiek.
Było cicho, spokojnie, jedynie ich kroki rozpraszały wieczorne milczenie, kiedy zbliżali się już do rynku.
Surre pierwszy raz od kilku dni czuł się rozluźniony i spokojny.
Dopóki sobie o czymś nie przypomniał.
Coline.
Jak porażony gromem obrócił głowę w stronę Bertranda, który spojrzał na niego zaskoczony, tak nagłym ruchem.
- Coś nie tak...?
- Nie, wybacz...Mam tylko pytanie.
- Tak?
- Działo się coś w okolicy, kiedy mnie nie było? Moja znajoma wspominała, że twój brat pomógł jej dzisiaj, ale wszystkie szczegóły pozostawiła sobie.
Jack uniósł nieco brwi, by zaraz lekko je zmarszczyć i zamyślić się, miętosząc przy tym brodę w palcach.
- Mmm...no wspominał, że grupka dzieciaków zaczepiała ostatnio jakąś blondynkę. Widział ich kilka razy, jak łazili za nią, ale podobno dzisiaj zaczynali być nieco agresywni, więc zainterweniował.
Kilka razy? Agresywni? Surre niekontrolowanie przyśpieszył, a echo stukotu jego obcasów poniosło się po okolicy.
Musiał z nią poważnie porozmawiać, w cukierni nie wspominała nic o agresji, ani o tym, że ci sami gówniarze już wcześniej mieli do niej problem.
- Hej, hej - Bertrand zaraz go dogonił i położył ciepłą dłoń na jego ramieniu. - Coś się stało? Dokąd tak lecisz?
Zwolnił, podrapał się po głowie, odetchnął głębiej, jeszcze raz układając wszystko w głowie.
To nie tak, że mógłby jej teraz wpaść do domu, by zadać milion pytań.
Pomyślałaby, że nie zgubił jedynie szóstej, a i siódmą i ósmą klepkę w komplecie.
- Nie nic...po prostu... podziękuj bratu.
- Jasne...ale na pewno wszystko w porządku? Zbladłeś.
- Tak, tak...Zestresowałem się, ale to nic, już dobrze.
Jack pokiwał niepewnie, wciąż się w niego wpatrując, kiedy Surre przeklinał się w duchu, za taki nagły zryw emocjonalny. Zazwyczaj pozwalał sobie na coś takiego jedynie przy Kath. okazyjnie przy Coline.
-Przepraszam, ona po prostu ma tendencje do ładowania się w kłopoty - dodał jeszcze cicho, poprawiając na sobie płaszcz. - I nie o wszystkim mi mówi. Nie wspominała o tym, że byli agresywni
-Rozumiem, spokojnie. Będziemy mieli oko na okolicę, w razie czego jej pomożemy.
- Dziękuję...
Bertrand uśmiechnął się, poklepał go po ramieniu i na chwilę zatrzymał na nim dłoń, patrząc na mężczyznę z góry, nieodgadnionym wzrokiem.
-Zmieńmy temat - poprosił cicho kwiaciarz, a Jack pokiwał głową, w końcu zabierając dłoń z jego ramienia.
- W sumie, to ja też mam pytanie. Chociaż jest trochę dziwne.
- Nie krępuj się.
- Khm...ile ty masz właściwie lat?
Surre uniósł lekko brew, obracając głowę w stronę olbrzyma, który wpatrywał się w niego wyczekująco, z odrobiną zakłopotania na twarzy.
- Dwadzieścia cztery.
Zielone oczy urosły do rozmiarów spodków, a wąskie wargi ukształtowały się w okrąglutkie "o" przez co wyglądał jak głupia ryba.
Przystojna, głupia ryba.
- O rety, naprawdę? - spytał zielonooki poważnie zdziwionym tonem.
- Tak...?
- Znaczy...- Jack odchrząknął cicho, drapiąc się po głowie. - Znaczy, no nie zrozum mnie źle, ale wszyscy myśleliśmy, że jesteś...dużo starszy - jedna z brwi kwiaciarza powędrowała w górę. - Nie to, że wyglądasz staro czy coś, absolutnie! Po prostu twój styl, fakt, że masz własną kwiaciarnię... Słyszałem, że mieszkasz w posiadłości na obrzeżach...myśleliśmy, że jesteś rewelacyjnie trzymającym się czterdziestolatkiem.
Surre zamrugał, poważnie zaskoczony, po czym zaśmiał się cicho, wywołując nieśmiały uśmiech u olbrzyma.
Stanowczo za dużo się przy nim śmiał.
-Muszę cię rozczarować, jestem jeszcze dzieciakiem. Styl wpoiła we mnie matka, z kwiaciarnią mi się... poszczęściło, a dom dostałem w spadku. Nic nadzwyczajnego - odpowiedział wzruszając ramionami.
A Jack walnął się w czoło.
- Kurde, przepraszam, masz rację, Chris zaczął snuć teorie i dałem się w to wciągnąć.
Teoretyzowali o nim? Ta myśl sprawiła, że jakoś dziwnie się w środku poczuł.
- To nic, rozumiem, nic się nie stało. Może w zamian powiesz mi, ile ty masz lat? - spytał jednak jakby nie wzruszony.
-Dwadzieścia siedem.
- Ojej.
- Co?
- Myślałem, że jesteś wyrośniętym piętnastolatkiem.
Jack zarechotał cicho, szturchając blondyna w ramię.
Przerażało go to, jak niewiele wie o mężczyźnie, którego tak nagle pokochał, oraz to, jak łatwo i przyjemnie mu się z nim rozmawiało.
Może naprawdę miałby z nim szansę, gdyby był tylko lepszy.
Westchnął cicho, kiedy wyszli z plątaniny uliczek, wprost na opustoszały rynek, skryty w pomarańczy lamp.
To był naprawdę ładny, miły wieczór.
Nie chciał aby się kończył, a przynajmniej nie teraz.
- To tam mieszkam - powiedział Bertrand, ruchem dłoni wskazując pudrowo-różową kamienicę, stojącą po drugiej stronie rynku, na przeciwko tej zrujnowanej, w której marzyło się mieszkać Leonowi.
- Huh...- podsumował nad wyraz inteligentnie, a widząc uniesioną brew Jacka, pokręcił lekko głową. - To bardzo ładna okolica, lubię tu przychodzić.
Bertrand uśmiechnął się lekko i skinął pojedynczo.
- Więc...Do zobaczenia następnym razem? - spytał, głaszcząc Freda, która dodatkowo do niego podeszła domagając się więcej.
Kto by pomyślał, że porozmawia z nim jak człowiek dopiero dzięki psom i dziwnym imionom, które im nadali.
- Tak... Do następnego.
Wymienili delikatne uśmiechy, pomachali sobie, Leon pogłaskał drżącego demona w różowej obroży i rozeszli się powoli, by udać się do swoich domów.
Jednak powietrze przeciął nieokreślony dźwięk, coś na krawędzi szlochu i zawodzenia kopniętego kota.
Jack natychmiast obrócił się przez ramię, by spojrzeć pytająco na blondyna.
-Słyszałeś?
-Trudno było nie słyszeć - odparł Surre, rozglądając się nerwowo.
To nie brzmiało do końca jak zwierzę.
Jack ponownie do niego podszedł, podnosząc na ręce rozedrganą ze strachu suczkę i stając tak, jakby chciał kwiaciarza osłonić, przed niewidzialnym wrogiem.
Krzyk się powtórzył, Fred uniosła nieduże uszy, szczeknęła cicho, ciągnąc lekko w stronę jedych z wielu bezimiennych, w umyśle blondyna uliczek.
- Może to tylko koty się szarpią? - spytał barista, choć w jego głosie słychać było, że bardzo wątpi w swoją teorię.
- Idę to sprawdzić - skwitował Surre, ruszając za Fredem, która pociągnęła go w stronę dźwięków, co chwilę cicho poszczekując.
Wieczór był miły, ciepły zarówno dla ciała jak i szklanego serca kwiaciarza, które w końcu zaznało nieco ulgi, jednak słysząc te wrzaski, wątpił w równie miłe zakończenie.
_____________________________
Bonjour~
Chciałam tylko powiedzieć, że na moim profilu pojawił się swoisty dodatek z dziewczynami "Doprawdy, pani Coco" gdzie pokazana jest ich historia, jak i szczypta Leona, zanim zaczął się Pops. Zainteresowanych cieplutko zapraszam ♥️
A co do rozdziału, mam nadzieję, że się podobał, bo następny już będzie nieco... inny c;
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top