XII. Zlecenie
Stał przy oknie, trzymając palce zaciśnięte na bordowych zasłonach, pokrytych kurzem i pajęczynami, których nie chciało mu się zetrzeć.
Mijał trzeci dzień, od kiedy zamknął się w domu na cztery spusty, wpuszczając do środka jedynie Coline i Katherine, które uparły się, by go pilnować w razie jego głupich pomysłów.
Na samym początku obiecał sobie, że będzie jeździł do pracy tak długo, jak będzie to możliwe, jednak kiedy dzień po zdobyciu Fernando usiłował wygrzebać się z łóżka, zemdliło go potężnie, w głowie zawirowało jak na karuzeli, a żołądek zawiązał się sam w ciasny supeł.
Postanowił sobie odpuścić, nawet jeśli do szpiku kości nienawidził przebywać w posiadłości całkiem sam, nawet jeśli ta cisza sprawiała, że wychodziła mu gęsia skórka, a myśli płatały figle.
Westchnął, patrząc na spokojną okolicę, na błękitne niebo, na dzieci wracające ze szkoły i latające nad ulicą ptaki, widoczne jako czarne kształty.
Nikomu nie przeszkadzała jego absencja.
Nie żeby spodziewał się, że będzie inaczej. To było do przewidzenia, nie miał nikogo, komu mogłoby go brakować.
Zgarnął Fernando z parapetu i rzucając go na kanapę, zaciągnął zasłony sprowadzając na pokój głuchy mrok, przebijany muzyką wyciekającą z radia.
Zatęskniliby jednak wszyscy, gdyby tylko znali powód jego nieobecności, bo w spaczonym BringGalf każdy zadawał sobie jedno pytanie.
Co może czuć osoba umierająca na miłość?
Zawsze zaczyna się od naturalnego strachu, który w jego ciele płonął od pierwszych minut znajomości. Potem strach przechodzi w czystą panikę, która trzęsie ciałem. Myśl o bólu, który niedługo zacznie trawić ciało i umysł, odbierając zdrowy rozsądek.
Coś o tym wiedział.
Idąc modelowym krokiem przez przyciemniony salon, zgarnął ze stołu do połowy pusty kieliszek czerwonego wina, który opróżnił w mgnieniu oka.
Potem strach przeradza się w gniew, który pojawia się może trzeciego lub czwartego dnia - choć u Surre był to zazwyczaj dzień drugi - kiedy zaczynają się wymioty, a ból zdaje się rosnąć, sprawiając jednocześnie, że ciało robi się coraz to słabsze.
Bledsze, sine.
W gardle panuje suchota, kiedy na wargach zalega słodki nektar przypominający nieustannie o tym, co wyprawia się w trzewiach.
Zakaszlał cicho, czując, jak kotłuje mu się w żołądku, jak gorycz pnie się wzdłuż gardła, chcąc wydostać się przez zaciśnięte zęby. Przełknął, odchylając głowę i wsuwając dłoń pod koszulę, uciskając na brzuch. Czekał aż przejdzie, bo do tej pory to działało.
Złość na siebie, na idiotę, który nie może odwzajemnić uczucia, na słabe serce, powtarzające się błędy.
Westchnął głęboko, kiedy mdłości odeszły pozostawiając po sobie jedynie cisnący ból w dole gardła i opadł na kanapę, by oddać się w ramiona grzanego wina i romantycznej muzyki.
Dopóki nie zadzwonił telefon.
- Och, ja na miłość boską pierdolę - jęknął i zamykając oczy na amen czekał, aż natrętny telefon zostawi go w spokoju.
No i zostawił na jakieś trzydzieści sekund po tym, jak sygnał się urwał, bo po upływie tego czasu, salon ponownie eksplodował irytującym dzwonieniem.
Surre westchnął pierdolenie ciężko i w końcu sięgnął po zdobioną kwiatkami słuchawkę, przyciskając ją wściekle do ucha.
- No? - mruknął jak na dżentelmena przystało, a po drugiej stronie rozbrzmiał wesoły, przesiąknięty lukrem kobiecy głos.
- Czy dodzwoniłam się do pana Leona Surre?
- Ta, kto mówi?
- Alena Rogers, właścicielka naszego domu kultury, pamięta mnie pan, prawda? - Surre wziął głęboki wdech - właśnie skończyliśmy remont, chcielibyśmy urządzić z tej okazji jakieś większe przyjęcie i oczywiście uroczyste otwarcie. Pomyślałam, że skoro pańska kwiaciarnia jest taka ceniona, to może to pan zająłby się dekoracją wnętrza?
No wiedział, wiedział od samego początku, że zadzwonią, by truć mu dupę jak gdyby był dekoratorem wnętrz.
- Kurwa - szepnął w słuchawkę, jeszcze bardziej wtapiając się w kanapę, która ochoczo zassała jego tyłek w swoje wnętrzności pełne psiej sierści.
- Hm? Mówił pan coś?
- Nie - sapnął uciskając nasadę nosa - super, kiedy mogę przyjechać?
- Właściwie, to...teraz? Jest pan już po pracy, prawda?
- Och ja pierdolę...
- Słucham?
- Nic. Potrzebuję jakąś godzinę.
- Och... - kobieta brzmiała na zaskoczoną, jakby spodziewała się, że Surre pojawi się zwarty i gotowy, w przeciągu następnego kwadransa - dobrze, oczywiście, oczywiście.
Na tym rozmowę postanowił zakończyć i nie żegnając się, po prostu odłożył słuchawkę i westchnął jeszcze raz, w niemy sposób lamentując nad swoim ciężkim losem.
Bo z jakiegoś cholernego powodu, każdy w zawszonym BringGalf myślał, że skoro sprzedaje kwiaty, to na pewno potrafi je ładnie rozplanować w przestrzeni oraz posiada do tego kwalifikacje.
Otóż taki chuj, florystą z wykształcenia nie był.
Podniósł się lekko, powstrzymując żałosny jęk i zabierając ze sobą Fernando, niechętnie ruszył w stronę schodów prowadzących na górę.
A Fred tuż za nim, radośnie merdając przy tym ogonem.
__ __
Pędził na złamanie karku.
Nie dlatego, że śpieszył się przesadnie, by zobaczyć wystający pieprzyk, który pani Alena miała nad górną wargą, och nie.
Po prostu rozpędził się nieco z górki i teraz strach mu było zahamować, by nie przelecieć przez kierownicę, jak już to kilka razy zrobił i do dzisiaj miał nadzieję, że nikt nie widział.
Zacisnął więc pośladki, wstrzymał oddech i liczył na najlepsze.
Wiatr jak zwykle próbował zabrać mu ubranie, szarpiąc za koszulę, którą upchnął sobie do spodni i zamaskował fakt, że jest mu ta nieco za duża, narzucając na plecy czarną kamizelkę.
Z trudem rozstał się z wygodnymi laczkami, zastępując je na czarne buty z obcasem; nieco niższym niż zwykle, ale jednak wciąż hałasującym.
A gdyby miał jeszcze nieco ładniej ułożone włosy, zamiast kwitnącego, aczkolwiek artystycznego chaosu, to wyglądałby zupełnie jak jeden z tych załamanych paniczów, którzy szturchniętymi winem językami wykrzykują swoje żale do Bogu ducha winnych lokajów.
Surre zarechotał pod nosem na samą myśl tego, jak cholernie ciężko miałby z nim jego lokaj, gdyby takiego posiadał.
Biedaczyna prędzej czy później zabiłby siebie, albo jego.
Niestety, jego barwne rozmyślania przerwał olbrzym, który nagle jak święta krowa, wylazł spomiędzy zaparkowanych na krawężniku samochodów.
Dał po hamulcach tak ostro, że zbielały mu knykcie od ściskania, nogi wyprostował wbijając obcasy w szparę między kocimi łbami.
Powietrze przeciął pisk ścieranych opon, zielone oczy otwarły się szeroko, kiedy Surre zacisnął powieki ze wszystkich sił.
Cisza.
Zakochał się w pierdolonym debilu, który miał życzenie śmierci, a przez którego sam, jak na ironię, umierał.
- Ja pierdole...- szepnął Surre, uchylając powieki, komentując w ten sposób jednocześnie i zderzenie, do którego nie doszło, i swoją sytuację, która podobała mu się coraz mniej.
Bertrand stał w miejscu z szeroko otwartymi oczami i uchylonymi ustami, na które widocznie powoli cisnął się uśmiech.
A w następnej chwili śmiał się już cicho, debil jeden.
- O kurde, blisko było, nic ci nie jest, Leon? W ogóle to dawno cię nie widziałem, wszystko w porz-
- Pojebało cię?! - zawołał Surre, unosząc przy tym jedną dłoń, by dziko nią machnąć - mogłeś zginąć debilu! Samochód by nie wyhamował, a ty sobie jeszcze chichoczesz jak chichotka i wypytujesz o mnie!
Jack stał w miejscu, na zmianę otwierając i zamykając usta, kiedy Surre go wymijał, nie mając zamiaru kontynuowania wydzierania się na niego.
- Debil! - krzyknął jeszcze jednak, obracając się przez ramię, kiedy jechał już dalej.
Bo nie byłby sobą.
Na miejscu był kwadrans później. Zsiadając z roweru odkrył, że w sumie nieco drżą mu kolana z kotłujących się w nim nerwów, które jeszcze nie odpuściły po tym, jak niemalże zamordował swojego Romeo.
Wziął jednak głęboki wdech, odgarnął do tyłu opadające na czoło kosmyki i ruszył do wejścia, zastanawiając się, kiedy i jak bardzo pożałuje swojej decyzji o dźwignięciu dupska z kanapy.
Bo żałował zawsze, tylko z różnym nasileniem.
Wnętrze pachniało nowością, klejem i farbą, a w ciemnych panelach widział swoje niewyraźne odbicie.
Zmarszczył lekko brwi, porażony ilością bieli i gryzących zapachów, które wpadając przez nos, drażniły gardło.
Zakaszlał paskudnie, zasłaniając usta dłonią, a echo jego męczarni poniosło się ochoczo po reszcie pomieszczeń, mieszając się ze stukotem obcasów.
Które nie należały do niego.
Podniósł głowę, wcześniej ukradkiem ocierając wargi, na których na szczęście nic nie było.
W jego stronę szła wysoka brunetka o urodzie wieszaka. Smukła jak przecinek, o skrzących się, czekoladowych oczach i prosto ściętych włosach, sięgających jej równo do ramion.
Rogers uśmiechała się anielsko, idąc w jego stronę modelowym krokiem, kołysząc szczupłymi biodrami, starannie stawiając stópki w czerwonych szpilkach, pasujących jej do koloru ust.
- Cieszę się, że już pan jest, panie Surre – powiedziała, stając nieco bliżej, niż by sobie tego życzył i podała mu dłoń, w taki sposób, jakby z góry zasugerowała, że marzy jej się całus.
No niech jej będzie.
Schylił się nisko, ujmując jej oliwkową, smukłą dłoń i ucałował wierzch jak na prawdziwego dżentelmena przystało, a podnosząc się, zdążył zauważyć delikatny rumieniec na jej policzkach, nim ta się obróciła i poczęła go prowadzić do sali głównej.
Osobiście nic do niej nie miał, jednak jak na jego gusta, była zbyt energiczna.
No i raz przyznała, że chciałaby zostać jego małżonką, od tego czasu postanowił ją unikać, choć może i by jej uległ... gdyby wyglądała jak Jack.
- To jest główna sala - odezwała się nagle Alena, szeroko rozkładając ramiona, omal tym samym nie uderzając Surre w czoło - chciałabym, abyś to jakoś ładnie urządził, marzy mi się taki ogromny wazon pełen kwiatów i może jeszcze jakieś zdobienia na ścianach, czy coś w ten deseń, rozumiesz o co mi chodzi, prawda?
Surre westchnął, wzniósł wzrok do półokrągłego sufitu i potarł kark, przenosząc wzrok na kobietę.
Już zaczynał żałować.
Jej wzrok i sam fakt, że to jego wybrała do tej roboty, jasno wskazywał na to, że jeszcze sobie nie odpuściła polowania na jego palec serdeczny.
- Nie wiem, czy pani pamięta, ale ja prowadzę nieduży biznes. Większość roślin, które sprzedaje pochodzi z mojego ogrodu. Jeśli zrobię coś takiego, to splajtuje.
Alena zagryzła wargę patrząc na niego niemalże błagalnie.
- Niech się pani skontaktuje z jakąś większą kwiaciarnią w mieście, ja mogę zrobić co najwyżej bukiecik.
Tym razem kobieta westchnęła nosowo i tupnęła lekko nogą, sprawiając, że kącik ust Surre nieco się uniósł.
- A gdybym załatwiła kwiaty z hurtowni?
- Nie jestem dekoratorem wnętrz.
- Naprawdę mi pan nie pomaga, panie Surre.
Leon westchnął cicho, potarł kark i rozejrzał się dookoła.
Sala była naprawdę duża, już bez słoneczników w płucach ostro by się napocił, więc wniosek nasuwał się jeden.
- Sam nie dam rady. Ostatnio trochę choruję, nie dałbym rady wyrobić się w terminie, przykro mi.
Niestety, Rogers ożywiła się na te słowa.
- Ależ nie pracowałby pan sam! Pomógłby panu mój brat, Georgi...
Surre tylko uniósł brwi, a za nimi rozbrzmiały kroki.
- Już mnie obgadujesz? - zapytał ktoś wchodzący do pomieszczenia.
Kiedy Kwiaciarz obrócił się przez ramię, jego oczom ukazał się postawny mężczyzna, wielkością przewyższający nawet Jacka.
A powietrze zapachniało bzami.
______________________
Bonjour~!
Przepraszam za to, że rozdział nie pojawił się w weekend.
Miało być coraz łatwiej, a tymczasem jest coraz trudniej, czego się szczerze, nie spodziewałam xd
No ale mam nadzieję, że rozdział wam się podoba, choć sama nie jestem go do końca pewna.
Swoją drogą, jestem ciekawa ilu z was domyśla się, dlaczego Georgi pachnie bzami, ktoś coś? :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top