V. Duchota
Dwa następne dni spędził w zamkniętym domu na detoksie.
Przez długie godziny siedział w wannie, słuchając starych albumów, pijąc wino, analizując wszystko po trzysta razy, rozrywając swój mózg i serce na kawałki.
Zaczynał się bać, choć doskonale wiedział, że to głupie, że sam wymyśla sobie problem.
Jednak z drugiej strony trudno mu było wyzbyć się swego rodzaju poczucia zagrożenia, kiedy coraz to częściej zaczynał myśleć o Jacku z kawiarni.
A niech by go chuj strzelił i ten jego uśmiech też.
Surre był zawsze człowiekiem samotnym, trudnym do pokochania przez brzydki charakter, którego nie powstydziłaby się stara dewotka bijąca męża.
On sam jednak zakochiwał się łatwo, w małych, codziennych drobnostkach, w ładnych uśmiechach i szerokich ramionach.
Czasami wystarczało, że ktoś był dla niego zwyczajnie miły, a jego pikawka zaraz zaczynała bić nieco szybciej, taki był łakomy miłości, by później obrosnąć kwieciem.
Pod tym względem był jak świętej pamięci ojciec, który to powiesił się na pasku od spodni, kiedy jeden synek miał lat osiem, a drugi dwanaście i pół.
Leon nie pamiętał go zbyt dobrze, ledwo kojarzył, jak wyglądał, więc charakter pozostawał dla niego zagadką absolutną, jednak według opowieści dalszej rodziny, pan James Surre był absolutnym ciele-mele, kiedy chodziło o miłość i zakochiwał się w każdym małym uśmiechu, by potem rzygać kwiatami i mężczyzna go za to przeklinał, bo odziedziczył po nim wszystko, co najbrzydsze.
Znów zaczął odpływać od wypitych procentów, jednak po tym jak Fred zaczęła zaniepokojona krążyć wokół wanny, uniósł się z lekka, by w końcu wyjść z zimnej już wody i wytrzeć się niedbale.
Radio wyłączył, na nagie ciało narzucił zwiewny szlafrok i, biorąc ze sobą półpustą butelkę wina, wymaszerował z łazienki w towarzystwie psa.
Szedł tak sobie pustym, półciemnym korytarzem, nucąc piosenkę, która utkwiła mu w głowie, by z westchnieniem cofnąć się w połowie drogi, bo zapomniał podlać kwiaty.
Przeszedł przez piętro, stoczył się po schodach i włażąc do salonu w końcu dotarł do drzwi na werandę, które otworzył, wpuszczając do ciepłego domu kilka robaków.
Wsunął stopy w kapcie i wylazł na dwór mając głęboko w poważaniu to, co sobie pomyśli przypadkowy obserwator.
Skręcił w lewo, sunąc stopami po wytartym parkiecie werandy, wyminął fotel i odkręcił kranik przy ścianie, do którego przyczepiony na taśmę był wąż ogrodowy.
Świeciło jeszcze słabe słońce, choć niebo chciało iść już spać, a na dworze było duszno.
Róż i pomarańcz mieszały się ze sobą, kiedy on stał w trawie po kostki i rozpraszając strumień wody kciukiem, podlewał kolejne części ogromnego podwórza.
Pamiętał jak z mamą - Adą Surre - spędzał dnie w tym ogrodzie, pielęgnując kwiaty, co zaszczepiło w nim miłość do całej tej zieleniny.
Kojarzył jak ta wyzywała ojca od gałganów, by potem całować go po twarzy w kuchni, jak chodziła po całym domu w szlafroku i tarmosiła jego włosy z miłością i to, że nic nie było dla niej ważniejsze niż młodszy synek i jej rozrastający się wiecznie ogród.
Pamiętał jej ładne ubrania, naznaczone manierą ruchy, złote włosy, niebieskie oczy i inne cechy, które widział każdego dnia w lustrze.
Pamiętał też jak biedaczka przedawkowała leki po samobójstwie słabego męża i babcia ubierała go na dwa pogrzeby.
Pamiętał jak matka ćwiczyła teksty do spektakli, jak ojciec chodził na palcach, trenując przed występami.
Pamiętał kiedy jego dzieciństwo roztrzaskało się o deski i dzień, w którym wrócił samotnie, do pustego domu po raz pierwszy, po tym jak wyprowadził się od dziadków.
Podlewanie ogrodu zajęło mu pół godziny.
Potem zakręcił wodę, zamknął drzwi, wracając do środka wraz z Fredem i położył się w swoim zimnym łóżku nie myśląc niczym, ani o bracie, który wyjechał w pogoni za miłością, ani o głupolu z kawiarni, ani o tym, że w sypialni jest dziwnie duszno.
__ __
Z domu wyszedł o siódmej, drzwi na ogród zostawił otwarte, by suczka mogła się wybiegać, kiedy on będzie pracować, bo bez tego najprawdopodobniej rozniosłaby dom w drzazgi.
Otrzepując materiał czarnego golfu przechodził pod kwiatami, z których kapała rosa wtapiająca się w jego niedbale zmierzwione włosy.
Przeszedł nad pojedynczą, białą różyczką, rosnącą między cegłami i zamykając za sobą furtkę ruszył w stronę czarnego auta, któremu przydałoby się mycie i to już dwa miesiące wcześniej.
Na czarnej, zdobionej zaciekami deszczu masce odbijała się szarość porannego nieba, kiedy wietrzyk bawił się ciemno-bordową marynarką kwiaciarza zakłócając szmerem panującą dokoła ciszę.
Mężczyzna przesuwał półżywym wzrokiem po okolicy, patrzył na matki w szlafrokach, które z progów ładnych domów żegnały swoje lalkowate dzieci idące do szkół, rzucał przelotne spojrzenia w stronę tatuśków wsiadających do swoich świecących, jak psu jaja drogich samochodów i ignorował spojrzenia skierowane w swoją stronę.
Otworzył drzwi auta i przysiadł bokiem na miejscu kierowcy, wzdychając przy tym tak, jakby niósł na barkach cały ciężar świata niczym mistyczny bóg.
Na miejsce pasażera rzucił wypożyczoną książkę, którą dotychczas niósł pod pachą i przemacał dokładnie wszystkie kieszenie, by się upewnić, że ma wszystkie klucze i nie będzie musiał się wracać.
Wszystko było na swoim miejscu, palcami wyczuł każdy breloczek przyczepiony do poszczególnych małych pęczków, z której połowy kluczy nawet nie używał i były one od chuj jeden wie czego.
Znów westchnął, włączył radio, wyginając się do tyłu i w końcu sięgnął po papierośnicę z wiecznie szczęśliwym Fernando na spodzie.
Chociaż komuś się morda cieszyła, bo kwiaciarz bardzo nie chciał jechać do pracy, wolałby spędzić kolejny dzień, leżąc na podłodze ze swoim psem, kiedy próbowałby ułożyć sobie w głowie cały ten bałagan, który na dobrą sprawę sam zrobił i sam rozdmuchiwał, bo nic wielkiego się jeszcze nie stało.
Jeszcze.
Wypalał papierosa siedząc bokiem na siedzeniu kierowcy, popiół strząsał na chodnik między swoimi nogami, a myślami odpłynął gdzieś, w ogóle nie zauważając budzącego się wokół życia.
Spędził tak jakiś kwadrans.
Był już w pobliżu kwiaciarni, lecz minął ją i odkładając otwarcie w czasie podjechał do cukierni, by osłodzić trochę swoją gorzką minę.
Zaparkował na przecięciu ulicy i chodnika, po czym wypełzł z auta i przeciągając się ruszył do cukierni, przy okazji wchodząc jeszcze w kałużę.
Nie było jeszcze ósmej, a on już miał dość za resztę dnia.
Przez swoje wcześniejsze stany depresyjne w samochodzie, zdążył dotrzeć do lokalu, akurat podczas największej fali.
Dzieciaki tłoczyły się wokół lady, za którą drobniutka Annie próbowała ze wszystkim nadążyć, pozbawiona obecności Katherine, która zapewne była na zapleczu.
Zdążyła jednak posłać mu uśmiech w całym tym chaosie.
Surre oparł się się o ścianę, oddał uśmiech i cierpliwie czekał, co jakiś czas zerkając na tarczę zegara, który wisiał nad głową w loczki. Miał jeszcze trochę czasu.
Dzieciaki w krótkich spodniach i sukienkach łakomie wyciągały łapki po papierowe torebki, rozrzucając drobniaki wszędzie dookoła, darły się, jąkały niezdecydowane i robiły sobą istny rozpierdol, który było pewnie słychać na całej ulicy, a cały ten harmider trwał jakieś dziesięć minut. Potem wszystkie zniknęły, tak jak koszmar rozmywa się o poranku.
Chociaż może akurat nie ten dzisiejszy.
Kwiaciarz podszedł do lady, akurat kiedy z zaplecza wyszła Katherine, a Annie na nie uciekła, informując, że koniecznie musi iść siku.
Coco odprowadziła ją wzrokiem, zbliżając się do lady powolnym krokiem, by następnie oprzeć się o nią i lekko unieść niesplamione makijażem brwi.
- Czego sobie dzieciątko życzy?
- Chciałbym rzucać kwiatki na waszym ślubie - odpowiedział grzebiąc po kieszeniach w poszukiwaniu drobniaków.
Kobieta prychnęła.
- Chyba cię pogięło - machnęła ręką. - Będziesz moim drużbą, skarbie.
Kwiaciarz zacmokał cicho, układając na białej ladzie zimne pieniążki.
- W takim razie, kiedy w końcu zaprosisz ją na randkę?
- Pracuję nad tym - mruknęła do niego, zgarniając z lady ułożone przez mężczyznę drobne, by następnie ruszyć z papierową torbą po ciastka, które zawsze brał. - Swoją drogą, jak ci minęły dwa dni wolności?
- Na stanach euforyczno - depresyjnych - uśmiechnął się do niej krzywo, kiedy ona uniosła brew. - No dobra, tylko na depresyjnych, nie dla psa kiełbasa.
- Co się stało? - spytała szczerze zaniepokojona, znała go już zbyt dobrze.
- Nic, to tak, żeby nie wyjść z wprawy.
- Leon...
- Och, tak tylko powiedziałem, nic się nie dzieje, znasz mnie, lubię sobie dramatyzować. Musiałem po prostu przemyśleć parę spraw. Nie martw się.
- Ale w razie czego powiesz mi, prawda? - dopytywała kładąc przed nim torebkę z ciastkami.
- Oczywiście, tylko do ciebie biegam z płaczem.
Kobieta uśmiechnęła się do niego słabo, odgarniając za ucho jeden z ognistych loków.
Nie wierzyła mu, tak jak on sam sobie.
- Zobaczymy się potem - powiedział w końcu speszony jej intensywnym wzrokiem. - Zaraz muszę otworzyć, a chcę posłuchać co u ciebie - dodał, biorąc swoją paczuszkę słodkości.
- Jasne, kotku.
Ruszył do drzwi, żegnając się z kobietą machnięciem dłoni, po drodze zdążył nawet minąć grupkę nastolatek, które zmierzyły go spojrzeniami od góry do dołu, on jednak nawet nie rzucił na nie okiem.
Wyszedł na zewnątrz, czując, że skarpetka zaczyna mu się już opijać wodą z buta i wzdychając, zmęczony życiem, wzniósł oczy ku niebu, które zaczynało cicho szlochać na jego bladą twarz.
Chyba zapowiadała się burza, bo niebo straszyło szarówką, ciężkimi chmurami, gryzącym wiatrem.
W dodatku było tak dziwnie duszno, nawet kiedy odciągał golf od szyi, powietrze wciąż wydawało się gęste.
Ale to na pewno wina pogody, co?
______________________________________
Bonjour, witam w kolejnym złym rozdziale.
Za niego też przepraszam, ale proszę nie zniechęcajcie się - zmierzamy ku poprawie c:
W ogóle to chciałabym podziękować za każdy głos i komentarz, który tutaj zostawiacie, robicie mi tym dzień c: Mam nadzieję, że osobom, które nie zostawiają po sobie śladu póki co też się w miarę podoba c:
Ze spraw organizacyjnych - nie wiem czy w przyszłym tygodniu pojawi się rozdział, bo na razie mam napisane dopiero pół szóstego, taki ze mnie leniwy chuj, a do tego wyjeżdżam na weekend, więc jeszcze zobaczymy jak to będzie.
W każdym razie postaram się, aby następny był lepszy niż ten c:
Do następnego <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top