Surre

Leon Surre w rodzinnym BringGalf znany był lepiej pod pseudonimem Kwiaciarza, aniżeli z imienia i nazwiska.

Pan Surre prowadził prawdopodobnie najlepszą kwiaciarnię w okolicy, miał w niej najcudowniejsze okazy, a jego ogród wyglądał jak bajeczny labirynt, w którym chciałoby się zgubić i pozostać już na zawsze w słodkim uścisku pnączy.

Często można go było zobaczyć gnającego przez miasto na rowerze, lub w czarnym Rolls Royce'u z opuszczonymi szybami, zza których ulatniały się wiekowe ballady o miłości.
Niemal zawsze trzymał papierosa w ustach, a niektórzy podejrzewali, że tak naprawdę przez większość czasu jest na kacu, bo wieczorami wielokroć widywano go siedzącego na krawężniku przy cukierni, gdzie ze starymi, bezrobotnymi prostytutkami pił tanie wino i narzekał na mężczyzn i ekonomię.

W jego złotych włosach okazyjnie plątały się małe kwiatki, które to czasami wsadzał sobie za ucho, by następnie zapomnieć o nich na amen.
Blade dłonie nosiły pulchne bukiety, drobne ramiona dźwigały torby z donicami, a kościste palce trzymały w uścisku mocne, wojskowe papierosy, którymi dymił i kaszlał po tym jak gruźlik.
Otaczał się zapachem palonego tytoniu, róż i bzów, jego głos ciepły, lekko ochrypły z rana, lepki jak słodki nektar był przyjemny do słuchania, nawet kiedy akurat klął na świat.
Jego skóra jak płatki białych róż często się czerwieniła i była podatna na rozcięcia, które zawsze ignorował i pozwalał im krwawić ile tylko chciały.
Oczy jak bławatki, duże, podkrążone i zmęczone, zawsze zdawały się patrzeć z nutką arogancji i pychy.
Usta jak połówki mandarynek, jasnoróżowe, wręcz stworzone do całowania i głoszenia poezji, a jednak opuszczały je słowa brudne, pełne niekrytej kpiny.

Surre nosił za duże koszule wpychane w przylegające spodnie, narzucał na siebie dopasowane marynarki i kamizelki, w których chował papierośnice z nadrukowanymi półnagimi panami, a buty nosił wyłącznie na obcasie by robić hałas gdziekolwiek by się nie pojawił.
Cały czas się gdzieś spieszył, albo w ogóle nie wychodził z domu, nie lubił rozmawiać z obcymi, zbywał ich przy pierwszej okazji.

Wolał swoją kwiaciarnię od sztucznych pogawędek o pogodzie i domysłach.

Ludzie wiedzieli o nim niewiele poza tym, że jest kwiaciarzem, aroganckim dupkiem i samotnikiem.
Nie wiedzieli, że Pan Surre posiadał delikatne serce podatne na miłość od pierwszego wejrzenia i zaniżoną odporność na chorobę hanahaki, którą to łapał jak grypę na jesień.
Był oderwany od rzeczywistości, dziwny, zupełnie jakby jego życie było sztuką wystawianą w pustym teatrze z zabitymi deskami wejściami.
Mówiono o nim, że jest romantykiem kroczącym z głową w chmurach, kiedy on był zwykłym sentymentalistą głodnym ciepła na swoim ostygłym ciele.

Był desperatem.

Zamkniętym pod warstwami ubrań i dymu głupcem zakochującym się w drobnostkach, które go zabijały.
I choć od ostatnich kilku miesięcy był czysty, to wszystko miało się zmienić, kiedy jednego dnia zapach kwiatów zmieszał się z aromatem kawy.
______________________________

Miałam tego jeszcze nie publikować, bo mam dopiero pięć rozdziałów na przód, a chciałam sześć.
Ale chuj z tym, jedziemy, jedziemy!
Przepraszam za Marry Suowaty opis na samym początku, ale ja lubię się o tym chuju rozpisywać, a lepszego pomysłu nie miałam, a i chciałam wam przybliżyć osóbkę, z którą będziecie się męczyć. Potem będzie lepiej *wink wonk*
Rzeczy ważne: Postacie i miasto, w którym rzecz się dzieje są wymyślone przeze mnie, więc oho przygotujcie się na dziwne nazwy i dziwne nazwiska.
Czas jest nieokreślony, mogło się to dziać trzydzieści lat temu, przedwczoraj - nie wiem, będzie neutralnie.
Bardzo mi na tym cholerstwie zależy, mam więc nadzieję, że będzie ładnie.
Dziękuję za uwagę.
Dobranoc.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top