IX. Nie

Hanahaki zabijało powoli.
Rośliny kwitły w płucach, pasożytując na chorym, zapuszczały korzenie w żyłach, żywiły się powietrzem, powoli zabierając oddech.
Rozwijały się pomału, karmione bólem i strachem zamieniały nieszczęśnika w ludzki wazon, zmuszały do wyrzygiwania zszarganych flegmą płatków na schorowane ciało.
Nie było to jednak wyrokiem śmierci.
Tak naprawę wystarczała operacja, wycięcie kwiatów nie było tak trudne jak można by przypuszczać.
Co czyniło je śmiertelnym, to ludzki mózg.
Choremu trudno było oddać swoje wspomnienia i uczucia pod skalpel, większość wolała umrzeć w miłości, niż żyć w samotności.
Hanahaki uważano za coś dobrego, za ładną śmierć godną istoty myślącej.
Z tym, że Surre miał jednak nieco inne zdanie na ten temat.

Okna zostały zasłonięte, drzwi na werandę zamknięte.
Było trochę duszno, pod sufitem tańczył siwy dym, pachniało tytoniem i alkoholem, a oni siedzieli w ciszy.
Katherine uchodziła za kobietę elegancką, nienaganną w każdym calu, tak jak jej nadęty kolega o zimnych dłoniach.
Nie paliła, nie rzucała mięsem, zawsze prezentowała się jak dama.
Z nielicznymi wyjątkami.
Siedziała na kanapie w nieeleganckim rozkroku, z łokciami opartymi na kolanach. Czerwoną koszulę miała rozpięta trochę bardziej niż wcześniej, na tyle, że jej blady biust dało się dojrzeć bez szczególnego wysiłku.
W palcach rozedrganej dłoni ściskała papierosa o filtrze brudnym od czerwonej szminki, a powieki straszyły czernią cieknącą z rozmazanych od łez rzęs.
Nie odzywała się, jak w amoku patrzyła przed siebie, na siedzącego na ziemi blondyna, który łokcie opierał na stoliku do herbaty, który zmienił swoje zastosowanie na stolik do popielnicy i butelki wina.
Palcem środkowym, którym przytrzymywał wraz ze wskazującym do połowy wypalony papieros, uderzał o blat w równym rytmie doprowadzającym do szaleństwa.
Półleżał na stoliku, twarz zakrył przedramieniem, koszulę rozpiął, krawat odrzucił gdzieś za sobie wraz z marynarką.
Już nie szlochał, już nie drżał, teraz po prostu milczał.

Katherine wzięła nieco głębszy wdech, przykuwając tym samym uwagę blondyna, który w końcu uniósł lekko głowę, by spojrzeć na nią przekrwionymi oczami, które zdawały się wręcz pływać.
Wgniotła papieros w kryształową popielnicę, ostatni dym upuściła nosem, usta uchyliła, jakby chciała coś powiedzieć, ale przerwał jej zachrypnięty głos kwiaciarza.
- Nie wiem nawet, jak i kiedy to się stało - powiedział cicho, usta wciąż chowając za łokciem. - Robiłem, co mogłem żeby go unikać...- kontynuował podnosząc w końcu głowę. - On jest taki wielki i...kurwa, głupi. Narzuca się jak dzieciak, jest wszędzie tam, gdzie go nie chcę, nie potrafi wyłapać prostych aluzji, cały czas się uśmiecha - westchnął, przecierając szarą twarz dłonią. - Jest taki naiwny...i-
- I w twoim typie - dokończyła Coco.
- Tak. Żeby go chuj strzelił.
Kobieta uśmiechnęła się słabo, smutno, bez grama radości. Cieknące oczy wytarła w wierzch dłoni, zostawiając na jasnej skórze czarną smugę tuszu.

Ostatnie godziny były horrorem. Po tym, jak Surre zobaczył zgwałcony płatek na swojej bladej dłoni, oboje wpadli w najzwyklejszą histerię, nakręcając się wzajemnie przez około trzy kwadranse.
Katherine lamentowała, stale wypytując o kogo chodzi i dlaczego nic nie wie na ten temat, kiedy Surre głośno zaprzeczał, wpychając sobie palce do gardła, drapiąc je paznokciami, chcąc spowodować tym wymioty na środku salonu, które koniec końców jednak nie nadeszły.
A Coco cały czas płakała próbując go powstrzymać.
Była ona prawdopodobnie najgorszą osobą, przy której mógłby odkryć fakt, że zaczyna kwitnąć.
Coline wstrząsnęłaby nim porządnie, kazała się ogarnąć i od razu zadzwoniłaby gdzie trzeba.
A z Katherine znał się po prostu za długo, zbyt wiele razy widziała, jak pogrąża się w chorobie i izolacji, więc przeżyła to dokładnie tak samo, jak on, gubiąc gdzieś opanowanie.
Nie żeby miał jej to jakkolwiek za złe.
W życiu.

Surre schował twarz w dłoniach, zamknął oczy, spięte ramiona skurczył, stając się jeszcze mniejszym.
Przeszedł go dreszcz, z ust wypuścił urwane westchnięcie.
Cóż, przynajmniej sobie popłakał. Ostatni raz miał okazję wylać taką ilość łez, gdy wypluł płatek herbacianej róży, takiej jakie dostawał od mężczyzny, który powtarzał każdego dnia, że go kocha i że życia sobie bez niego nie wyobraża.
Kłamstwa, same kłamstwa i urojenia.
Zakaszlał cicho, skulił się bardziej, a leżąca obok niego Fred w końcu podniosła głowę i zaczęła szturchać go nosem, domagając się w ten sposób atencji.
- Będziesz się leczył? - spytała cicho Katherine, kiedy zegar wybił godzinę osiemnastą.
- Nie.
Zadrżała, zacisnęła palce na swoich kolanach, zagryzając wargę tak mocno, że ta zbielała.
- Leon...
- Shhh... - uciszył ją łagodnie, nerwowo przeczesując białe futro przejętej suczki.

Nigdy się nie leczył, oboje wiedzieli o tym aż za dobrze.
To nie tak, że bał się utraty wspomnień o tym, który nie odwzajemniał uczucia, tak naprawdę to nawet on nie znał powodu, dla którego odmawiał leczenia.
Nie potrafił znaleźć na to żadnej logicznej odpowiedzi, bo prawdopodobnie takiej nie było, co sprawiało, że czuł się jak skończony debil.
Nie chciał umrzeć w taki sposób, nie należał do tych, którzy tylko o tym marzą.
On po prostu nie chciał, jak gdyby rzucał chorobie wyzwanie.
Choć tym razem wiedział, że nie ma z nią szans. W jego płucach zakwitał słonecznik, z tym nie mógł wygrać.
Zgniótł w końcu papierosa chowając go w popielniczce, otworzył oczy i wyprostował się odgarniając opadające na czoło włosy.
- Jest późno - powiedział wciąż cicho, wciąż ochryple. - O której masz tę randkę?
Ciemne oczy Katherine urosły do rozmiarów spodków, kobieta spięła się cała, uchylając usta.
Zmarszczyła brwi.
- Myślisz, że zostawię cię w takim stanie? Nie ma mowy!
- Kat-
- Cicho! Przełożymy to, Annie zrozumie, nie jest taką debilką jak ty, ona wie, że przyjaciela nie zostawia się w takich chwilach! - wołała z furią machając dłońmi.
- Kath-
- Cholera jasna! Ty i te twoje pomysły! Naprawdę myślisz, że mogłabym teraz stąd tak po prostu wyjść?!
- Katherine - szepnął wyciągając dłonie w jej stronę, a ona zamilkła patrząc na niego wciąż zdenerwowana.

Ujął jej ciepłe dłonie, w swoje chłodne łapy, pogładził kciukiem gładką skórę, w miejscu, w którym była ubrudzona od tuszu, uśmiechnął się słabo, kiedy jej brwi przestały się marszczyć.
- Nic nie zrobię - zapewnił ją cicho. - Muszę pomyśleć, ułożyć sobie wszystko w głowie. Znasz mnie. Potrzebuję trochę czasu sam na sam ze sobą.
- Ale-
- Shh - uciszył ją mocniej łapiąc jej dłonie. - Możesz do mnie zadzwonić, jak tylko wrócisz, obiecuję ci, że odbiorę, przysięgam, że nie będę kłamał. Idź.
Wysunęła jedną dłoń z jego uścisku, by położyć ją na większej, chłodnej dłoni.
- Jesteś pewien?
- Tak. Wiesz, jak bardzo doceniam twoje wsparcie, ale twoja obecność tutaj teraz nic nie da. Muszę się sam nad wszystkim zastanowić.
Zagryzła wargę. Westchnęła nosem.
- Obiecaj mi, że zadzwonisz jeśli coś będzie się działo.
- Przysięgam.

Przez moment patrzyła w jego niebieskie oczy, jakby szukała w nich zwątpienia, czy cienia kłamstwa, jednak dojrzała w nich jedynie smutek i prawdę.
Westchnęła, oparła czoło o ich skrzyżowane dłonie próbując powstrzymać cisnące się na oczy łzy.
- Nie zasługujesz na to - szepnęła w ich skórę, mocniej ściskając jego drżące dłonie.
- Masz kwiaty? - spytał Leon zupełnie zmieniając temat.
Pokręciła głową, a jej ogniste włosy połaskotały jego skórę.
- Poczekaj chwilę - wysunął się z jej ciepłego uścisku i podniósł się powoli.
Świat zawirował od wypitego wina i bólu pulsującej głowy, jednak nie zachwiał się ani trochę.
Minął stolik, minął kanapę i ruszył w stronę drzwi na werandę, a Fred o trzy kroki za nim. Wychodząc słyszał jak Katherine pociąga nosem, i stuka szyjką butelki o jeden z kieliszków.
Niebo robiło się już kolorowe, różowe chmury wisiały nad BringGalf, nie przejmując się zupełnie małą tragedią małego człowieka.
Dzieciaki Owenów darły się u siebie na ogrodzie, jakiś kot uciekł z krzaków, gdy tylko Surre postawił stopę na wytartych deskach.
Życie po prostu toczyło się dalej, nie bacząc na niego.
Westchnął cicho, przełknął ciężko i biorąc leżące na brudnym stoliku nożyce ogrodowe ruszył w kwiaty, w poszukiwaniu bukietu dla najdroższej przyjaciółki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top