XVII. Reprymenda dnia czwartego

W połowie drogi do cukierni, zatrzymał się i tknięty nagłym impulsem zawrócił, kierując się jednak do biblioteki, kasłając pod nosem.
Przez ostatnie wydarzenia niemalże zupełnie zapomniał o swoich podejrzeniach względem Georgiego pachnącego bzami i Jana, który tymi to właśnie kwiatami najprawdopodobniej wymiotował, chorując na miłość.

A pewność mógł zdobyć tylko poprzez małe dochodzenie.

Szedł w miarę szybkim tempem, choć przy każdym twardym kroku kolano dawało o sobie znać zapuszczając macki bólu wzdłuż łydki i uda, które zaczynały już lekko drgać, buntując się i domagając zwolnienia.
Ale pan Surre nigdy nie słynął z tego, że słucha uwag swojego ciała, a wręcz zdawał się robić mu na złość, wciąż idąc w miarę szybko, przez co również szybciej oddychał, a więc częściej pokasływał.
Bardzo dojrzale, to mu oddać trzeba.
Mijał właśnie fontannę stojącą samotnie na pustym o tej godzinie rynku, kiedy przypomniał też sobie o tym, że powinien oddzwonić do Aleny z odpowiedzią odnośnie zlecenia, które tak bardzo chciała mu powierzyć.
Zatrzymał się kawałek za fontanną, porażony tym, że tak łatwo zapomniał o obietnicy, westchnął i przetarł twarz dłonią już po chwili ruszając dalej, by nie stać jak pajac.
Jego życie nie było ekscytujące, nie miewał takich przygód, nie popadał w większe konflikty, nie musiał nikogo ratować, ani dociekać prawdy, jego codzienność była monotonna i zwyczajna, jednak wszystko zawsze zamieniało się w pierdolnik, ilekroć zaczynał kwitnąć.
Wtedy wszyscy zaczynali ukrywać swoje problemy i musiał bawić się w detektywa, zamiast móc spokojnie zamknąć się w domu i przeczekać kwitnienie.

Westchnął jeszcze raz, kiedy wchodził do biblioteki spowitej milczeniem absolutnym.
Echo jego kroków niosło się w ciszy, kiedy mijając kolejne regały pomiędzy którymi przeciskało się słońce, oświetlające tańczący w powietrzu kurz i stoły, na których stały małe bukiety sztucznych kwiatów, szedł w stronę Jana, stojącego przy biurku, z wieżą z książek, którą próbował jakoś sensownie złapać, przy okazji nie wywracając jej na siebie.
Przerwał jednak przymierzanie się do złapania budowli i obrócił głowę w stronę kroków, wygładzając zielonkawy sweter założony na białą koszulę z kołnierzem wyjątkowo nie zapiętym na ostatni guzik.
- Och, Leon - uśmiechnął się w połowie przyklepywanie zaczesanych do tyłu włosów. - Nie spodziewałem się ciebie tutaj.
Surre uniósł lekko brew, z każdym krokiem coraz bardziej zbliżając się do bibliotekarza.
- A to dlaczego? - spytał, nie potrafiąc znaleźć w głowie żadnego wytłumaczenia na jego zaskoczenie.
- No wiesz, już krążą plotki, że Pan Surre ponownie przeżywa swoje herezje i już zamknął się w domu zapijając szaleństwo.
Kwiaciarz westchnął ciężko, zatrzymując się kawałek przed mężczyzną, który tego dnia był zaskakująco wygadany i mało oficjalny, jak to zwykł być w pracy.
- Jak widzisz, to jedynie plotki, jestem tutaj i to całkiem trzeźwy - mruknął, wkładając dłonie do kieszeni spodni.

Jan przyglądał mu się chwilę, lustrując sylwetkę kwiaciarza swoim bladym wzrokiem, aż w końcu sam westchnął kręcąc głową.
- A jednak jesteś bledszy, ślepia masz przekrwione i podkrążone, a usta takie, jakbyś wycałował całą ulicę idąc tutaj. Kwitniesz? - spytał wprost, przechylając lekko głowę, a jego włosy przesunęły się lekko nieobdarowane wystarczającą ilością żelu.
- Aż tak to widać? - odpowiedział pytaniem, wzdychając cicho niezadowolony obranym tematem.
W pierwszej chwili chciał zaprzeczyć, jednak nie widział w tym najmniejszego sensu.
- Jeśli się ciebie zna, to jak na dłoni.
Mężczyzna westchnął cicho patrząc na Jana zmęczonym wzrokiem.
Wyjątkowo nie miał ochoty na zabawę i gierki słowne.
W dodatki blondyn wyglądał lepiej niż kwiaciarz zapamiętał, przez co zaczynał wątpić w prawdziwość swojej teorii, a coraz bardziej wierzyć w to, że jedynie marnuje czas i robi z siebie kretyna.
- Pomóc ci z tymi książkami? - spytał jednak cicho, desperacko chcąc zmienić temat, na ten, który go interesował.
Bibliotekarz fuknął cicho, dźwignął książkową budowlę i wcisnął ją w ramiona kwiaciarza, który sapnął cicho obdarowany ciężarem.
- Akurat potrzebowałem silnego mężczyzny - mruknął, ruchem dłoni nakazując Surre iść za nim między regały.

Milczeli, kiedy Jan zabierał kolejne książki, układając je w szparach na półkach, a Surre skryty za tomiszczami nerwowo skubał wargi zastanawiając się, jak poruszyć temat giganta pachnącego bzami.
Jednak nic sensownego nie przychodziło mu do głowy, bo wbrew pozorom nie był w tej kwestii tak bezpośredni jak Jan, dla niego był to temat nieco bardziej wstydliwy.
Na szczęście Jan przyszedł z ratunkiem.
- Słyszałem, że masz dekorować z Georgim salę w domu kultury - mruknął, kiedy zabrał jedną z większych książek, która zasłaniała niebieskie ślepia kwiaciarza.
- Jeszcze się nie zgodziłem, trochę wyleciało mi to z głowy. Znasz Georgiego? - zaatakował pytaniem od razu podchwytując temat giganta.
- Tak. To mój chłopak - odpowiedział spokojnie Jan, a mina Leona musiała być naprawdę głupia, bo bibliotekarz uśmiechnął się lekko. - No co?
Kwiaciarz odchrząknął cicho.
- Nic... Po prostu... Ostatnio wydawało mi się, że...- westchnął ciężko. - Wydawało mi się, że zawijałeś bzy w chusteczkę, a Georgi jakoś mi do nich pasuje. Wiesz, szósty zmysł kwiaciarza i te sprawy - mruknął pod nosem, kiedy jedna z jasnych brwi Jana powędrowała w górę. - Myślałem, że zachorowałeś, przyszedłem aby z tobą porozmawiać.
Obie brwi bibliotekarza drgnęły lekko w górę, tak jak kąciki jego ust.
Chociaż komuś było do śmiechu.
- Nie wydaje ci się, że to lekka hipokryzja? Wiesz, sam unikasz tematu, a ode mnie chcesz wyciągać informacje.
- Nigdy nie mówiłem, że nie jestem hipokrytą - odpowiedział nieco warkliwie.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem znad książek, aż w końcu Jan prychnął cicho i ruszył dalej, a Surre za nim, z coraz to bardziej parszywym humorem.
- Byłem chory, zadurzyłem się w nim krótko przed tym, jak wyjechał. Ale postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i poszedłem do Bruskiego po leki. Potem zacząłem częściej rozmawiać z Georgim przez telefon, wysyłaliśmy sobie listy i inne takie, aż któregoś razu przyznałem mu się po winie, że czuję do niego wielką miłość- mówił bibliotekarz, zabierając ze sterty w dłoniach blondyna kolejne książki. - Po tym przestał się odzywać, ale co zabawne moje objawy również zaczęły słabnąć. Początkowo myślałem, że z niego wyzdrowiałem, ale tydzień później on pojawił się z bukietem, poszliśmy na obiad, potem na następne. Teraz jesteśmy parą, koniec historii - skwitował obracając się w stronę Surre, który patrzył na niego głupio. - No?
- Spodziewałem się, że to będzie nieco bardziej.... zagmatwane.
Jan uśmiechnął się lekko, wziął od niego jeszcze jedną książkę i wsunął ją w szparę.
- Nie wszystko jest w życiu skomplikowane, Leon, czasami wystarczy się lekko zaangażować i problemy same się rozwiążą. Uciekanie, kiedy chodzi o miłość, nic ci nie da poza bólem. Kto jak kto, ale ty powinieneś o tym wiedzieć najlepiej, a mimo to za każdym razem zachowujesz się tak samo.
Kwiaciarz milczał, patrząc na niego skołowany, trochę zawstydzony i rozżalony na samego siebie, że zawlókł swój tyłek do biblioteki, akurat w dzień, kiedy Jan miał humor do dogryzania.
- Czy ty chcesz umrzeć, Leon? - spytał bibliotekarz, kiedy cisza między nimi nie opadała wraz z kurzem, a wisiała natrętnie.
I teraz też nie odpowiedział.

Bibliotekarz westchnął ciężko i ruszył dalej kręcąc głową z dezaprobatą.
- Nie wiem, o kogo chodzi, ale pogadaj z nim, nie mogę cię znieść w takim stanie. I przestań się tak zadręczać innymi i choć raz pomyśl o sobie, bo wyglądasz tragicznie, a skoro tutaj jesteś, to domyślam się, że to jest dopiero początek - mówił bibliotekarz, wychodząc na główną ścieżkę, prowadzącą w stronę jego biurka. - No? Czemu nic nie mówisz? Nie mam racji?
- Nie wiem co powiedzieć. Przyszedłem tutaj bo się martwiłem, a czuję się zaatakowany - odpowiedział ze słabym uśmiechem na ustach.
- No właśnie, przyszedłeś tutaj, bo martwiłeś się o moje zdrowie, a sam wyglądasz jakbyś miał zaraz zemdleć - Jan westchnął cicho, podszedł do mężczyzny i zabrał od niego ostatnią książkę. - Spróbuj złapać byka za rogi, bo czekanie na koniec nic nie da. I odpocznij trochę.
-Ta... Spróbuję. Jesteś już drugą osobą, która mi to dzisiaj mówi.
- Więc posłuchaj w końcu -fuknął blondyn, ruszając w stronę biurka, kiedy kwiaciarz został na swoim miejscu. - Wiem, że ostatnio praktycznie ze sobą nie rozmawiamy, ale i tak się martwię, zupełnie tak jak ty.
- Cieszę się, że nic ci nie jest - odpowiedział jedynie wymijająco.
- Mam nadzieję, że za jakiś czas będę mógł powiedzieć ci to samo - mruknął na odchodnym, siadając przy biurku, na którym stał szklany wazon pełen kwiatów, który Surre zauważył dopiero teraz.
Dawno już nie czuł się tak głupio.

__ __

Szedł do domu powoli z nogi na nogę, patrząc pod stopy, w głowie analizując słowa Coline i Jana.
Chyba faktycznie mieli rację co do tego, że za bardzo przejmował się wszystkim dookoła, kiedy sam czuł, że jest z nim coraz gorzej.
Może nawet nagromadzenie problemów w tym okresie było jego wymysłem, bo wtedy zwyczajnie sam się we wszystko ładował, chcąc odciągnąć swoją uwagę od bólu.
Jak na zawołanie zakaszlał w dłoń, plamiąc nowy bandaż na żółto i brązowo.
Westchnął ciężko, zatrzymał się na pustym chodniku na Flower Street i odchylając głowę do tyłu wbił wzrok w niebo, które z kolorowego stało się niemalże całkowicie szare, zapowiadając deszcz i zakłócenia w radiu, a tym samym ciszę w domu.
I stał tak kilka chwil, z uchylonymi ustami, na których czuł lepką warstwę pyłku zmieszanego ze śliną.

Zemdliło go nagle, noga drżała mając dość chodzenia, a w dole gardła swędziało, na zapowiedź kolejnej fali kaszlu.
I zamknął oczy, wzdychając cicho, z wyczuwalną udręką, bo jedyne, o czym marzył to znaleźć się już pod kołdrą, by jeszcze raz przemyśleć taktykę, jednak w głowie zaczęło kręcić mu się na tyle, że nie był pewien, czy przetrwa te pięćset metrów, które dzieliły go od domu.
Zakaszlał jeszcze raz, bardziej gardłowo, a kolana zadrżały mu, kiedy jak uparty osioł ruszył do przodu.
Cóż, jak widać czwarty dzień choroby zaczynał dawać o sobie znać, szkoda, że wybrał sobie tak gówniany moment na reprymendę.

Dotarł jednak do domu, po drodze kilkukrotnie podpierając się o płoty i luzując kołnierz, bo naprawdę coraz bardziej kręciło mu się w głowie.
Zamknął drzwi na cztery spusty i oparł się o nie wzdychając męczeńsko, by następnie po nich zjechać i usiąść na brudnej wycieraczce, całkowicie zdejmując z głowy pętle pod postacią czarnego krawata.
Z każdą chwilą zdawało mu się, że jest z nim coraz gorzej, że duszności się nasilają, że oczy zalepia nektar, że zaraz padnie na twarz i będzie tak leżał do zasranej śmierci, aż jego ciało nie porosną słoneczniki.
I tak jak wszystko nagle się zaczęło, tak nagle się skończyło, zostawiając po sobie jedynie otumanienie, zimny pot i szybciej bijące ze strachu serce.
Odchylił więc głowę, biorąc łakome hausty powietrza, zdejmując marynarkę ze spoconego ciała, balansując na granicy histerii i zobojętnienia, bo nie wiedział już jak powinien reagować, choć przerabiał to nie raz.
Podniósł się jednak ostatecznie i pogłaskał Freda, która niepostrzeżenie podlazła do niego i siadając na przeciwko gapiła się na niego ze strachem.
Żeby nawet pies się musiał o niego bać, cholera.

Krążył chwilę po salonie, rozbierając się stopniowo, zamiast zrobić to w sypialni, do której zamierzał iść, by zakopać się w kołdrze i przespać szukając odpowiedzi na jedno zasadnicze pytanie.
Jak miał niby złapać byka za rogi, skoro od tej chwili coraz trudniej będzie łapać oddech?
____________________
Bonjour ~
Mam nadzieję, że rozdział Wam się podobał, jestem ciekawa, co myślicie o całej sytuacji Jana c:
Poza tym, jak oceniacie nową okładkę? Dłonie pasowały mi do czegoś, co zaplanowałam na potem, ale znudziły mi się i musiałam dać coś nowego. Szukanie właściwego obrazka, to była droga przez mękę xd
Do następnego kochani!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top