III. Kwiaty w rynsztoku
Następnego dnia padało, a bezduszny Surre gnał ulicami na rowerze, z marynarką narzuconą na głowę.
Kiedy wychodził z domu, było jeszcze całkiem ładnie i stwierdził, że rypnie się damką, coby mu łańcuch nie zardzewiał, ale ździebko się przeliczył i teraz jechał jakby pod prysznicem, krzycząc wewnętrznie, ponownie skacząc na kocich łbach, oraz obijając sobie jaja na twardym siodełku.
Środa nie zapowiadała dla niego nic dobrego i już od rana rzuciła mu w twarz środkowym palcem.
Nie żeby sobie nie zasłużył, za bycie gnojem się płaci.
Mijał pośpiesznie piszące dzieciaki, które szły do szkoły ze skórzanymi torbami, które obijały ich cieniutkie nóżki, mijał emerytów, mijał młodzieńców i panienki, jednak dał ostro po hamulcach, kiedy w oczy rzuciły mu się białe włosy.
Annie Ians biegła chodnikiem, osłaniając jasną główkę teczką. Jasnoróżowa koszula wepchnięta w ołówkową spódnicę była teraz kurwiście różowa i przylegała do jej kościstego ciała, ukazując czarny stanik, trzymający Bóg jeden wie co, bo piersi panienka Ians nie miała.
Dziewczyna obróciła głowę, słysząc pisk po swojej prawej, a jej ciemnoszare oczka otworzyły się szeroko, gdy ujrzała Kwiaciarza z miną rasowego mordercy, siedzącego w zgarbieniu na rowerze.
- Zamawiała pani taksówkę? - spytał jednak nad wyraz miło, a różowe usteczka Annie rozciągnęły się w przesłodkim uśmiechu.
- Chyba nie masz po drodze do cukierni, co? - odpowiedziała pytaniem, podchodząc jednak w jego stronę o te trzy i pół kroku.
- Nie mam, ale wolę jej nadłożyć, niż żeby ci zardzewiała proteza, bo potem będziesz tylko robić niepotrzebny hałas.
Białogłowa zaśmiała się wdzięcznie i w pośpiechu podeszła do bagażnika, na którym dzisiaj akurat nie tkwił kosz, w którym Surre woził kwiaty.
Przerzuciła przez szerokość roweru nóżkę, a raczej zastępującą ją mało elegancką protezę ze stali nierdzewnej i nim ruszyli, otrzymała jeszcze na głowę marynarkę kwiaciarza.
Po otuleniu się nią wdzięcznie objęła mężczyznę w pasie i prostując nogi, śmiała się, gdy deszcz runął jeszcze bardziej.
Przynajmniej komuś było do śmiechu.
Dojechali do cukierni cali mokrzy, Annie roześmiana, Leon na skraju szewskiej pasji.
Dziewczyna potrząsnęła głową jak pies, otrzepując się z wody, jej włosy zazwyczaj jasnoszare były teraz ciemne i nie w uroczych loczkach, a proste jak struna, przez co już niemal dotykały jej kruchych ramion.
Złote włosy Surre za to zaczęły się już wywijać jak u barana w rui, odbierając mu tym resztki uroku.
Widząca ich Katherine zaśmiała się cicho i sięgając po papierowe ręczniki, zaczęła wycierać włosy Ians, uśmiechając się do niej czule.
Chciała coś chyba powiedzieć do Surre, ale ten zdążył się ewakuować, zostawiając kobiety sam na sam ze sobą.
__ __
Niebieska damka stała oparta o jedną z mniej zastawionych ścian, kiedy Surre wycierał podłogę. Przemoczona do ostatniej nitki biała koszula w czarne paski przylegała do jego ciała, spodnie pewnie dawno zjechałyby z tyłka, gdyby nie ciemne, trzymające je szelki, a zgnojona marynarka wisiała na krześle, czekając na wyschnięcie.
Był zdenerwowany, jednak nie tak, jak się sam tego po sobie spodziewał, płynęło w nim zdrowe zdenerwowanie, spowodowane niefortunną sytuacją, a nie ognista pasja paląca ciało.
Był sobą pozytywnie zaskoczony.
Postanowił zapalić z tej okazji.
Siedział za ladą, paląc papierosa, popijając dymną śmierć wczorajszą kawą, kiedy przez próg przeszedł olbrzym w czarnym fartuchu.
Dobry Boże, och nie, tylko nie ta cholera.
- Ale leje - stwierdził oczywistość, kiedy przekroczył próg.
W dłoni znów trzymał kubek z kawą.
Kwiaciarz przytaknął mu, odgarniając do tyłu mokre, skręcone w loczki włosy, a nosem wypuścił dym.
- Przyniosłem nową kawę - kontynuował barista. - Mam nadzieję, że będzie lepsza niż ostatnia, patrząc na dzisiejszy dzień. - Skończył, z uśmiechem, stawiając plastik na ladzie.
Surre patrzył na niego z dołu zmęczonym wzrokiem.
Na drugi rzut oka zauważało się te ściągnięte brwi i zaciśnięte w kreskę usta, które wygładzały się dopiero przy uśmiechu, bo przez resztę czasu wyglądał, jakby w każdej chwili swojego życia wolałby być w jakimkolwiek innym miejscu niż obecnie.
Zupełnie jak kwiaciarz, a więc jednak mieli coś wspólnego.
Niebieskooki westchnął cicho.
Naprawdę bardzo nie chciał go polubić.
- Dziękuję - powiedział jednak cicho i wymusił lekki uśmiech, co zaowocowało jeszcze większym uśmiechem od zielonookiego.
Pomimo wcześniejszego postanowienia, stwierdził, że nie ma ochoty na sprzeczki i tupanie nóżką. Wystarczyło, że był przemoczony od deszczówki, nie chciał w pakiecie dostać gonga od zdenerwowanego olbrzyma.
- A tak przy okazji... - zaczął barista, rozglądając się nerwowo po ścianie za kwiaciarzem.
Oho, w końcu miał zamiar się przyznać, że czegoś potrzebuje.
- No, co tam? - mruknął Surre, zakładając nogę na nogę.
- Miałbym prośbę...
- No to wystękaj się w końcu - pospieszył kwiaciarz, zataczając w powietrzu zygzak papierosem.
- Mógłbyś nam pomóc w dobraniu kwiatów do wnętrza?
Niebieskooki uniósł wysoko obie brwi.
Czekał na ciąg dalszy.
Nie doczekał się.
- I tyle?
- No...
- Wyglądam na dekoratora wnętrz? - spytał, robiąc dziwną falę brwiami.
A Bertrand zaczął się plątać i jąkać.
Chryste, czy ten facet jest w ogóle prawdziwy?
- Dobra - Leon uniósł dłoń, powstrzymując potok niewyraźnych słów. - Niech stracę, skoro już przyniosłeś mi tą kawę.
Wraz z szerokim uśmiechem na ustach Jacka, zza chmur wyjrzało w końcu słońce, a Surre wręcz się otrząsnął.
- Pasuje ci jutro?
- Jak nie wpadnę po drodze pod samochód, to jasne.
Leon opuścił dotychczas napięte ramiona, gdy Bertrand zaśmiał się wdzięcznie, budząc dołeczki na policzkach.
Musiał wziąć głęboki wdech, zakaszlał cicho, wgniótł papieros w kryształową popielnicę.
- Więc jutro.
- Jutro. Dzięki.
- Yhm.
- Miłego dnia.
- Yhm.
I poszedł.
W tej chwili Leon czuł się jak prawdziwy dżentelmen niosący pomoc.
Katherine będzie dumna, kiedy jej powie.
Z godziny na godzinę niebo rozbudzało się coraz bardziej, w pewnym momencie przestało być nawet ciemno, jednak mimo to, ulice były niemalże puste.
Poza małym wyjątkiem.
Błąkał się przed kwiaciarnią, niby niewidzialny, na chudych nogach, zakaszlany.
Kwiaciarz przyglądał mu się ze zmarszczonym nosem, doskonale rozumiejąc, o co się rozchodzi.
Mężczyzna o siwych, zaczesanych do tyłu włosach chodził od prawej do lewej i kasłał kwiatami, licząc na chuj wie co.
BringGalf kochało dziwaków, przygarniało tych dramatycznych, zdziwaczałych skurwysynów, którzy byliby zepchnięci na margines w innych, szanujących się miasteczkach.
Nazywano je grodem miłości, stolicą sztuki, artystycznego szaleństwa, które to zerkało z każdego oka i wypływało z każdej pary z ust.
Kochano tam piękno, indywidualizm każdego z osobna, chwaliło się kiepskie aktorstwo, głaskało po głowie nieudolne, duże dzieci.
Nikogo to nie dziwiło, kwiaciarza też, w końcu wychował się tam, przesiąknął tą manierą, tym spaczeniem stawianym na piedestale.
Nie rozumiał tylko jednej, malutkiej rzeczy.
Uwielbienia do hanahaki.
Wśród ludności panowało popularne przekonanie, iż choroba ta jest czystym pięknem, szlochem niekochanej duszy, czymś, z czym należy wychodzić do ludzi, czymś, czego należy zarówno współczuć, jak i gratulować.
Dotyk piękna był przecież przeznaczony nielicznym.
Z tym, że dla Surre hanahaki było zarezerwowane dla najsmutniejszych ludzi, którzy w odczuciu ukochanej osoby znaczyli tyle, co zużyta guma pod podeszwą.
Tworzono o hanahaki wiersze, całe książki, wystawiano sztuki o nieszczęśliwej miłości, gdzie na końcu wszyscy wypłakiwali sobie oczy.
Powstawały nawet sekty, których celem było chuj jeden wie co, pewnie nawet sami nie wiedzieli, o co im chodzi i całe dnie spędzali w piwnicach kolorowych kamienic, pierdząc w taborety.
Dla Surre cała ta obsesja była niezrozumiała, żałosna wręcz, odpychająca.
Zamiast mimów, którzy udawaliby posągi, na ulicach stali obłożnie chorzy, którzy rzygając na siebie kwieciem, liczyli na poklask, na kilka łez, na pieniądze rzucane z litości.
Na chodnikach wraz ze śmieciami leżały płatki kwiatów zmieszane z flegmą, żywe martwe zwłoki zakażonych, ich poetycki szloch niósł się w powietrzu, kiedy chude, silne łapy chwytały za nogawki spodni przechodniów.
I to było normalne, to było świetne.
Zdarzyło się raz, że taki smutny pomylony imbecyl złapał za kostkę pana Surre i płacząc mu, że kobieta jego życia go nie kocha, poprosił o parę monet.
Gnój nawet się nie krył z tym, że oszukuje, bo kieszenie miał wypchane płatkami kwiatów, które to potem wpychał sobie do brudnej mordy, by pluć nimi ku uciesze publiki.
Pan Surre skurwił go wtedy jak psa.
I to nie tak, że był nieczuły.
Był nerwowy.
Denerwowało go obnażanie się z problemem, który on sam tak dobrze znał, och aż za dobrze. Denerwowało go przekonanie, że hanahaki jest czymś pięknym.
Bo nie było.
Wymiotowanie przez znieczulicę drugiej osoby nie może być piękne, cierpienie, przez niektórych nazywane teatralnym, dramatycznym, pełnym artyzmu - wcale takim nie było.
Cierpienie pozostawało cierpieniem i nie było w nim krzty piękna.
Kwiaty nie opuszczały ciała całe, a w strzępach, całe we krwi, flegmie.
Odbierały mowę, napełniały oczy łzami, niszczyły od środka, zabijały bezlitośnie.
W hanahaki i agonii, którą ta ze sobą niosła, nie było krzty uroku.
Była jedynie beznadzieja i niemy krzyk żałosności, a wychodzenie z tym na ulice pan Surre uznawał za szczyt buty.
Mężczyzna zdawał się sukcesywnie przesuwać coraz to bliżej kwiaciarni, uśmiechał się smutno, patrząc na Surre ciemnymi oczami, jak gdyby usiłował mu pokazać, że są tacy sami, a kiedy był już całkiem blisko, kwiaciarz poderwał się z siedzenia i podszedł do drzwi, by je następnie zatrzasnąć i opuścić żaluzję drżącymi dłońmi.
Dla hanahaki w jego kwiaciarni miejsca nie było, tak jak i współczucia w sercu, dla tych, którzy próbują na tym zarobić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top