3
Roger przetarł oczy, starając się pozbyć wrażenia piasku pod powiekami. Po chwili wyciągnął z kieszeni monetę i zaczął przekładać ją między palcami. Zazwyczaj pomagało mu to się skupić, tym razem wzmogło tylko senność. Zrezygnowany schował pieniążek i zapatrzył się w ogień.
Starał się odegnać od siebie rozpacz po stracie towarzyszy i przygniatające poczucie odpowiedzialności. Powinien podjąć decyzję, co dalej. Starał się myśleć trzeźwo, choć zmęczenie i emocje nie pomagały. Nie pomagało też gniewne spojrzenie więźnia, który świdrował go tymi swoimi ślepiami.
Uzyskane od niego informacje przyniosły więcej pytań niż odpowiedzi. Wstępując do Zakonu, Roger traktował kwestię nocnych wędrowców jak bajkę. Sądził, że gildia stworzyła ją, aby usprawiedliwić posiadanie zbrojnych oddziałów, dzięki którym pacyfikowała dzikich magów i coraz śmielej rozszerzała swoje wpływy. Teraz wiedział, że ta sprawa jest dużo bardziej zagmatwana.
Tesa pewnie coś by o nich wiedziała. Ta myśl spowodowała, że mocniej zacisnął szczęki. Wspomnienie czarodziejki wciąż wywoływało w nim smutek i żal. Potrząsnął głową, starając się pozbyć napływających obrazów. Ten rozdział był już zamknięty i nie zamierzał do niego wracać.
Westchnął i się przeciągnął. Strzelające stawy bezlitośnie przypomniały, że nie jest już młodzieniaszkiem. Zmartwiony spojrzał na resztę swojego oddziału. Z dziesięciu osób zostało ich sześciu, a stan trzech z nich stawał się coraz gorszy. Podszedł do rannych, przy których przykucnął Wilard.
– Możemy ich stracić, Roger – powiedział cicho jego zastępca, unosząc na niego wzrok. – Nie wiem, ile pozostało im czasu. Te rany są dziwne, nie potrafię sobie z nimi radzić. Obawiam się, że ten gnojek może być ich jedyną szansą. Musimy go zmusić do współpracy w ten czy inny sposób.
– Wiem.
Wilard wyraźnie chciał coś jeszcze dodać, zamilkł jednak i odwrócił się w stronę drogi. Roger spojrzał na niego pytająco, ale w tym samym momencie usłyszał dolatujący z oddali dźwięk, który zwrócił uwagę kompana. Po chwili udało mu się rozpoznać skrzypienie wozu i stukot kopyt. Zmrużył oczy i spojrzał znacząco na towarzysza. Ten wstał bez słowa i poszedł po kuszę.
– Nêsper, słyszysz? – Roger zwrócił się do zatopionego w myślach mężczyzny.
Bliźniak siedział wyraźnie strapiony koło brata. Na pytanie dowódcy ożywił się lekko i podniósł głowę.
– Towarzystwo? – zapytał, sięgając po miecz i stając przed rannymi. Roger również się przygotował, spoglądając intensywnie w kierunku drogi.
Nagle zza zakrętu wyłonił się rozklekotany chłopski wóz, ciągnięty przez dwa niezbyt urodziwe, ale mocno zbudowane, gniade konie. Woźnica zahamował pośpiesznie, przerażony widokiem zbrojnych. Łowcy opuścili broń, a Roger uśmiechnął się szeroko, widząc rozwiązanie swoich kłopotów.
– Witajcie i nie bójcie się – powiedział, podchodząc do wozu. – Jesteśmy z Zakonu Jasnego Płomienia, mamy rannych, pomożecie?
– Witajcie, panie, jam Koscios z Vulki, rad wam będę pomóc – odparł chłop siedzący na koźle. Spod słomkowego kapelusza widoczne było szczere, okrągłe oblicze, okolone lekko siwiejącymi już, brązowymi włosami. Mężczyzna pociągał nerwowo przydługiego wąsa, zwisającego smętnie spod wielkiego, bulwiastego nochala, patrząc z niepokojem na spotkanych właśnie ludzi.
– Daleko wasza wioska? – zapytał łowca.
– Ano prościuchno tą drogą, z pół świecy i będzie, panie – odparł zapytany.
W pół świecy nie odbijemy za daleko. Wypoczniemy tam, a rano wytargujemy jakąś furmankę na dalszą drogę – zastanowiał się szybko Roger.
– Możemy skorzystać z twego wozu i gościnności na jedną noc? – zapytał.
– Zapraszam zacnych panów. – Chłop wyszczerzył w uśmiechu popsute zęby.
Roger z Nêsperem zabrali się do pakowania bagaży, a Wilard przyprowadził więźnia. Chwilę później zaczęli sadowić na górze rannych. Spośród nich tylko Vésper pozostawał przytomny, choć potrzebował dużej pomocy, żeby wdrapać się na wóz. Cała trójka była rozpalona, z posiniałymi wargami i nienaturalnie bladą skórą.
– Panie, ale to nie choroba jakaś jest? – zapytał przestraszony woźnica.
– Nie, żadna choroba – uciął temat Roger.
Dowódca zaczekał, aż Wilard zasypie dogasające ognisko, po czym dał sygnał do wymarszu. Wóz turkotał i skrzypiał radośnie na piaszczystej, leśnej drodze, koń szedł równo, ptaki śpiewały. Jedyne, co psuło sielankowy nastrój, to pojękiwanie rannych i posępna cisza reszty drużyny.
Roger jechał w ciszy pełen pesymistycznych myśli, przytakując od czasu do czasu paplaninie woźnicy. Zdawał sobie sprawę, że obecność łowców czarownic wywołuje u chłopa lęk, z którym ten próbuje sobie poradzić przez ciągłą gadaninę. Mimo wszystko powoli tracił do niego cierpliwość.
Na szczęście, zanim zdążył powiedzieć coś opryskliwego, dotarli na skraj lasu. Przed nimi rozpościerał się widok na wioseczkę składającą się raptem z czterech gospodarstw. Wieś, choć mała, wyglądała na zasobną i zadbaną. Chaty, pokryte słomianymi dachami, zbudowane były z drewnianych bali. Wokół domów znajdowały się budynki gospodarcze i ogródki warzywne, za którymi zieleniły się sady. Droga od lasu do wsi prowadziła przez zaorane już pola. Dalej, nad rzeką okalającą wieś niczym niebieska wstęga, rozciągały się łąki pełne stogów suszącego się siana.
Patrząc na ten sielankowy krajobraz, Roger nabierał coraz gorszych przeczuć. W wiosce panowała nienaturalna cisza, nie szczekały psy, nie bawiły się dzieci. Nigdzie nie dostrzegał ludzi ani dymu z palenisk.
– Gospodarzu, zostań przy wozie. Wil i Nêsper za mną – rzucił i pogonił konia w stronę wsi.
Bardzo szybko natknęli się na pierwsze trupy. Na ich twarzach zastygło przerażenie, a wokół okropnych, poszarpanych ran widoczna była znana im już zgnilizna.
– Cholera jasna – syknął Wilard.
Przez drewniany płotek, ogradzający zadbany ogródek warzywny, przewieszone były zwłoki młodego parobka. W jego twarzy zastygłej w wyrazie przerażenia brakowało oczu, wydłubanych przez żarłoczne ptactwo, wnętrzności zwisały z rozszarpanego brzucha.
Na progu pierwszego domu, z widłami w ręku, leżał starszy chłop, a koło niego truchło psa. Roger zwrócił uwagę, że obrażenia w większości wyglądały na zadane włócznią o nienaturalnie dużej średnicy. Ciała zdążyły ponownie zwiotczeć, ale w poczerniałych i poszarpanych ranach na próżno doszukiwał się larw, które już dawno powinny rozwinąć się w zwłokach.
Dowódca przekroczył trupy i wszedł do sieni. W środku panował półmrok oraz smród rozkładu i zgnilizny. W kącie, zagradzając drzwi do alkierza, leżała kobieta. Na jej twarzy pozostał wyraz rozpaczy. Sprawiała wrażenie, jakby chciała bronić tego, co znajdowało się za jej plecami nawet za cenę życia. Niestety nie wystarczyło to, aby ochronić tych, których tak bardzo ukochała.
Łowca uchylił drzwi i ze smutkiem zobaczył zwłoki piątki dzieci. Maluchy leżały wtulone w siebie. Chowały główki, starając się nie widzieć i nie słyszeć tego, co działo się wokół nich.
Roger przywalił ze złością w ścianę. Nikt nie powinien tak ginąć. Zwłaszcza dzieci – pomyślał. Przymknął na chwilę powieki, starając się uspokoić. Kiedy ponownie je otworzył, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, a wyciągnięta z kieszeni moneta przemykała między palcami.
Odwróciwszy się, dostrzegł spojrzenie Wilarda. W jego oczach zionęła bezdenna studnia mroku. Roger zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, z czym przyjacielowi może kojarzyć się ten widok.
Stojący obok Nêsper wypuścił głośno powietrze. Z jego napiętej postawy bił strach.
– Vésper tak nie skończy. Znajdziemy sposób – powiedział Roger z pewnością, której wcale nie czuł.
Musimy go znaleźć – pomyślał, widząc wbite w siebie spojrzenie bliźniaka.
Wtem dobiegł ich z zewnątrz przeciągły krzyk. Dowódca wybiegł z chaty i zobaczył woźnicę przyciskającego do piersi ciało kobiety. Mężczyzna szlochał, kiwając się w tył i w przód. Roger spuścił wzrok. Poczuł nagły wstyd swoją wcześniejszą irytacją wywołaną paplaniną chłopa. Schował monetę w dłoni i zacisnął pięść. Ta tragedia nie miała prawa się zdarzyć. Nocni wędrowcy, Upiory Pustkowia i Gildia Magów. Co tu się dzieje i kto był za to odpowiedzialny? Na razie nie umiał znaleźć odpowiedzi. Przełknął ślinę, czując napływającą do gardła żółć.
Łowcy szybko przeszukali pozostałą część wioski. Niestety przy życiu nie pozostał żaden człowiek ani żadne zwierzę. Roger obrzucił towarzyszy zmartwionym wzrokiem. Wszyscy wiele już w życiu widzieli, ale do takich widoków żaden z nich nie potrafił się przyzwyczaić. Wilard przywdział maskę zimnego profesjonalizmu, a Nêsper odwracał wzrok, próbując ukryć błyszczące wilgocią oczy.
– Trzeba będzie ich pochować. Wynieśmy najpierw zwłoki z tego domu – Roger wskazał największą z chat – i przenieśmy tam rannych.
Łowcy zabrali się w milczeniu do pracy. Dowódca, widząc ich przygnębienie, nie mógł przestać myśleć o tym, jak mało brakowało, żeby sami skończyli podobnie.
*
Nero siedział na dnie wozu, przyglądając się temu, co działo się w wiosce. Skupił się i zaczął stopniowo zdejmować osłony. Był w stanie wyczuć rozpacz woźnicy, smutek bliźniaka, zdenerwowanie i poczucie odpowiedzialności dowódcy, żal i wściekłość Wilarda. Odbierał emocje umierających mieszkańców wioski. Ich zaskoczenie, przerażenie i rozpacz pozostawiły trwały ślad na zasłonie.
Cała sytuacja coraz bardziej go niepokoiła. Najpierw anomalia na Pustkowiu, potem obecność upiora, teraz to. Martwiła go myśl, czy podobne dramaty nie dzieją się też w innych miejscach. Starał się zorientować, co działo się w dalszej okolicy wioski. Przy całkowicie opuszczonych osłonach potrafił wyczuć wyjątkowo silne emocje nawet ze znacznej odległości.
*
Kiedy skończyli wreszcie czyścić główną chatę i chować zamieszkującą ją rodzinę, Roger czuł się wykończony psychicznie i fizycznie. Skinął na Wilarda, aby z jego pomocą przetransportować rannych towarzyszy.
Zbliżając się do wozu, dostrzegli nocnego wędrowca siedzącego w nienaturalnie nieruchomej pozycji. Wyraz jego twarzy był dziwnie nieobecny, a pionowe źrenice rozszerzyły się tak bardzo, że przykryły czernią tęczówki.
– Hej, cudaku – zagadnął Wilard, podchodząc bliżej.
Nie widząc reakcji, trzepnął więźnia w tył głowy.
W tym samym momencie nocny łowca zawył i skulony padł na dno wozu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top