Prolog
Wszędzie po horyzont rozciągała się lodowa równina spowita delikatną mgłą. Nic nie urozmaicało jednostajnego krajobrazu. Nie było tu skał ani pagórków, nie było drzew. Tylko płaska, niekończąca się przestrzeń. Żaden dźwięk nie mącił spokoju tego miejsca. Nawet przemierzający ją mężczyzna, sunący bezszelestnie niczym duch. Buty nie zapadały się w śnieg, a ciemnych włosów nie poruszał wiatr. Szedł szybko, a jego napięta twarz rozpogadzała się z każdym krokiem. W końcu westchnął głęboko, z uśmiechem błąkającym się na ustach.
Dobrze jest wrócić do domu, ale jeszcze lepiej znów z niego wyruszyć – pomyślał, ciesząc się spokojem i samotnością.
Pomimo mroźnego otoczenia nie odczuwał zimna. Nie czuł też zmęczenia ani głodu. Mógłby tak iść w nieskończoność. Więc szedł. Należał do tego miejsca, był tutaj szczęśliwy. Pustkowie bezbłędnie odczytywało jego pragnienia i dostosowywało się do nich. Wędrowiec, w tym jednostajnym krajobrazie, odnajdywał piękno.
W pewnym momencie zwolnił i obrócił głowę. Jeszcze zanim dostrzegł zbliżającą się postać, wyczuł jej emocje i rozpoznał, kim jest.
Terifel – pomyślał. Niespiesznie ruszył na spotkanie.
Uniósł dłoń, witając się z napotkanym przyjacielem. Przybysz uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Witaj, Nero, w tej wysokiej trawie jesteś prawie niezauważalny – powiedział.
– Ciebie za to świetnie widać na tle śniegu.
Terifel obrzucił zamyślonym spojrzeniem rozciągającą się przed nim przestrzeń, pokręcił głową.
– Chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, jak każdy z nas widzi tu coś innego. Co za upiorne miejsce.
– Przecież to fascynujące.
Nero zaśmiał się, widząc uniesioną brew kolegi, wpatrującego się w niego z powątpiewaniem.
– Za dużo czasu spędziłeś z wiedzącymi, kiedy wkuwałeś te swoje runy – prychnął Terifel. – Tutaj wszystko jest nienaturalne, martwe. Żadnych zwierząt, roślin... Kurde, nie ma nawet wiatru ani deszczu. Przez to, że nigdy nie zapada tu zmrok, nie jestem nawet w stanie ocenić, ile czasu spędzam na tych cholernych patrolach.
– To pierwotna magia w najczystszej postaci. Może stać się wszystkim, reagując na intencje i uczucia...
– I dlatego jest tak cholernie niebezpieczna – uciął temat Terifel. – Gdzie będziesz się kręcił? Znowu zgłosiłeś się po przydział przy drugiej granicy?
– Tak.
– Bez rozkazu starego, nigdy bym się tam nie zapuszczał. Zawsze mam wrażenie, że zanim dotrę do przeciwnej strony, zaginę w tej pustce. Tutaj przynajmniej zdarzają się jeszcze przebłyski materialnego świata. Dalej nie ma zupełnie nic. Nie wiem, co cię tak tam ciągnie. – Terifel wzdrygnął się zauważalnie.
Nero rozumiał jego odczucia, ale ich nie podzielał. Sam nigdy nie miał tego problemu. W jakiś sposób zawsze wiedział, gdzie się znajduje, i nie miało to związku jedynie ze zdolnościami empaty, posiadanymi przez każdego ze strażników. Zdolnościami, które były niezbędne, aby móc przeniknąć przez zasłonę chroniącą świat i nie pobłądzić w tym niezwykłym miejscu.
W pustce nie istniały żadne znaki rozpoznawcze, nie można było zapamiętać drogi ani wytyczyć szlaku. Jedynym kierunkowskazem były uczucia ludzi zamieszkujących materialne światy. Bardzo silne emocje potrafiły przeniknąć przez zasłonę, a magia Pustkowia reagowała, ukazując obraz ludzkich lęków lub radości. Im bliżej granicy, tym częściej można było napotkać przebłyski czasem obecnych, a czasem dawno minionych już zdarzeń.
Nero uśmiechnął się lekko, spojrzał przyjacielowi prosto w oczy.
– W głębi Pustkowia jest cisza. Odpoczywam tam – powiedział.
Terifel pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Ty to masz przerąbane. Ja nigdy nie odbierałem ludzkich emocji tak intensywnie. Postawię zasłony i mam spokój. Ile tym razem wytrzymałeś w twierdzy? Dwa dni?
– Tydzień.
– Rozmawiałem z Arią, martwi się o ciebie. Znikasz na coraz dłużej.
– Aria jak zwykle przesadza.
– No nic, uważaj na siebie. Znowu będziesz przechodził do Trovii?
– Nie wiem, chyba nie.
Terifel wykrzywił usta w gniewnym grymasie.
– Naprawdę nie rozumiem, czemu te gnoje wybiły własnych strażników. Jak oni nas tam nazywają? Nocni wędrowcy?
– Też tego nie rozumiem. Pytałem kiedyś Nelfi. Wspominała, że miało to coś wspólnego z wojną domową. Tyle że minęło od niej już z pół wieku, a cholerna Gildia Magów wciąż nas prześladuje.
– Czasami myślę, że powinniśmy machnąć na nich ręką. Ich świat, ich problem.
– Masz rację, tylko jakoś tak nie potrafię. – Nero rozłożył bezradnie ręce.
Jego przyjaciel parsknął, rozbawiony.
– Jasne... Po prostu przyznaj, że lubisz się tam włóczyć.
– To też.
Terifel pomachnał na pożegnanie i ruszył w dalszą drogę. Nero śledził przez chwilę oddalającą się sylwetkę, po czym przymknął oczy i odchylił głowę w tył. Z jego ust wydobyło się ciche westchnienie ulgi. Znów otaczała go pustka i cisza. Zdolności empatów były jednocześnie darem i przekleństwem.
Nero szedł przed siebie, nie będąc w stanie ocenić, jak długo już idzie. U jego pasa wisiał miecz, na drugim biodrze długi nóż. Więcej broni kryły specjalnie w tym celu przygotowane kieszenie jego podniszczonej, skórzanej kurtki. Potrzebował tego, ponieważ na Pustkowiu wciąż istniała śmierć.
Nagle przystanął, marszcząc brwi. Echa własnego świata pozostawił dawno za sobą, więc emocje, które odczuwał, musiały pochodzić z Trovii – jedynego kraju w sąsiednim świecie, do którego jak dotąd udało mu się dotrzeć.
Strażnicy nie umieli czytać w myślach, jak niektórzy podejrzewali. Po prostu czuli to samo, co osoby z ich otoczenia. Robili to spontanicznie od urodzenia. Dopiero w trakcie szkolenia dowiadywali się, jak odróżniać własne emocje od obcych i odcinać się od tych niechcianych wrażeń.
Nero ruszył znów przed siebie, a odbierane uczucia, stawały się coraz silniejsze.
Rozpacz, przerażenie, strata.
Podniósł osłony, żeby odciąć się od tych wrażeń. Nie pomogło na długo. Obce uczucia wdzierały się do jego umysłu agonalnym krzykiem.
Szedł dalej, starając się nie zwracać na nie uwagi. Niebo przed nim zaczęło powoli ciemnieć. Kiedy zbliżył się jeszcze bardziej, dostrzegł na nim łunę pożaru. Zacisnął szczęki, stawiając kolejne kroki. Głowa tętniła bólem.
Potworny strach, niedowierzanie, żal.
Serce zaczęło bić jak oszalałe. Cóż z tego, że odczuwał obce emocje. Ciało nie zdawało sobie z tego sprawy. Gdy wrażenia stawały się zbyt intensywne, reagowało na nie, jak na jego własne uczucia. Oddech stał się urywany i spazmatyczny, w oczach pojawiły się łzy.
Strażnik dojrzał w dali wyłaniający się z mroku, płonący budynek. Próbował przyjrzeć się temu wyraźniej, walcząc z bólem rozsadzającym czaszkę. Spędził wiele lat na Pustkowiu, ale nigdy nie natrafił na nic podobnego. Zmusił się, żeby zrobić jeszcze parę kroków. Świat zawirował, z nosa pociekła krew.
Udręka i zgroza rozrywały nieprzerwanym lamentem jego duszę.
Zamrugał. Budynek płonął na tle czarnego nieba w zupełnej ciszy. Trawione ogniem ściany i dach nie zapadały się. Trwały niezmiennie, poczerniałe, spękane.
Wtem dostrzegł odrywające się od ciemności smugi mroku. Jedna, druga, trzecia. Było ich coraz więcej. Za dużo. Wciąż pozostawały daleko, wciąż istniała szansa na ucieczkę. Nero odwrócił się i ruszył przed siebie, stawiając chwiejne kroki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top